Co to jest kobieta?
rys. Malwina Konopacka

Co to jest kobieta?

Michelle Goldberg

„Nie będę mówić «ona» o kimś rodzaju męskiego; mnie prawo do miana «kobiety» dały trzydzieści dwa lata cierpień i walki o przetrwanie w androcentrycznym społeczeństwie” – dyskusja między radykalnymi feministkami i osobami transpłciowymi w Stanach Zjednoczonych

Jeszcze 8 minut czytania

24 maja sala konferencyjna portlandzkiej Biblioteki Głównej, stuletniego neokolonialnego gmachu w samym centrum Portland, zgromadziła kilkadziesiąt uczestniczek konferencji pod hasłem Radfems Respond. Zorganizowało ją ugrupowanie pragnące stanąć w obronie dwóch stanowisk, w wyniku których radykalny feminizm spotyka się obecnie z ostracyzmem ze strony sporej części środowisk lewicowych. Celem organizatorek było przede wszystkim obalenie zarzutu, że dążenie do zakazu prostytucji miałoby się wiązać z wrogością wobec samych prostytutek. Panelistki chciały również wyjaśnić, dlaczego w czasach rosnącego poparcia dla praw osób transpłciowych, feministki radykalne nalegają, żeby kobiety transpłciowe traktować jak mężczyzn, którzy nie powinni mieć dostępu do przeznaczonych dla kobiet przestrzeni, takich jak na przykład toalety publiczne, czy uczestniczyć w wydarzeniach organizowanych wyłącznie dla kobiet.

Początki tej debaty sięgają cztery dekady wstecz, do momentu szczytowego drugiej fali ruchu feministycznego. W jednej z  pierwszych potyczek, w 1973 roku uczestniczki West Coast Lesbian Conference podzieliły się gwałtownie wokół występu Beth Elliot, piosenkarki folkowej będącej, jak się wtedy mówiło, transseksualistą. Robin Morgan, gość honorowy konferencji, powiedziała wtedy:

Nie będę mówić „ona” o kimś rodzaju męskiego; mnie prawo do miana „kobiety” dały trzydzieści dwa lata cierpień i walki o przetrwanie w androcentrycznym społeczeństwie. Jeden spacer ulicą, pięć minut nagabywania (które może sprawiać mu przyjemność) i raptem męski transwestyta ma czelność, ma czelność sądzić, że zrozumiał nasz ból? Nie, w imię naszych matek i nas samych, nie wolno nam nazywać go siostrą.

Tego rodzaju poglądy podziela obecnie niewiele feministek, nadal jednak znajdują one poparcie u części feministek radykalnych z własnego nadania, które toczą dziś zażarty spór ze środowiskami transpłciowymi. Kobiety transpłciowe twierdzą, że są kobietami, ponieważ kobietami się czują – ponieważ, jak ujmuje to część z nich, mają kobiecy mózg znajdujący się w męskim ciele. Feministki radykalne koncepcję „żeńskiego mózgu” odrzucają: jeśli kobiety myślą i zachowują się inaczej niż mężczyźni, to jest to wynik presji i oczekiwań społecznych, wedle których kobiety powinny być seksualnie pociągające, opiekuńcze i uległe. Zdaniem Lierre Keith, panelistki Radfems Respond, kobiecość jest „zrytualizowaną uległością”.

Widziana z tej perspektywy płeć kulturowa jest nie tyle tożsamością, co pozycją kastową. Każdy, kto przychodzi na świat jako mężczyzna, zachowuje męski przywilej społeczny; nawet jeśli zdecyduje się żyć jako kobieta – i zajmować analogicznie podległą pozycję – to sam fakt, że może dokonać wyboru sprawia, że nigdy nie będzie w stanie zrozumieć, co naprawdę oznacza bycie kobietą. A zatem, domagając się miana kobiety, kobiety transpłciowe korzystają po prostu z kolejnej formy męskiego uprzywilejowania. Argumentacja ta budzi gwałtowny sprzeciw środowisk transpłciowych, które wskazują na stopień dyskryminacji doświadczanej przez osoby transpłciowe: wprawdzie nie zanosi się, żeby radykalny feminizm miał w najbliższej przyszłości osiągnąć swoje cele, jednak kobietom udało się już wywalczyć dużo więcej formalnej równości niż osobom transpłciowym. W większości stanów USA za transpłciowość można zgodnie z prawem zwolnić pracownika, osoby takie nie mogą też służyć w siłach zbrojnych. Najświeższe badania National Center for Transgender Equality i National Gay and Lesbian Task Force odsłaniają przytłaczają skalę agresji i prześladowań dotykających osoby transpłciowe. 41 procent ankietowanych ma za sobą próbę samobójczą.

