W pierwszych latach XXI wieku Peugeot wypuścił jedną z moich ulubionych reklam – krótki filmik, będący idealnym katalizatorem dla litości i trwogi. Utrzymana w stylistyce skandynawskiego kryminału reklama przedstawiała kolejne ujęcia samochodu marki Peugeot, który znajduje się w zagadkowej i arcyniefortunnej konstelacji. Ktoś wysypuje mu na maskę wiadro okruchów wabiących srające gołębie, które sprowadzają na maszynę widmo korozji. Na podziemnym parkingu zabłąkany wózek sklepowy nieomal uderza w karoserię nowiutkiego pojazdu, obronionego przez właściciela w ostatnim momencie. Szlaban przy parkingu „przypadkiem” spada prosto na dach auta. Kierowca peugeota mija na swojej drodze bliźniacze modele, którym nie udało się uniknąć nieszczęścia: zostały zasypane toną piachu albo przygniótł je „omyłkowo” wyrzucony przez okno fortepian. „Zazdrość to straszna rzecz” – głosił reklamowy slogan. Kiedyś cieszyła mnie przewrotna groza tej reklamy i podziwiałam pomysł, żeby oprzeć chwyt marketingowy na lęku o swoją własność, zagrożoną lubieżnymi spojrzeniami nie-posiadaczy i ich złośliwymi podstępami. Dziś imponuje mi prostsze kapitalistyczne rozpoznanie, wpisane w ten krótki filmik: to zazdrość o cudze jest motorem aktywności i działań, a zatem niezawodnie napędza konsumpcję i rynek.
Echa tej reklamy powracały do mnie w trakcie oglądania „Awantury” Lee Sung Jina i „Roju” Janine Nabers i Donalda Glovera. Nieomal w tym samym czasie dwie platformy streamingowe wypuściły dwa seriale, które łączy zadziwiająco wiele: obu na poziomie ideowym bliżej do niezależnego uniwersum niż do wielkobudżetówki, oba czerpią garściami z rasowych napięć i zaszłości, na których zbudowano Stany Zjednoczone, oba zajmują się tymi emocjami, do których wstyd się przyznać i które lepiej trzymać w ukryciu. To także dwie opowieści o obsesji uruchamiającej ciąg niefortunnych zdarzeń i tragicznych uwikłań.
Tło, z którego wyłania się „Rój”, to kult celebrytów i idolek. Internetowy fandom współczesnej królowej popu Beyoncé nosi nazwę BeyHive (co brzmi jak beehive, czyli ul) i na nim wzorowany jest tytułowy Swarm – krąg fascynatek tajemniczej ikony muzyki Ni’jah (Nirine S. Brown). W serialu Nabers i Glovera poznajemy najbardziej bezwzględną przedstawicielkę tego kręgu, Dre (Dominique Fishback), która poświęci wszystko w imię walki o nieskazitelną reputację gwiazdy. Dwudziestokilkulatka mieszkająca z siostrą nie widzi świata poza Ni’jah i dopadnie każdego, kto oskarżyłby o coś jej idolkę, bez względu na to, czy będzie to zarzut o antyfeminizm, czy krytyka tekstu jednego z refrenów, czy przypadkowe przyznanie palmy pierwszeństwa jakiejkolwiek innej gwieździe muzyki. Dre lubi ubrudzić sobie ręce przy kolejnych aktach zemsty, a serialowa kamera nie odwraca wzroku od krwawych wendet: ofiary są przez Dre przejeżdżane, dźgane i duszone, ich ciała zostają wepchnięte do bagażnika, spalone albo zakopane w przydomowych ogródkach.
