Jeszcze zanim o Izę Lach upomniał się wielki świat, co bardziej wnikliwi obserwatorzy polskiej sceny muzycznej wróżyli jej wielką karierę. Doskonale pamiętam rozmowę z Moniką Brodką, która zachwycała się umiejętnościami młodej łodzianki, przewidując, że ta już lada moment „totalnie wybuchnie”. Fenomen wschodzącej artystki wynikał przede wszystkim z jej kompletności. Od samego początku Iza świadomie zarządzała swoją karierą, będąc sterem, żeglarzem i okrętem. Pisała teksty swoich piosenek, komponowała i produkowała. Co więcej, była rasowym naturszczykiem. Nie wyrosła na gruncie popularnych programów telewizyjnych, nie była produktem wytwórni ani menadżerów. Jeśli kojarzyła się z internetowymi portalami, to nie tymi plotkarskimi, ale stricte muzycznymi, odwiedzanymi przez geeków znudzonych polskim showbiznesem. Swoich pierwszych fanów rekrutowała więc spośród najbardziej wymagających odbiorców, którzy – tak jak i ona – nad warsztat Roberta Jansona przedkładali poczynania Grega Kurstina (m.in. Kelly Clarkson, Lily Allen, P!nk) czy The Neptunes. Będąc erudytką, Lach konsekwentnie poruszała się po świecie komunikatywnej muzyki popowej. Trafiła w swój czas. Młodzi słuchacze coraz częściej nie dostrzegali paradoksu w takim zestawieniu muzyki mainstreamowej i undergroundowej. I całkiem słusznie.
Najnowsza płyta Izy Lach pokazuje, że jej muzyka jest uniwersalna i mogłaby powstawać pod każdą szerokością i długością geograficzną. A jednak powstała w Łodzi. Gdy sugeruję, że dla łódzkich artystów pozostanie w swojej małej ojczyźnie wydaje się ideowym wyborem i poważną deklaracją, wybucha śmiechem, po czym przyznaje, że chyba trafiłem w dziesiątkę. „Rzeczywiście, przy okazji pierwszej płyty starano mi się narzucić przeprowadzkę do Warszawy. Dlatego postanowiłam zostać w Łodzi”. W mediach społecznościowych wokalistka podkreśla, że tu jest jej dom i pozuje do zdjęć z lokalnym raperem Zeusem czy najbardziej znanym sportowcem, który się tu urodził, Marcinem Gortatem. Z tego miejsca kieruje też swoją karierą. Przyznaje, że dzięki internetowi i połączeniom lotniczym nie jest to takie trudne. W Łodzi przyszło na świat także jej najnowsze dziecko, czyli wytwórnia Made By Us, nakładem której ukazał się niedawno album Izy Lach, „Painkiller” (premiera 30 września). „To jest nowy etap mojego funkcjonowania w tej branży. Stawiam na robienie wszystkiego po swojemu. Być może się na tym potknę, ale do odważnych świat należy”.
Budowany z godną podziwu konsekwencją wizerunek Izy Lach pierwszej rysy doczekał się tuż przed premierą płyty „Painkiller”. Co ciekawe, sprokurowała ją sama artystka. W materiałach prasowych towarzyszących premierze pojawiła się bowiem informacja, że jest to płyta o pozbywaniu się złudzeń dotyczących muzycznej branży. To zaskakująca deklaracja w ustach zdeterminowanej, pewnej siebie artystki, której wszyscy przepowiadają sukces. „Wydając pierwszy album, zastanawiałam się, co się stanie w momencie, gdy on wreszcie wyjdzie. Jako siedemnastolatka wyobrażałam sobie szampana, fajerwerki i inne podobne sytuacje, z którymi w mojej głowie wiązały się takie wydarzenia. Potem musiałam ostro spaść na ziemię. Okazało się bowiem, że nic takiego się nie dzieje. Jest dzień premiery, a ja siedzę w kapciach i przykryta kocem oglądam telewizję. Nie zmieniło się nic” – mówi Lach. Oczywiście takie myślenie można zrzucić na karb naiwnej młodości. Z takiego myślenia można rozgrzeszyć, jeśli tylko nie powraca się do niego po ośmiu latach. Sęk w tym, że dzisiejsze rozterki Izy są dużo bardziej konkretne.