Jednocześnie ruchy równościowe na rzecz osób transpłciowych zdobywają coraz większe poparcie i akceptację: na niedawnej okładce tygodnika „Time” pojawiło się zdjęcie transpłciowej aktorki, Laverne Cox, opatrzone tytułem „THE TRANSGENDER TIPPING POINT” oznajmiającym transpłciowy przełom. Zastosowany przymiotnik transgender, który do szerszego użycia wszedł w latach 90. ubiegłego stulecia, odnosi się do dużo szerszego grona osób, niż określenie „transseksualny”. Opisuje bowiem nie tylko wąską grupę osób dążących do chirurgicznej zmiany płci (często przywoływane dane liczbowe wspominają tu o jednym na trzydzieści tysięcy mężczyzn i jednej na sto tysięcy kobiet), ale również osoby przyjmujące hormony, jak i te, które zwyczajnie utożsamiają się z przeciwną płcią, a czasem z obiema płciami lub z żadną z nich. (Według danych National Center, większość kobiet transpłciowych przyjmuje żeńskie hormony, ale tylko jedna czwarta przeszła zabieg chirurgiczny). Elastyczność terminu „transpłciowy” wymusiła ponowną refleksję na temat znaczenia pojęć takich jak płeć i płeć kulturowa, przynajmniej w kręgach postępowych, według których istotę ludzką determinują nie chromosomy, narządy płciowe, czy odebrane wychowanie, ale to, w jakich kategoriach sama się ona postrzega.

Odrzucając powyższe założenie, feministki radykalne znalazły się w położeniu, którego w momencie narodzin konfliktu nie przewidywał właściwie nikt: omijanych szerokim łukiem reakcjonistek stojących po niewłaściwej stronie debaty o prawach seksualnych. Dla nich samych jest to sytuacja przedziwnej politycznej inwersji.  

Konferencja Radfems Respond miała odbywać się w innej części miasta, w kwakierskim domu spotkań, jednak aktywiści na rzecz osób transpłciowych umieścili na stronie Change.org petycję z żądaniem odwołania imprezy. Zdaniem autorów petycji, goszcząc u siebie konferencję, kwakrzy dopuściliby się wykluczenia osób transpłciowych oraz „byliby współodpowiedzialni za przemoc, jakiej doświadczają”. Powołując się na zaniepokojone głosy członków swojej społeczności, kwakrzy wycofali zgodę na konferencję.

Radfems RespondNie po raz pierwszy Radfem straciło zarezerwowaną wcześniej salę konferencyjną. Zaplanowane na rok 2012 spotkanie miało odbyć się w londyńskim Conway Hall, „ośrodku promującym wolność słowa i niezależność intelektualną”. Jednak aktywiści środowisk transpłciowych oprotestowali zarówno formułę spotkań Radfem, skierowanych wyłącznie do kobiet – uznawaną powszechnie za wykluczającą kobiety transpłciowe – jak i uczestnictwo Sheili Jeffreys, profesorki nauk politycznych z University of Melbourne. Jeffreys miała mówić o prostytucji, ale ponieważ zaliczana jest do krytyków ruchu transgenderowego, przedstawiciele Conway Hall uznali, że nie mogą pozwolić na wystąpienie osoby „zaprzeczającej naszemu etosowi, zasadom i kulturze”. Koniec końców spotkanie odbyło się w nieznanym miejscu, do którego uczestników przewieziono z pobliskiego punktu zbiorczego. Również konferencja Radfem 2013 zmieniła lokalizację, tak jak i zorganizowany w ubiegłym roku w Toronto zjazd pod hasłem „Radfems Rise Up”.

W odpowiedzi na to, 37 kobiet – w tym kluczowe dla drugiej fali feminizmu postaci, takie jak Ti-Grace Atkinson, Kathie Sarachild i Michelle Wallace – podpisało oświadczenie zatytułowane „Forbidden Discoruse: The Silencing of Feminist Criticism of ‘Gender’”, wyrażające ich „zaniepokojenie” w obliczu „pogróżek i ataków, po części fizycznych, skierowanych wobec osób i organizacji ośmielających się kwestionować modną obecnie koncepcję gender”. Świadome swojej sytuacji, organizatorki Radfems Respond już wcześniej zarezerwowały przestrzeń biblioteczną w ramach planu awaryjnego, w reakcji na co portal Portland Indymedia opublikował następujący wpis:

W odpowiedzi na skierowane do władz biblioteki pytanie, dlaczego gościć ona będzie grupę nawołującą do nienawiści i dyskryminacji, usłyszeliśmy, że odmowa oznaczałaby ograniczenie wolności słowa. Postanowiliśmy więc, że my również wykorzystamy nasze prawo do głoszenia poglądów w przestrzeni publicznej i w najbliższą sobotę przegonimy TERFy i Radfemy z NASZEJ biblioteki i NASZEGO miasta!