Punkt wyjścia „Awantury” jest prostszy, a przez to bardziej prawdopodobny. Kierowczyni SUV-a zajeżdża drogę kierowcy picku-pa, kierowca trąbi, kierowczyni się wkurwia, od gestu do gestu oboje rozpoczynają brawurowy pościg po kalifornijskim przedmieściu. Konflikt nie zostanie szybko zażegnany, wprost przeciwnie – prostacka wymiana samochodowych zachowań z czasem przeobrazi się w wyrafinowaną grę podkładanych sobie nawzajem świń. Amy Lau (Ali Wong) i Danny Cho (Steven Yeun) okazują się przedstawicielami dwóch odrębnych światów: Amy należy do jednego procenta najbogatszych Amerykanów, ponieważ kiedyś stworzyła serię domowych roślin w stylu lasów w słoiku, które podbiły szeregi lajfstajlowych serc, Danny próbuje zbudować jakikolwiek kapitał z niczego w cienko przędącej firmie budowlanej. W tych dwóch równoległych rzeczywistościach siłą napędową są podobne lęki: o to, że wszystko się straci, że ktoś rozpozna w nas fałszywkę, że komuś powiedzie się lepiej niż nam.
Dramaturgia w obu serialach jest zbudowana według klucza emocji. Kumulacja „złych uczuć” ulega rozładowaniu albo w krwawej jatce, albo w akcie stworzenia kolejnego perfidnego planu poniżenia przeciwnika. Zanim usiadłam do „Awantury”, zwiedziona wszędobylskimi porównaniami serialu do „Upadku” Joela Schumachera z Michaelem Douglasem, obawiałam się, że zobaczę traktat o erupcji gniewu, w którym rasistowskiego i seksistowskiego białego bohatera pod krawatem zastąpiono parą bohaterów o wschodnioazjatyckich korzeniach. Przed „Rojem” byłam pewna, że czeka mnie typowy serial o gniewnej zemście. Ale wbrew obiegowemu przekonaniu – umacnianemu przez oryginalne tytuły („Beef”, czyli zatarg, starcie albo kosa; „Swarm”, czyli rój albo chmara) – widzę w obu serialach nie tyle impresje na temat mrowiącego gniewu, ile właśnie opowieści o zazdrości. A właściwie o jej podtypie: o zazdrości klasowej.
Nie dałoby się pewnie zredukować tych kilkunastu godzin oglądania do jednego afektywnego wiru, ale mam poczucie, że akurat kwestia zazdrości została w odbiorze obu produkcji powszechnie pominięta. Tymczasem gniew Dre wobec autorów oszczerstw trwa równie krótko co wybuch złości Amy i Danny’ego na osiedlowych drogach. O wiele wyraźniej wybrzmiewa w „Awanturze” i w „Roju” tęsknota za tym, co jest poza indywidualnym zasięgiem: za gwiazdorskim splendorem i byciem obdarzaną bezgranicznym uwielbieniem („Rój”), za osiągnięciem absolutnego, trwałego i niewzruszonego finansowego bezpieczeństwa i rodzinnej harmonii („Awantura”), za wyrównaniem społecznych szans i wykroczeniem poza sieć stereotypów związanych z określonym etnicznym pochodzeniem (i „Rój”, i „Awantura”). To zazdrość towarzysząca niespełnionym wobec tych, którzy są uważani za osoby spełnione, napędza akcję dwóch seriali. Trudno mi pozbyć się wrażenia, że z diametralnie różnym skutkiem.
Moja szala przeważa się zdecydowanie na stronę „Awantury”. W „Roju” coś jest za bardzo wymyślone, nadmiarowe, może nieuzasadnione? Trudno zrozumieć, co takiego wyjątkowego ma w sobie Ni’jah i co widzi w piosenkarce główna bohaterka. Konceptualne światy, powoływane na potrzeby trzydziestominutowych odcinków, zachwycają pomysłowością, ale nie starcza przestrzeni na ich rozwinięcie. „Rój” zatrzymuje się gdzieś pomiędzy tonami absurdu i pastiszu (skutecznie eksploatowanymi przez Glovera w „Atlancie”, ale w „Roju” nie zawsze zrozumiałymi) a realną refleksją społeczną (wyłożoną w serialu jak kawa na ławę i trudną do kupienia przez łopatologię). Dominique Fishback nadaje wprawdzie wiele kolorów obsesji swojej bohaterki, ale i tak trudno za nią podążyć, jeśli nie obdarza się swoich idoli chociaż ułamkiem bałwochwalczej miłości.
