Się zmieniło trochę
asthma, fot. Krystian Sekut

20 minut czytania

/ Muzyka

Się zmieniło trochę

Rozmowa z asthmą

Ostatecznie to drastyczne doświadczenie sprawiło, że poszedłem dalej. Zostawiłem Kraków, studia, wielu ludzi i przeniosłem się do Gdyni. Wszystko się rozsypało i na końcu zostaliśmy tylko ja i muzyka – mówi raper w przeddzień premiery albumu „nowe życie”

Jeszcze 5 minut czytania

JAN BŁASZCZAK: Na jakim instrumencie gra twój tata?
asthma:
Na basie.

Jak to się stało, że zacząłeś z nim grać?
Miałem 17 lat, kiedy podczas jakiegoś wypadu ze znajomymi zarapowałem do „m.A.A.d city” Kendricka odtworzonego na podwójnej prędkości. Mieszkałem wtedy z rodzicami w Bielsku i pokazałem tacie to nagranie, a on zabrał mnie na próbę. Wtedy po raz pierwszy trzymałem w ręku mikrofon. Pamiętam, że freestyle’owałem bez przerwy i bez większego wyczucia. Musiałem też być strasznie głośny. Od tego się jednak zaczęło, bo później co piątek grałem próby z chłopakami. Pierwsze kroki jako wokalista stawiałem więc w totalnym undergroundzie i w dodatku z tatą, co jest super. Od paru lat mieszkam daleko od domu, ale chłopaki dalej pykają materiał.

Jak nazywa się ich zespół?
Non stop zmieniają nazwę, ale od jakiegoś czasu grają jako KinKong. Strasznie czekam na ich płytę, bo oni mielą ten materiał od naprawdę wielu lat.

Z tego, co wyczytałem, to było raczej cięższe gitarowe granie: trochę punk rocka, trochę Rage Against The Machine. Kręciła cię wtedy taka muzyka czy byłeś klasycznym hip-hop headem, który po prostu chciał pograć z tatą?
Ta muzyka dalej totalnie mnie kręci. Ona dalej splata się z tym, co robię, bo przecież cały ubiegły sezon grałem z bandem. Niezależnie od tego, że wtedy w Bielsku nasze muzyczne preferencje były różne, to granie w tym zespole było dla mnie czymś równie naturalnym, co słuchanie Lil Uzi Verta. Czy to jest oldschool, newschool czy coś gitarowego – czuję się bezpiecznie, skacząc pomiędzy tymi gatunkami. Zresztą, nie tylko nimi. Jedną z ciekawszych rzeczy, które mi się ostatnio przydarzyły, była współpraca z Rosalie. Pisaliśmy razem trochę tekstów na jej najnowszą płytę. Nawet dzisiaj, kiedy jechałem na nasze spotkanie, włączyłem sobie utwór, do którego dograł się Vito Bambino. Słuchanie, jak on śpiewa tekst, który napisałem, to naprawdę świetne uczucie.

Zostańmy jeszcze na chwilę przy tych gatunkach. Twój debiutancki album odnosił się raz to do Brygady Kryzys, raz – do Izraela. I nic dziwnego, bo to płyta mocno zaangażowana, co nie zdarza się znowu tak często na polskiej rapowej scenie. Krytykowałeś na niej opresję państwa i politycznych radykałów, przestrzegałeś przed katastrofą klimatyczną i nawoływałeś do duchowej rewolucji. Część mediów okrzyknęła cię od razu „głosem pokolenia”, co jest o tyle zrozumiałe, że album nosił tytuł „manifest”. Czy z perspektywy czasu nie żałujesz, że już na wejściu przywaliłeś tytułem, który tak ustawia optykę tej płyty?
Nie, bo wydaje mi się, że dużo rzeczy ugruntowało się dzięki tej płycie. Warto pamiętać, w jakim momencie społeczno-politycznym pracowałem nad tym albumem: wybory do parlamentu, pandemia, Strajk Kobiet... Życie w Polsce było wtedy pełne napięć. Nie podoba mi się tylko, że opowiadanie się przeciwko opresji systemu i strukturom ucisku bywa sprowadzane do politycznej agitacji w stylu: „Jebać PiS!”. Mnóstwo ludzi tak to odebrało. Plus, że skoro pierdolę PiS, to na pewno jestem za PO. A to absolutnie nieprawda! Atmosfera w kraju była jednak taka, że ludzie postrzegali wszystko przez ten nasz lokalny pryzmat. A przecież poza utworem „shut the fuck up!” to nie jest album o polskiej polityce, lecz o mechanizmach, które funkcjonują na całym świecie i wpływają negatywnie na społeczeństwa, kultury, środowisko. Tak, jestem z Polski i wkurwia mnie polski rząd, ale wkurwia mnie nie tylko polski rząd. „manifest” jest bardziej o wartościach niż o politycznych opcjach.