(TERF to skrót od „trans-exclusionary radical feminist”, terminu oznaczającego radykalną feministkę nawołującą do wykluczenia osób transpłciowych. Sformułowanie to, choć pomaga odróżnić je od feministek radykalnych niepodzielających podobnych poglądów, wśród osób nim określanych uchodzi za obraźliwe).

Reakcje na artykuł

Tekst Michelle Goldberg wywołał duże poruszenie i falę polemik w mediach. Do najciekawszych głosów należą zamieszczona w „Advocate” polemika Julii Serano, transgenderowej aktywistki, która została wspomniana pod koniec tekstu Goldberg; analiza Juliet Jacques z „New Statesman”; felieton Leeli Ginelle w „Bitch Magazine”; czy podsumowujący część dyskusji artykuł Joss Truitt.

Twitter i – przede wszystkim – Tumblr zagotowały się od agresywnych wpisów. Jeden z nich nawoływał, by „/załatwić/terfy 2K14”. Inny proponował, by „powoli i brutalnie mordować terfy przy pomocy narzędzi tortur jak z ‘Piły’ 2K14”. Na jednym z blogów pojawiło się zdjęcie osoby trzymającej nóż, podpisane: „dajcie mi tu jakąś terfę”. Podobnego rodzaju groźby stały się tak powszechne, że prowadzone przez radykalne feministki strony internetowe zaczęły je katalogować. „Mamy do czynienia z poczuciem zagrożonego przywileju”, mówi Lierre Keith. „Tak bardzo przeszkadza im fakt, że nie widzimy w nich kobiet”. Keith jest pisarką i aktywistką prowadzącą niewielkie gospodarstwo ekologiczne w północnej Kaliforni. Ma 49 lat, krótko ostrzyżone, siwe włosy i nosi czarne jeansy w zestawie z czarnym podkoszulkiem. Trzy lata temu założyła ekofeministyczne ugrupowanie Deep Green Resistance, liczące obecnie około 200 członków, które wskazuje na związki pomiędzy uciskiem kobiet i wyniszczaniem planety.

DGR jest grupą prowokacyjnie bojową, która nie wyklucza stosowania przemocy dla realizacji celów uznawanych za słuszne. Wśród kręgów radykalnych uchodzi jednak za prawdziwie kontrowersyjną ze względu na stosunek do płci. Według członków DGR, ktoś komu od momentu przyjścia na świat towarzyszy męski przywilej, nie może się go pozbyć chirurgicznie, tak jak biały człowiek nie może przyjąć tożsamości afroamerykańskiej, przyciemniając sobie skórę. W 2011 roku, przed rozpoczęciem zorganizowanej w Wisconsin konferencji DGR, uczestniczkę przechodzącą w tym czasie proces zmiany płci poinformowano, że nie będzie mogła nocować z innymi kobietami. „Powiedzieliśmy, jasne, możesz przyjechać na konferencję, ale nie będziesz mieć wstępu do przeznaczonej dla kobiet przestrzeni sypialnej i łazienek”, mówi Keith.

W lutym tego roku Keith miała być główną prelegentką Public Interest Environmental Law Conference, konferencji organizowanej na oregońskim uniwersytecie w Eugene, jednak przeciw jej obecności zagłosował samorząd studencki, a petycję domagającą się odwołania wystąpienia podpisało ponad tysiąc osób. Wobec gróźb przemocy fizycznej, w drodze na mównicę Keith eskortowało sześciu policjantów, choć koniec końców protest miał formę pokojową: część uczestników opuściła pomieszczenie i zorganizowała wiec, a Keith przemawiała do w połowie pustej sali. 

Lepiej przyjęła ją publiczność Radfems Respond, gdzie Keith opowiadała o różnicach pomiędzy radykalizmem i liberalizmem. Dwoje punkowych gender-benderów [gender-bending – praktyki naginania tradycyjnie pojmowanych granic płci, przyp. red.] sprawiających wrażenie gotowych oprotestować wykład wyszło podczas poświęconej prostytucji długiej sesji otwierającej. Pojawił się też działacz na rzecz praw mężczyzn, który zamieścił potem w internecie prześmiewcze klipy wycięte z nagranego potajemnie występu, jednak podczas samych prelekcji nie odezwał się ani słowem. Kilka transpłciowych kobiet zasiadło w tylnych rzędach, jednak akurat one przyjechały po to, żeby wyrazić swoją solidarność, uznając, że ataki błędnie wymierzone w radykalne feministki wymknęły się spod kontroli. Jedna z przybyłych, szczupła czterdziestoletnia blondynka z San Francisco blogująca pod pseudonimem Snowflake Especial, zwróciła uwagę na to, że za wszystkie akty przemocy wobec kobiet transpłciowych odpowiadają mężczyźni: „Dlaczego więc nie zajmujemy się właśnie nimi?”.