Gdy dopytuję o tamten pierwszy zawód, autorka „Painkiller” tłumaczy, że w takim wieku chyba jeszcze wierzy się w bajki. Na przykład taką o księciu na białym koniu. Zwracam więc uwagę, że przecież i ten zawitał ostatecznie do „ziemi obiecanej”. Pochodził z Kalifornii, a nazywali go Snoop Dogg. „Oczywiście, masz rację – tak właśnie było. Obecnie nie wyobrażam sobie sytuacji, w której miałabym narzekać na Snoopa. Przeciwnie, przez te dwa lata on nauczył mnie więcej niż niektórzy uczą się przez całe życie. Ten brak złudzeń to również jego zasługa” – odpowiada. Pojawienie się jednego z najbardziej popularnych amerykańskich raperów na muzycznej drodze Izy Lach było z pewnością jednym z najbardziej spektakularnych wydarzeń, do jakich doszło w polskiej popkulturze ostatnich lat. Tak jak w przypadku Jimka (aka Radzimira Dębskiego) zaczęło się od remiksu, który wygrał w oficjalnym konkursie. Jednak w przeciwieństwie do reinterpretacji piosenki Beyoncé autorstwa młodego producenta w tym przypadku nie skończyło się na jednym utworze. Chwilę później ukazał się wspólny mixtape Izy i Snoopa zatytułowany „Off The Wire”. I nie był to wcale koniec współpracy. „Podpisaliśmy kontrakt i założyliśmy spółkę. Ta ostatnia polega na tym, że próbujemy razem pisać piosenki dla innych artystów. Sprzedajemy je dalej. Udało się to zresztą z utworem «Brand New Start», który stał się motywem przewodnim amerykańskiego serialu «One Life to Live» – przez cały rok ten kawałek pojawiał się w czołówce tego programu” – opowiada wokalistka. Obecność partnera zza Atlantyku wymusiła na łodziance pewne zmiany. Największą z nich było przerzucenie się na język angielski, choć artystka przyznaje, że już wcześniej podejmowała pierwsze próby w tym zakresie. Stąd też nie zmiana języka była dla Izy powodem największej obawy. W starciu z tak potężnym nazwiskiem bała się, że zatraci niezależność, prawo do ostatniego słowa. Obyło się jednak bez bójek i kłótni. „Na szczęście, bo myślę, że byłabym na przegranej pozycji. Zrobiliśmy już razem jakieś czterysta piosenek, co najlepiej pokazuje, że dobrze nam się pracuje. Okazało się, że rozumiemy się muzycznie i mamy dość podobne wizje naszych utworów” – wyjaśnia.
Współpraca wciąż trwa. Kilka miesięcy temu, gdy Snoop Dogg odwiedził Warszawę, by wystąpić na Warsaw Orange Festival, pojawił się również na kameralnej premierze filmu, który zrobił wraz ze swoją polską wspólniczką. Obraz „Birds of a Feather” nakręcili razem w Łodzi. Polka ma nad nim stuprocentową kontrolę i emituje go przy okazji niektórych swoich występów. Niedługo zabierze go do Berlina.