Miałeś poczucie, że media, politycy czy inni gracze próbują cię jakoś uwikłać w te polityczne rozgrywki?
Tak, oczywiście. Pytano mnie też ciągle o bycie głosem pokolenia, czego bardzo nie lubię, zresztą odnoszę się do tego w numerze „El Chapo”. A nie podoba mi się to również dlatego, że to nieprawda. Nie wątpię, że jest w Polsce młodzież, która zgadza się z tym, co mówię w swoich utworach. Nie neguję tego. Ostatnio jednak wyświetlił mi się sondaż, z którego wynikało, że najczęściej wybieraną partią przez młodzież jest Konfederacja. Tymczasem mam wrażenie, że wyznaję zupełnie inne wartości niż zwolennicy tej akurat opcji. Jakiego pokolenia jestem więc głosem?

asthma

Pochodzący z Bielska-Białej raper. Autor głośnego „manifestu” (2021) nagranego razem z Młodym. Zdobywca nagrody Lech Polish Hip-Hop Music Awards w kategorii Odkrycie Roku. Gościnnie występował na płytach m.in. Pauliny Przybysz, Łajzola i 1988. 19 maja 2023 roku ukaże się jego drugi album zatytułowany „nowe życie”.

Ten obraz zaangażowanego twórcy bardzo się jednak z tobą zrósł. Do tego stopnia, że kiedy nagle wypuściłeś lekkie, newschoolowe „się zmieniło trochę”, w sieci pojawiły się komentarze wyrażające zawód, żal, niezadowolenie. Że się wypaliłeś, zmieniłeś, sprzedałeś. Prawdę mówiąc, sam miałem kłopot z tym numerem, bo gdyby całe „nowe życie” było utrzymane w takim tonie, to o czym byśmy gadali? Słucham jednak tej nowej płyty i ona ma zupełnie inny charakter. Jak to rozumieć? Czy „się zmieniło trochę” było prowokacją?
Można tak powiedzieć. Na tym etapie miałem już w zasadzie gotową całą płytę, a na pewno wiedziałem dokładnie, o czym ona jest. Byłem dogadany z wytwórnią na wiosnę 2023 roku, bo czekałem, aż dograją się wszyscy goście, przejdziemy przez miksy. Minęło dużo czasu, a ja złapałem się na tym, że przez cały 2022 rok nie wypuściłem żadnego nowego utworu. Męczyło mnie to. Przeprowadziłem się właśnie do Gdyni, poszedłem z chłopakami na fyrtel i rzuciłem hasło, żebyśmy zrobili epkę w 24 godziny. Udaliśmy się do studia i siedzieliśmy tam do rana. Kiedy spotkaliśmy się następnego dnia, nie pamiętaliśmy już dobrze, co udało nam się nagrać, tyle tego było. I nagle wśród tych wszystkich nieopisanych tracków usłyszałem długi, w ogóle niepocięty freestyle – i to było „się zmieniło trochę”. Choć z tych nagrań można było zrobić całą epkę, tak bardzo podjarałem się tym numerem, że olałem wszystko inne. Pocięliśmy wokale, żeby zbudować formę, a mój przyjaciel Janek Sosnowski dograł gitary i synth, bo chciałem zrobić rage’owy numer, który przechodzi w punk. Podobny zabieg stosuje Playboy Carti na koncertach, podkładając gitary elektryczne i bas pod swoje numery. Emocjonalnie ten utwór wyraża całą zmianę, która wydarzyła się na przestrzeni „nowego życia”. Kiedy Eprom odesłał mi finalny miks tego utworu, zmiotło mi to głowę.