 

Pomimo tak zaskakującego wsparcia, większość prelegentek czuła się zepchnięta do okopów. Zamykające konferencję przemówienie wygłosiła Heath Atom Russel, korpulentna kobieta z kręconymi turkusowymi włosami i niebieskawym śladem zarostu na policzkach, ubrana w koszulkę z napisem „Przeżyłam zatrucie testosteronem”. Russel ma 25 lat i przechodzi obecnie proces ponownej przemiany, dokonywanej przez osoby, które kiedyś uważały się za transpłciowe, ale po pewnym czasie postanowiły wrócić do płci pierwotnie przypisanej. (Szacuje się, że spośród osób zmieniających płeć, od 1 do aż 5 procent wraca do płci wcześniejszej).

Sama Russel jest lesbijką, która dorastała w rodzinie konserwatywnych baptystów w południowej Kalifornii. Przemianę rozpoczęła jako studentka Humboldt State University, znajdując przy tym wsparcie uniwersyteckich grup na rzecz równouprawnienia płci. Zaczęła przyjmować hormony i zmieniła imię. Podczas ostatniego roku studiów w ręce wpadła jej książka Sheili Jeffreys, „Unpacking Queer Politics” (2003), zawierającą krytykę procesu zmiany płci z żeńskiej na męską uznawanego przez autorkę za kapitulację wobec mizoginii.

Z początku Russel była lekturą rozjuszona, jednak niełatwo jej było zignorować pytania związane z tożsamością, jakie stawiała książka. Już wcześniej cierpiała na kołatanie serca będące efektem ubocznym działania przyjmowanych hormonów. Nigdy też w pełni nie uważała się za mężczyznę. Na pewnym etapie przemiany spotykała się z transpłciową kobietą w średnim wieku, ale – jak twierdzi – „Coś w tym było nie w porządku i odczuwałam silny lęk”. Ostatecznie dokonała samookreślenia jako kobieta, a do tego radykalna feministka, chociaż wiązało się to z ostracyzmem ze strony części najbliższego otoczenia.  Dziś zaręczona jest z kobietą, a na samochodzie jej narzeczonej ktoś wydrapał słowo „lesba”. 

Russel występuje w najnowszej książce Sheili Jeffreys, „Gender Hurts: A Feminist Analysis of the Politics of Transgenderism”. Sama Jeffreys ma 66 lat, krótkie siwe włosy i twarz pooraną zmarszczkami. Od dwudziestu trzech lat wykłada na University of Melbourne, dorastała jednak w Londynie i bywa nazywana angielską Andreą Dworkin. Jest autorką jeszcze dziewięciu innych książek, opisujących procesy seksualnego podporządkowywania sobie kobiet przez mężczyzn, czy to na drodze gwałtu, kazirodztwa, pornografii, prostytucji, czy przy wykorzystaniu zachodnich norm piękna. Tak jak Dworkin, przez swoich zwolenników o podobnych poglądach Jeffreys uznawana jest za postać heroiczną, przez pozostałych zaś – za fanatyczkę. W laudacyjnym artykule opublikowanym w „Guardianie” w 2005 roku, Julie Bindel pisze: „Jeffreys dostrzega w seksualności fundament męskiego uciemiężenia kobiet, podobnie jak Marks widział w kapitalizmie źródło cierpień klasy robotniczej. To niezachwiane stanowisko przysporzyło jej wielu wrogów. Judith Halberstam, krytyczka postmodernistyczna, powiedziała kiedyś, że gdyby Sheila Jeffreys nie istniała, Camille Paglia musiałaby ją wymyślić”.

W ośmiu zwięzłych rozdziałach (autorem połowy z nich jest była doktorantka Jeffreys, Lorene Gottschalk), „Gender Hurts” przedstawia po raz pierwszy pełną analizę transgenderyzmu według Jeffreys. Publikację nowej książki autorka świętuje zazwyczaj na uczelni, jednak, jak twierdzi, tym razem ochrona uniwersytecka odradziła jej organizację podobnego spotkania. Z drzwi swojego gabinetu Jeffreys usunęła tabliczkę z nazwiskiem. Niedawno odwiedziła Londyn z wykładem gościnnym, jednak można było w nim uczestniczyć jedynie po okazaniu zaproszenia.