I znów, w tej wyliczance sukcesów i zaszczytów doprawdy trudno dostrzec przyczynę rozczarowań. Problem w tym, że podgrzewające tę sytuację media (nie tylko zresztą muzyczne), nie dostrzegały ludzkiego wymiaru takiego niespodziewanego wyniesienia. „Snoop od początku był ze mną szczery i dobrze nam się współpracowało, ale wprowadził mnie do świata, na który nie byłam gotowa. Prawdę mówiąc, nie wiem, czy ktokolwiek jest” – przyznaje artystka. Nie jest powiedziane, że mając takiego mentora, Iza podbiłaby świat popkultury, detronizując wszystkie rodzime diwy, może za wyjątkiem Basi Trzetrzelewskiej, która podbijała kiedyś amerykańskie gusta. Można jednak zaryzykować stwierdzenie, że do tego eksportowego triumfu raczej nie dojdzie. Przynajmniej nie teraz. Przeskok pomiędzy polskim a amerykańskim showbiznesem okazał się zbyt wielki. Izie zaparło dech: „Cały mój świat, wszystko to, co sobie do tej pory układałam, wywróciło się do góry nogami. Wiadomo, starałam się pozostać sobą i twardo stąpać po ziemi, ale to było wydarzenie, które było tak ciężkie i miało taką skalę, że trochę poprzewracało mi się w głowie. Niekoniecznie w takim negatywnym znaczeniu. Po prostu, trochę się w tym wszystkim pogubiłam”. Nie był to jednak ten świat z biografii szalonych rockmanów – pełen zabawy, groupies i alkoholowej beztroski. Przeciwnie, przypominał on raczej stereotypową azjatycką korporację. A może po prostu był taką korporacją? „Zastanawiałam się nad tym, co dalej: czy przeprowadzać się do Stanów i zaczynać od zera, stawiając czoła tej dziwnej branży? Tym ludziom, którzy nie śpią całymi tygodniami i poza pracą nie znają żadnego życia. Doskonale zdaję sobie sprawę, że do wszystkiego trzeba dojść ciężką pracą. Sęk w tym, że oprócz niej ja jeszcze chcę żyć”. Sytuacja się powtórzyła. Iza została w Łodzi.
Wyjazdy do Stanów Zjednoczonych, podpatrzone tam triki oraz poznani ludzie musieli jednak odcisnąć piętno na najnowszych poczynaniach kompozytorki. Poczynając od tego, że właśnie cała ta zawierucha wokół potencjalnej emigracji kazała jej uciec w kojący świat dźwięków. Wszystko zgodnie z zasadą, że piosenka jest dobra na wszystko. Tym razem była to oczywiście piosenka o wyraźnym afroamerykańskim posmaku. Łodzianka częściej niż kiedykolwiek sięga na płycie po r'n'b i hip-hop. Co więcej, wśród gości znaleźli się także reprezentanci tego środowiska: Soopafly i The Airplane Boys. Doświadczenia z amerykańskim hip-hopem nie skłoniły jednak Izy do całkowitego odcięcia się od popowych korzeni. W refrenach, które wybrzmiewają na jej nowej płycie prędzej usłyszymy echa dokonań Jessie Ware niż raperów z kalifornijskiego Compton. Zresztą, takie mariaże mogły dziwić w czasach, gdy The Neptunes podejmowali współpracę z Justinem Timberlakiem, a Snoop Dogg sięgał po autotune. Dziś koegzystencja tych światów jest czymś absolutnie normalnym.
Medialny zgiełk, który przetoczył się wokół Izy przy okazji jej współpracy ze Snoop Doggiem z pewnością jej nie zaszkodził. Sama artystka przyznaje, że choć stadionów nie wyprzedaje, to dostrzega rosnące zainteresowanie publiczności klubowej. Cieszy ją fakt, że po koncertach ludzie często dają jej do zrozumienia, że nawet jeśli usłyszeli o niej dzięki kalifornijskiemu artyście, to teraz przychodzą tylko dla niej. Własnoręcznie napisaną, wyprodukowaną i wydaną płytą łodzianka rzuca im więc klasyczne: „sprawdzam”. Tym bardziej, że nowy album będzie można nie tylko zakupić, ale również pobrać z jej oficjalnej strony. Pesymistyczny scenariusz jest więc taki, że Izę znów spotka rozczarowanie. Można mieć jednak pewność, że cokolwiek się wydarzy, ta uzdolniona dziewczyna nie zawróci, nie zboczy z dotychczasowej ścieżki. „Jestem bykiem i jestem uparta. Lubię więc czasem stanąć okoniem”. Doceniając tę siłę, tę wszechstronność i morderczą konsekwencję, przygotujmy się lepiej na optymistyczny wariant.