Przypomina mi to trochę sytuację, kiedy czekałem na premierę wspomnianego już „Good kid, m.A.A.d city” Lamara. Gdy ukazało się singlowe „Backseat Freestyle” – świetny numer, który odgrywa określoną rolę w tej opowieści – byłem mocno zdezorientowany. Bo jak to – nie będzie już zaangażowania jak na poziomie „Section80”? Idziemy w braggę i bling? Różnica polega na tym, że „się zmieniło trochę” w ogóle nie pojawia się na „nowym życiu”.
Ale też będzie bardziej zrozumiałe po przesłuchaniu całości. Po „nowym życiu” ten numer odkrywa cały swój sens, bo dopiero album daje ci ten inside – wiesz, co się stało, co uległo zmianie. Mimo to mam wrażenie, że on dobrze przygotowuje słuchacza do „nowego życia”. Ten mój sabotaż był potrzebny, żeby wysłać sygnał, że to będzie inny album niż „manifest”. Bo opowiadam o innych sprawach, mówię w inny sposób, bardziej się odsłaniam. Jednak rozmawiając z ludźmi o singlach czy płycie, często wracam do ,,się zmieniło trochę” i widzę, że położyło odpowiedni fundament pod roll-out tego albumu.

asthma, fot. Krystian Sekutasthma, fot. Krystian Sekut

Czy mimo wszystko zaskoczyły cię te negatywne komentarze?
Dzięki temu trochę klarowniej widzę polskiego odbiorcę rapu. Co chwila wychodzi coś nowego, dlatego przy nowym bodźcu rzadko pojawia się odruch, żeby zerknąć głębiej, zajrzeć pod powierzchnię dzieła, którego się doświadcza. Często nie ma czasu na taką uważność. Chętniej sięga się więc po schematy. A jeden z nich to młody raper, który się fajnie zapowiada, a potem odbija mu sodówa i nagle wszyscy go nie lubią. Ta opowieść jest tak mocno zakorzeniona w środowisku, że niektórym w ogóle nie przyszło do głowy, że może chciałem coś przekazać – bo „się zmieniło trochę” ma też społeczny wymiar – tylko że mi odjebało i teraz jestem ćpunem.

A tu wychodzi „el chapo” i znowu dostajemy zaangażowany rap.
No właśnie, znowu składam zdania złożone. W komentarzach czytam, że jest przekaz, jest prawdziwy hip-hop. I co teraz? O co tu chodzi? Co się zmieniło?

Może przestałeś ćpać?
Chyba na to wychodzi. [śmiech]


Wspomniałeś o niezaglądaniu pod powierzchnię utworów w taśmowym pochłanianiu muzyki, w którym pewnie sam uczestniczę. Byłem zaskoczony, przeglądając komentarze pod singlową „żyletą”. Po ich lekturze zastanawiałem się, czy na pewno dobrze rozumiem ten numer. Nie widziałem tam raczej głosów wsparcia, jakichś przejawów empatii, a to jest przecież kawałek o – no właśnie – próbie samobójczej?
Raczej o jej wielokrotnym kontemplowaniu.

Miałeś wątpliwości, czy warto się tak odsłonić?
Postanowiłem zrobić ten numer w chwili, w której życie przestało być dla mnie wreszcie ciężarem. Poszedłem raz na terapię, bo chciałem podzielić się tym, że nachodzą mnie takie myśli. I od razu, z bomby, usłyszałem, że bardziej boję się życia niż śmierci, że życie stanowi dla mnie ciężar. I wtedy po prostu kiwnąłem głową. Wiedziałem, że tak właśnie było. Zdarzały się wspaniałe chwile, ale nie byłem szczęśliwym człowiekiem. Byłem bardzo dobity rzeczywistością dookoła.

Czy to miało związek z tematami, z którymi brałeś się za bary na „manifeście”, czy powodem były raczej sprawy prywatne?
Na pewno na mój stan wpływała napięta sytuacja w Polsce. Ciągłe utwierdzanie się w tym, że ten świat nie jest taki kolorowy jak w niektórych piosenkach. Poza tym nagrywając „manifest”, cały czas miałem poczucie, że przypłacę tę płytę życiem. Naprawdę. Z jakiegoś powodu stale towarzyszyła mi taka myśl. I w okolicach premiery płyty bliska mi osoba zrobiła mi najgorszą możliwą rzecz. Sztylet w serce. Tym bardziej zacząłem więc wierzyć, że ta myśl zaczyna się urzeczywistniać. Pamiętam, że leżałem w wannie i zastanawiałem się, czy w takim razie warto to w ogóle ciągnąć. Bo wszystko, w co dotąd wierzyłem, kopnęło mnie w dupę. Ostatecznie jednak to drastyczne doświadczenie sprawiło, że poszedłem dalej. Zostawiłem Kraków, studia, wielu ludzi i przeniosłem się do Gdyni. Wszystko się rozsypało i na końcu zostałem tylko ja i muzyka.