W swojej książce Jeffreys nazywa osoby przechodzące, tak jak Russel, ponowną przemianę, ofiarami, którym udało się przetrwać, i uznaje ich istnienie za dowód na to, że transpłciowość nie jest czymś niezmiennym – a zatem nie jest też wystarczającym powodem interwencji chirurgicznej. (Operację zmiany płci uznaje za rodzaj okaleczenia). „Odczuwanie żalu podważa tezę o istnieniu szczególnego rodzaju osoby prawdziwie i z gruntu transpłciowej, którą psychiatrzy są w stanie jasno zidentyfikować”, pisze Jeffreys. „[Ów żal] radykalnie destabilizuje projekt transgenderowy”. Dla poparcia swoich tez Jeffreys powołuje się na przypadek Bradleya Coopera, który w 2011 roku, w wieku 17 lat, był najmłodszym angielskim pacjentem poddanym operacji chirurgicznej zmiany płci, a rok później publicznie wyraził żal z tego powodu i zaczął ponownie żyć jako młody mężczyzna. Jeffreys wyraża szczególne zaniepokojenie europejskimi, australijskimi i amerykańskimi lekarzami przepisującymi transpłciowym dzieciom leki opóźniające dojrzewanie, które hamują rozwój niechcianych drugorzędnych cech płciowych i mogą prowadzić do bezpłodności.

Jeffreys nalega również, żeby stosować męskie zaimki osobowe w odniesieniu do kobiet transpłciowych, a żeńskie w odniesieniu do transpłciowych mężczyzn: „Używanie przez mężczyzn żeńskich zaimków maskuje męski przywilej, jakim zostali obdarowani poprzez umiejscowienie i dorastanie w kaście płci męskiej”. Jednak największy sprzeciw krytyków Jeffreys budzą te fragmenty jej książki, w których próbuje ona opisywać rzeczywistość osób transpłciowych. Wyjaśnienie przemiany żeńsko-męskiej przychodzi jej (i innym feministkom radykalnym) stosunkowo łatwo: otóż kobiety pragną zmienić się w mężczyzn, żeby poprawić swój status w seksistowskim systemie. Jeffreys powołuje się tu między innymi na Heath Atom Russel, która swoje dawne pragnienie przemiany w mężczyznę przypisuje brakowi „kultury, która dumnie celebruje kobiety”.

Jeśli rzeczywiście tak jest, to dlaczego mężczyźni chcą zrównać swój status z kobiecym? Powoduje nimi fetyszyzm seksualny, odpowiada Jeffreys. Argument ten opiera na wysoce spornych teoriach Raya Blancharda, emerytowanego profesora psychiatrii University of Toronto, oraz pokrewnych pracach J. Michaela Baileya, profesora psychologii na Northwestern University. Blanchard utrzymuje, że wbrew powszechnemu przekonaniu większość kobiet transpłciowych na Zachodzie zaczyna przemianę nie jako zniewieściali homoseksualni mężczyźni, ale jako mężczyźni hetero- lub biseksualni, motywowani przede wszystkim potrzebą erotyczną, a nie domniemywaną tożsamością kobiecą. „W gruncie rzeczy mężczyzn podnieca wizja siebie samych z kobiecymi piersiami, lub z piersiami i pochwą”, mówi Blanchard. Syndrom ten nazwał ukutym przez siebie określeniem „autogynefilia”, oznaczającym podniecenie erotyczne związane z myśleniem o sobie jako kobiecie.

Blanchardowi daleko jest do radykalnego feminizmu. Uważa on, że chirurgiczna zmiana płci może znacznie złagodzić cierpienia psychiczne; doradzał on również osobom, które tę operację przechodziły. Blanchard zgadza się też z powszechnie panującym poglądem, że męski mózg różni się od żeńskiego tym, jak wpływa na zachowanie. Mimo to Jeffreys znajduje w pracach Blancharda i Baileya dowód na to, że kobiety transpłciowe, pragnące, by traktowano je jak kobiety, dążą do zaspokojenia erotycznej fiksacji.

Ostatni przypadek równie zajadłego, co ten zawarty w „Gender Hurts”, publicznego ataku na transgenderyzm autorstwa znaczącej feministki miał miejsce w 1979 roku, kiedy Janice Raymond napisała „The Transsexual Empire: The Making of the She-Male”. Raymond jest lesbijką i byłą zakonnicą, która podjęła studia doktoranckie w Boston College pod opieką radykalnej feministki i teolożki, Mary Daly. Zainspirowana działaniami feministycznego ruchu na rzecz zdrowia kobiet, Raymond oparła „The Transsexual Empire” w dużej części na krytyce patriarchalnego medycznego i psychiatrycznego establishmentu. Książka często przybiera zapalczywy ton, szczególnie we fragmentach poświęconych transpłciowym lesbijkom. „Gwałtu na ciele kobiety dopuszczają się wszyscy transseksualiści, redukując prawdziwe kobiece ciało do artefaktu i przywłaszczając je sobie”, pisze Raymond, „ale transseksualny lesbijski feminista gwałci kobiecą seksualność i duszę”.