Z „Awanturą” łatwiej się zidentyfikować, mimo że protagoniści nie są najszlachetniejszymi przedstawicielami gatunku. Nie minie wiele odcinków, zanim zorientujemy się, że para bohaterów jest nie tyle złożona i kierowana skomplikowanymi motywacjami, ile zwyczajnie okropna, dogłębnie sfrustrowana, zawistna i karmiąca się cudzym niepowodzeniem i nieszczęściem. Amy i Danny są zaślepieni przez spiralę odwetu, a małe akty mściwości nie przynoszą ani długotrwałego spokoju, ani satysfakcji. Jednak ich skazy nie zawsze są zasługą charakterów, już bardziej wypadkową indywidualnych predyspozycji i społecznej konstelacji. Mit, który ugruntował emocje Amy i Danny’ego, to opowieść o Amerykanach azjatyckiego pochodzenia, czyli narracja tworzona konsekwentnie od kilkudziesięciu lat przez białą Amerykę. Prawo federalne wprowadzone w USA w 1965 roku jako Immigration and Nationality Act dawało pierwszeństwo w staraniu się o obywatelstwo osobom wykształconym, profesjonalistom i zawodowcom oraz osobom uchodzącym z terenów, na których rozgrywały się konflikty geopolityczne prowadzone przez Stany. W ciągu dwóch kolejnych dekad do USA przybył ponad milion uchodźców i emigrantów z azjatyckich krajów – ten milion, który „zasłużył” na zasilenie społeczeństwa.
Nie dość, że grupa Amerykanów azjatyckiego pochodzenia (stanowiąca obecnie 7% społeczeństwa USA) została w powszechnej i medialnej narracji zunifikowana, to w politycznych rozgrywkach była często przeciwstawiana innym grupom etnicznym jako dowód, że do wszystkiego da się dojść własnym wysiłkiem i determinacją. Stereotyp „pracowitego Azjaty”, jak dowodził John Oliver w odcinku „Last Week Tonight” o Amerykanach azjatyckiego pochodzenia, jest bezpośrednio związany z nadzwyczaj wysokim odsetkiem samobójstw wśród osób w wieku od 15 do 24 roku życia i z faktem, że tylko 8% z tej grupy etnicznej w USA poszukuje pomocy u specjalistów zdrowia psychicznego. Lęk odczuwany przez Amy i Danny’ego nie jest emocją immanentnie związaną z ludzką egzystencją. To lęk klasowy i społeczny: o to, że ktoś powie im, że są tu zamiast kogoś innego, o to, że powinni być niewidzialni, cisi i wdzięczni, a wychylili się za bardzo i zaraz zostaną sprowadzeni do poziomu. Lęk o własną pozycję jest echem tej niesprawiedliwej umowy społecznej, która przed laty zaoferowała przywilej wyłącznie tym, którzy udowodnili, że już są uprzywilejowani.
Jednocześnie „Awanturę” – podobnie jak starą reklamę Peugeota – ogląda się z pomieszaniem litości i grozy. Zazdrość to straszna i śmieszna rzecz, zdaje się mówić Lee Sung Jin. W końcu prawie zawsze okaże się, że nasze pragnienia nie są nasze, tylko stworzyła je polityczna i rynkowa machina, a życie można spędzić inaczej niż na nieskończonych próbach osiągnięcia satysfakcji. „Awantura” przedkłada nad gniew i zazdrość rzadkie momenty sojusznictwa, porozumienia i konfrontacji. Ale ten błyskotliwy serial nie chce nas oszukać: jedne bez drugich nie wybrzmią.