Pamiętam, że temat zdrowia psychicznego zaznaczył się mocniej na rapowej scenie przy okazji „Komika z depresją” Mielzky’ego. Zresztą część środowiska zawsze wydawała mi się krążyć wokół podobnych tematów. Wiesz: „cały dzień śpię, mam depresję z braku światła”, by zacytować klasyka. Znalazłeś wsparcie wśród raperów?
Choćby dzisiaj rozmawiałem o tym z Kieratem z Tonfy. Gadaliśmy o tym, że artyści muszą mieć prawo cierpieć. Jeśli chce się tworzyć, to trzeba przeżywać, doświadczać. Nie ma wyjścia. W dzisiejszych czasach jest o tyle lepiej, że zdrowie psychiczne i dbanie o to zdrowie to nie jest już temat tabu. Przeciwnie, pójście do specjalisty stanowi wyraz dbania o siebie i swoich najbliższych.


Czy dla twoich rodziców „żyleta” to był szok, czy jakoś ich na to przygotowałeś?
Na pewno mieli absolutną świadomość tego, co się wówczas wydarzało w moim życiu i jak to na mnie wpływało. Nie pamiętam jednak, czy mówiłem im wprost o przemyśleniach, którymi dzielę się w „starowiślnej”.

Mam wrażenie, że emocjonalnie to jest kulminacyjny moment tej płyty. Zresztą nawet od strony muzycznej dochodzi tu do eksplozji, kiedy w refrenie wykrzykujesz: „Zdrada! Trauma! Strata! Karma! Rana! Kara!”. Czy tytułowa „starowiślna 33” to był twój krakowski adres?
Nie, to adres salki w Krakowie, gdzie przez chwilę graliśmy próby. To było miejsce pełne wilgoci, zaduchu, wręcz smrodu. Myślę, że ono nieźle oddaje mój stan emocjonalny z okresu mieszkania w Krakowie. Wypełniałem to miejsce chęcią działania, robienia rzeczy, ale w powietrzu cały czas wisiała dziwna aura. Do tego stopnia, że po dwóch tygodniach okazało się, że kolumny świerczą od wilgoci, więc szybko się stamtąd wyoutowaliśmy. Później, gdy nagrywaliśmy ten numer, z jakiegoś powodu iPhone Szymka Górki ustawił adres Starowiślna 33, chociaż byliśmy już gdzie indziej. Zazwyczaj tytuły moich piosenek są mocno zakorzenione w tekście, ale w tym wypadku akurat bardzo mi to pasowało.

Jak się czujesz z tym, że w trasie będziesz grał te numery raz za razem?
Przemieliłem tę płytę tyle razy, że choć te teksty opowiadają o moim życiu, to na tym etapie traktuję je przede wszystkim jako część większej twórczej całości. Poza tym sam podjąłem decyzję, żeby wypowiedzieć się w ten sposób. Nie poddałem też cenzurze wydarzeń, które miały miejsce wcześniej, a przecież po tych dramatycznych chwilach mogłem usunąć wszystkie piosenki traktujące o mojej relacji. One nie są już przecież aktualne. Mam jednak świadomość, że wartością tej płyty jest samo pokazanie drogi człowieka, który zupełnie nie spodziewa się tego, co mu się zaraz przytrafi. Bo na przykład „serce”, które w założeniu było utworem o miłości, w kontekście całej opowieści staje się nagle piosenką o tym, jak bardzo można się pomylić.

Można powiedzieć, że „nowe życie” to dziennik?
Tak, dziennik, którego wszystkie części musiały zostać opublikowane, żeby ta opowieść miała sens. Kiedy słuchasz tej płyty i masz obok siebie trzy love songi, to nie spodziewasz się „starowiślnej”, która wyskakuje totalnie out of nowhere. To jest plot twist, który przeżyłem na własnej skórze. „nowe życie” to koncept album o moim własnym życiu, który powstał w zasadzie samoistnie.