Za miarę zmian światopoglądowych, jakie zaszły w ciągu ostatnich trzydziestu pięciu lat, może służyć fakt, że „The Transsexual Empire” spotkało się swego czasu z przychylnym, wręcz pełnym podziwu odbiorem w mediach głównego nurtu, tymczasem publikacja „Gender Hurts” została przez nie w znakomitej większości zignorowana. W recenzji „The Transsexual Empire” opublikowanej na łamach „NY Times”, psychiatra Thomas Szasz uznał książkę za „bezbłędną”. Według Szasza, Raymond „słusznie dostrzega w transseksualizmie symbol nieustannego, choć coraz bardziej zakamuflowanego, antyfeminizmu współczesnego społeczeństwa”.

Jedną z opisywanych przez Raymond kobiet była Sandy Stone, performerka i wykładowczyni akademicka, która tej jesieni prowadzić będzie zajęcia ze sztuki cyfrowej i nowych mediów na University of California w Santa Cruz. Gdy opublikowana została książka Raymond, Stone pracowała jako inżynierka dźwięku w Olivia Records, kobiecym kolektywie muzycznym w Los Angeles. Pod koniec lat 60., gdy skończyła studia i wciąż jeszcze funkcjonowała jako mężczyzna, Stone skutecznym blefem zdobyła pracę w słynnym nowojorskim studio nagraniowym, Record Plant, gdzie pracowała z Jimim Hendrixem i Velvet Underground. (Przez jakiś czas spała na stercie płaszczy Hendrixa w tamtejszej piwnicy). W 1974 roku przeprowadziła się na Zachodnie Wybrzeże i rozpoczęła przemianę. Krótko później nawiązało z nią kontakt Olivia Records; niewiele było wtedy doświadczonych inżynierek dźwięku.

Rok później Stone została członkinią kolektywu i wprowadziła się do wynajmowanego przez niego wspólnego domu, gdzie mieszkała jako jedyna transpłciowa kobieta wśród tuzina lesbijek. Jak donosi „The Transsexual Empire”, jej obecność wywołała spore zamieszanie w kręgach lesbijsko-feministycznych, sama Stone utrzymuje jednak, że to Raymond doprowadziła do powstania antagonizmów. „Po ukazaniu się jej książki zalały nas nienawistne listy”, mówi Stone. „Przedtem żyłyśmy sobie stosunkowo beztrosko, tworząc muzykę i działając politycznie”.

Stone kilkakrotnie grożono śmiercią, ale koniec końców to groźba bojkotu doprowadziła ją do opuszczenia kolektywu. Później napisała doktorat z filozofii na University of California, a w 1987 roku opublikowała esej „The Empire Strikes Back: A Posttranssexual Manifesto”, który uznawany jest powszechnie za fundament transgender studies. Tekst Stone nadal pojawia się w sylabusach uniwersyteckich na całym świecie, wkrótce ukaże się jego drugie francuskie wydanie, autorkę poproszono też o zgodę na publikację katalońskiego tłumaczenia.

Ostatni raz o transpłciowości Janice Raymond pisała w 1994 roku, w nowym wprowadzeniu do „The Transsexual Empire”. Od tego czasu skupia się na handlu kobietami, a w sierpniu ubiegłego roku jedna z agencji rządu norweskiego zaprosiła ją do udziału w panelu poświęconym legalizacji prostytucji. Po przyjeździe Raymond została jednak poinformowana przez organizatorów, że jej zaproszenie zostało wycofane – opublikowany w dużej norweskiej gazecie list do redakcji oskarżał ją o transfobię. Według Raymond, do podobnych sytuacji „w ciągu ostatnich lat dochodziło dużo częściej”. 

Największą zmianę w postrzeganiu transpłciowości zauważyć można w kręgach akademickich. Szczególnie na liberalnych humanistycznych uczelniach na porządku dziennym jest dziś pytanie studentów, jakim zaimkiem należy się do nich zwracać: mogą to być neutralne płciowo nowe językowe formy, na przykład: ze, ou, hir, jak również they, a nawet zaimek it. Dziesięć lat temu żaden uniwersytet nie proponował studentom ubezpieczenia zdrowotnego pokrywającego koszty chirurgicznej zmiany płci. Dzisiaj takie ubezpieczenia są dostępne na co najmniej kilkunastu uczelniach, takich jak Harvard, Brown, Duke, Yale, Stanford oraz w szkołach należących do sieci University of California.

Chociaż na scenie pojawiły się młode feministki radykalne krytyczne wobec transpłciowości, takie jak Heath Atom Russel i dwudziestoczteroletnia Rachel Ivey, jedna z organizatorek Radfems Respond, same zainteresowane uważają, że należą do mniejszości. „Jeśli na typowych zajęciach z dziedziny women studies powiedziałabym, że «płeć żeńska doświadcza opresji bazującej na reprodukcji», ktoś natychmiast zwróciłby mi uwagę”, twierdzi Ivey. Inni studenci z pewnością zapytaliby: „a co z kobietami rodzaju męskiego?”.

Przykład ten jest może nieco przejaskrawiony, ale tylko w niewielkim stopniu. W zarządzie New York Abortion Access Fund, ugrupowania pomagającego opłacić aborcję kobietom, których na nią nie stać, zasiadają w większości młode kobiety; współprzewodnicząca ugrupowania, Alison Turkos, ma 26 lat. W maju zarząd ten jednogłośnie zadecydował, żeby w odniesieniu do osób zachodzących w ciążę nie używać już słowa „kobieta”, które wyklucza transpłciowych mężczyzn. „Bierzemy pod uwagę fakt, że osoby, które utożsamiają się z płcią męską, mogą zajść w ciążę i potrzebować aborcji”, głosi nowa deklaracja wartości i zasad ugrupowania.

Zamieszczona na stronie Change.org petycja nawołuje, by również NARAL i Planned Parenthood zaczęły stosować inkluzywny płciowo język. Szczególnej krytyce poddany został hashtag #StandWithTexasWomen, który opanował Twitter, kiedy senatorka Wendy Davis na drodze filibusteringu [forma obstrukcji parlamentarnej, przyp. red.] walczyła z wprowadzeniem w Teksasie ustawy antyaborcyjnej; podobnie skrytykowany został slogan „Trust Women” wykorzystywany przez George’a Tillera, lekarza prowadzącego klinikę aborcyjną i zamordowanego w Wichita w 2009 roku.

Pewna część młodych aktywistek wierzy, że każdy, kto sprzeciwia się podobnym zmianom, próbuje kurczowo trzymać się przywileju, jaki niesie ze sobą tożsamość cisgenderowa (ten spopularyzowany w latach 90. XX wieku termin odnosi się do każdej nie-transpłciowej osoby). W odpowiedzi na uwagi, że proponowany nowy język ukrywa fakt, iż to właśnie kobiety cisgenderowe ponoszą największe koszty ostatnich politycznych ataków na prawa reprodukcyjne, Turkos odpowiada: „Niezależnie od tego dyskomfortu, jest niezwykle istotne, by stworzyć nową przestrzeń dla osób często pozbawianych własnego miejsca i widoczności”. 

Starsze feministki, które nie przyjęły jeszcze tego sposobu myślenia, znajdują się czasem w ogniu ideologicznej walki. Czterdziestojednoletnia Sara St. Martin Lunde, reżyserka i producentka z Oakland, mówi: „Osobom z wolnościowym, lewicowym zapleczem intelektualnym zależy na tym, by znaleźć się po właściwej stronie historii”, a tocząca się debata „wystawia je na próbę”. W ubiegłym roku Lunde poproszono o rezygnację z członkowstwa w zarządzie Bay Area Girls Rock Camp, organizacji non profit, która „aktywizuje dziewczęta przez muzykę”, z powodu jej zaangażowania w Michigan Womyn’s Music Festival, który reklamuje się jako wydarzenie skierowane wyłącznie do „kobiet urodzonych jako kobiety”.

Michigan Womyn's Music Festival

Michfest, jak często mówi się na ten festiwal, organizowany jest każdego roku w sierpniu na sześciuset pięćdziesięciu akrach lasów rosnących po wschodniej stronie Jeziora Michigan, a powstał w 1976 roku z inicjatywy Lisy Vogel, 19-letniej wówczas studentki Michigan University, która nadal jest jego organizatorką. Według Vogel, o znaczeniu Michfest decyduje nie tylko muzyka. Co roku obóz rozbija tu kilka tysięcy kobiet, które przez tydzień żyją w matriarchacie. Posiłki gotowane są w namiotach kuchennych i wspólnie spożywane. Można brać udział w różnego rodzaju warsztatach i zajęciach. Niektóre kobiety przebierają się w ekstrawaganckie stroje, inne chodzą nago. Dostępna jest też darmowa opieka nad dziećmi i zespół pomagający kobietom niepełnosprawnym, dla których nocowanie pod namiotem byłoby inaczej niemożliwe. Według Vogel festiwalowy etos opisać można pytaniem: „Jak wyglądałoby miasto, gdybyśmy rzeczywiście mogły decydować o tym, co jest ważne?”.