W tej naszej rozmowie padły już nazwy trzech miejscowości: Bielsko-Biała, Kraków i Gdynia, gdzie mieszkasz obecnie. Mam wrażenie, że miasto dla wielu raperów to coś więcej niż sceneria, w której rozgrywa się muzyka. W „smooth talk” mówisz wręcz: „poruszam się miastem”. Czy te przeprowadzki wpłynęły na to, jak piszesz?
Ich wpływ jest absolutny i nie do podważenia. Bo wraz z przeprowadzką zmienia się nie tylko otoczenie, ale też kultura, ludzie, klimat. Jeżeli chodzi o Gdynię, to najważniejsi są dla mnie liczni młodzi, zdolni twórcy, którzy tu mieszkają. Co ciekawe, ludzie, których mijam na ulicy, są zupełnie inni niż w Krakowie. Jest tu jakoś lżej i bardziej pokojowo. Kiedy mieszkałem w Krakowie, to miałem gwarantowane przeszukiwanie – de facto nielegalne – niemal raz w miesiącu. Odkąd jestem w Gdyni, ani razu nie doświadczyłem takiej sytuacji. Mam też to szczęście, że w każdym z miast, w którym mieszkałem i tworzyłem, miałem lokalnego senseia i mistrza Jedi. W Bielsku to był Młody, w Krakowie – Plash, a w Gdyni mam Przemka (producent 1988 – przyp. JB). I każda z tych osób miała i ma na mnie ogromny wpływ. Jestem ultrawdzięczny za to, że mam takich mistrzów.

Skoro „manifest” nagrałeś w Bielsku razem z Młodym, to w zasadzie dlaczego „nowego życia” nie zrobiłeś w całości z Przemkiem? Jego produkcję słyszymy tylko w „el chapo”.
Zanim przeprowadziłem się do Gdyni, miałem już nagrane wszystkie wokale. Później to się ciągnęło, bo dobierałem muzyków sesyjnych, dogrywałem kolejne ścieżki, czekałem na gościnki. Na dobrą sprawę ostatni numer miałem nagrany we wrześniu 2022 roku, czyli przed samą wyprowadzką z Krakowa. Płyta powstawała równolegle do tych wszystkich wydarzeń, o których opowiadam. Na bieżąco dobierałem też bity, wychodząc z założenia, że każdy producent pojawia się tylko raz. Miałem też pomysł na tylu gości, że wyszedł z tego rytm: gościnka, solo, gościnka, solo. W ogóle przy tej płycie wszystko niesamowicie się sklejało. Na przykład w „fts” napisałem: „latamy hałastrą i zaliczamy to państwo”, a wówczas nie wiedziałem jeszcze, że Hałastra dogra się do tego numeru. Inny przykład: w tym najtrudniejszym dla mnie czasie, jeszcze w 2021 roku, napisałem „bubba gump” i zamieściłem tam wers: „a co, gdybym nigdy nie wrócił znad morza / się schował jak zorza / i został na wydmie / postawił na bycie w filmie”. I to się stało, zanim się przeprowadziłem do Gdyni, zanim zagrałem w „Belfrze”. Ta płyta jest pełna takich momentów.

asthma, fot. Krystian Sekutasthma, fot. Krystian Sekut

Pogadajmy na koniec o tym aktorstwie. Studia, które zostawiłeś w Krakowie, to Akademia Teatralna, prawda?
Tak, studiowałem tam przez pół roku. Dostałem się zarówno do Warszawy, jak i Krakowa. Na tej pierwszej uczelni miałem dobrą rozmowę z rektorem, Wojciechem Malajkatem. On wiedział, jak ważna jest dla mnie muzyka, więc rozmawialiśmy o tym, czy te dwa światy da się pogodzić i co moglibyśmy zrobić, aby się to udało. Ostatecznie wybrałem jednak Kraków, bo tam dostała się moja ówczesna dziewczyna. Zakładałem jednak, że na Akademii Teatralnej kadra będzie miała podobne podejście jak w Warszawie. Pod tym względem było tam jednak zupełnie inaczej. Poza tym po tych kilku miesiącach miałem poważne wątpliwości, czy recytowanie Bernharda zgodnie z intonacją narzuconą przez jakiegoś profesora jest czymś, co rzeczywiście przyda mi się w życiu.

A czy coś z tego, czego nauczyłeś się na Akademii, przydaje ci się na scenie? Mam na myśli chociażby kwestie związane właśnie z artykulacją, intonacją.
Tak, korzystam z tego w zależności od utworu. Są takie numery, w których celowo zmiękczam polski, który jest bardzo topornym językiem. Zwłaszcza kiedy chcesz wymawiać wszystkie słowa wyraźnie i z poprawnymi akcentami. Uważam, że nie byłbym w stanie zrobić takiego utworu jak „się zmieniło trochę”, używając polskiego w jego najbardziej poprawnej formie. Bo to nie będzie dobrze brzmiało. Z drugiej strony refren „starowiślnej” działa tylko i wyłącznie dlatego, że są mocno zaakcentowane samogłoski: „Zdra-da! Ka-ra” – wszystkie te zgłoski są twarde i bardzo otwarte. Gdybym zaśpiewał go w języku angielskim, nawet stosując tyle samo zgłosek w każdym wersie, to nie zadziałałoby tak dobrze. Nie miałoby tego feelingu. Jest na tyle dużo różnic między tymi językami, że można tylko i wyłącznie je uplastyczniać zgodnie ze swoimi upodobaniami, ale nie da się w nich wyczarować wszystkiego. Dlatego „Nowiny” Magika są jednym z moich ulubionych polskich utworów, jeżeli chodzi o operowanie językiem. Wszystko tu jest bardzo ładnie wyartykułowane, a jednocześnie jest zrobione z lekkością, której polskiemu językowi zwykle brakuje. On się tam po prostu odbija od bitu i to płynie, a jednocześnie wszystkie twarde zgłoski są właśnie takie.

Te angielskie wstawki pojawiają się u ciebie od samego początku. Czy jest jakiś klucz, którym się kierujesz, zmieniając język? Czy to tylko kwestia brzmienia, czy tę zmianę podpowiada ci czasem sam tekst?
To się dzieje totalnie naturalnie. Piszę zwrotkę po polsku i nagle przychodzi mi zdanie po angielsku – zapisuję je i lecę z tym dalej. Czasem wrzucam jedną, dwie linijki w zwrotkę, jak na przykład w „żylecie”, a innym razem cały refren robię po angielsku. To samo mi wpada do głowy i jeżeli zażera, to let’s go!


Wspomniałeś o tym „Belfrze” i to w sumie ciekawe, że zacząłeś pracować akurat z Łukaszem Grzegorzkiem, który od początku działał poza środowiskiem i na własnych zasadach. Można to jakoś zestawić z twoimi doświadczeniami z Akademią. 
Byłem na castingu do „Belfra”, ale nie otrzymałem roli. Łukasz obsadził całą grupę i mieli już wszystko ustalone: scenariusz, terminy zdjęć itd. A jednak dwa miesiące później dostałem telefon, że wymyślił dla mnie postać. Ten serial w konstrukcji przypomina antyczną tragedię, w której gram rolę chóru. Pojawiam się w losowych momentach i wygłaszam własne teksty. Bo Łukasz od początku założył, że będę pisał w pełni autorskie wiersze na zadane przez niego tematy. Nie mam więc swojej historii bohatera – jestem duchem, konwencjonalnym zabiegiem.

Powiedz coś więcej o tych tekstach.
Jeden z nich pisałem w karetce. Łukasz zadzwonił do mnie i powiedział, że tematem następnego wiersza jest pech. Akurat zabieraliśmy się do kręcenia klipu do „się zmieniło trochę” i wyobraź sobie, że na planie złamałem sobie rękę. Jak jechałem na SOR, to od razu poczułem, że to jest moment, żeby zacząć pisać. To wszystko się doskonale zazębiło. Na pogotowiu usłyszałem, że mam złamany wyrostek łokciowy, więc muszą operować. Pokroili mnie i prosto ze szpitala pojechałem do Łodzi na plan, by nakręcić scenę. Szaleństwo. Mam wrażenie, że moje przygody stają się coraz bardziej dzikie. Że wszystko tylko nabiera intensywności, czasem aż do przesady. Aż czuję, jakby to nie było moje życie, tylko kolejna godzina programu „Jackass”. To bywa ciężkie i momentami mam wątpliwości, jak to się dalej potoczy, ale ostatecznie wchodzę w to wszystko. Wchodzę na sto procent.