„Istnieje pewien rodzaj doświadczenia pojawiającego się w kontakcie z Ziemią, kiedy idę nocą przez las bez latarki: jest to poczucie absolutnego bezpieczeństwa. Nigdzie indziej nie mogę czegoś podobnego doświadczyć”, mówi Vogel. I dodaje: „Gdybyśmy powiedziały, że przyjechać tu może każdy, kto tylko chce, festiwal z pewnością nadal byłby fantastycznym wydarzeniem, ale zmieniłoby się to coś, co pozwala kobietom zupełnie się odsłonić i doznać tego niezwykle głębokiego poczucia osobistego wyzwolenia, o które nam w tym wszystkim chodzi”.

Według środowisk transpłciowych postawa Vogel pełna jest obraźliwych założeń: że kobiety transpłciowe są z gruntu różne od pozostałych oraz niebezpieczne. „Wizja zagrożenia, jakie kobiety transpłciowe mają stanowić dla przestrzeni kobiecych, nie jest niczym nowym”, twierdzi Julia Serano, i dostrzega tu analogię do sytuacji, w której heteroseksualiści nie chcą dzielić szatni z gejami i lesbijkami. Czterdziestosześcioletnia Serano jest z wykształcenia biolożką, która obecnie poświęca się głównie pisaniu i wykładom na tematy transgenderowe i feministyczne. W ubiegłym roku występowała na uczelniach takich jak Brown, Stanford, Smith i Cornell. (W „Gender Hurts” Sheila Jeffreys atakuje ją, wykorzystując szczegóły autobiograficzne zawarte w pierwszej książce Serano, „Whipping Girl: A Transsexual Woman on Sexism and Scapegoating of Femininity” (2007). Jeffreys przedstawia Serano jako autogynefila próbującego „zredefiniować feminizm tak, by pasował on do jego zainteresowań erotycznych”.)

Latem 2003 roku Serano dołączyła do około setki osób zgromadzonych w Camp Trans, organizowanym nieregularnie od 1994 roku obozowisku protestacyjnym nieopodal terenów, na których odbywa się Michfest. Według Serano, kontakty z uczestniczkami Michfest bywały niezwykle serdeczne. Jednak kilka lat temu część protestujących dopuściła się aktów wandalizmu – skradziono kable elektryczne, porysowano samochody na parkingu, ktoś przeciął rury doprowadzające wodę, ktoś wymalował sprayem na ścianie głównego namiotu kuchennego dwumetrowego członka i napis „Prawdziwe kobiety mają fiuty”.

Od tego czasu, tak jak miało to miejsce w przypadku Olivia Records, demonstracjom towarzyszy kampania nawołująca do bojkotu. W ubiegłym roku goszczące regularnie na Michfest Indigo Girls oznajmiły, że odmawiają występów dopóty, dopóki festiwal nie otworzy się na osoby transpłciowe. W tym roku z podobnego powodu zaplanowany występ odwołały Hunter Valentine. Z kolei wykonawczynie, które decydują się wystąpić na Michfest, narażają się na protesty i bojkot: funkowa piosenkarka Shelley Nicole wspomina, że odwołano planowany na Brooklynie koncert jej grupy, blaKbüshe, ponieważ miesiąc później miała wystąpić na festiwalu Vogel.

Zanim jeszcze Sarę St. Martin Lynne poproszono o wycofanie się z zarządu Bay Area Girls Rock Camp, nie utożsamiała się ona zbytnio z radykalnymi feministkami. Jednak wraz z nasileniem się kampanii przeciwko Michfest – oraz radykalnemu feminizmowi w ogóle – zaczęło jej bardziej zależeć na tym, żeby festiwal pozostał wydarzeniem skierowanym do „kobiet urodzonych jako kobiety”. Mówi, że głęboko przeżywa „obecny moment, w którym tracimy możliwość używania słowa «kobieta» czy stwierdzenia, że fakt urodzenia się kobietą ma swoje odczuwalne konsekwencje i znaczenie”.

Zgadza się z nią jedna z transpłciowych kobiet, które pojawiły się na konferencji Radfems Respond, trzydziestopięcioletnia inżynierka oprogramowania komputerowego zamieszkała w Kalifornii o długich brązowych włosach i z małym kolczykiem w nosie. Rozumie ona również, dlaczego kobiety transpłciowe czują się zranione wykluczeniem z Michfest i innych wydarzeń otwartych jedynie dla kobiet: „Chodzi tu nie tyle o chęć naruszenia pewnej przestrzeni, ile o głębokie pragnienie przynależności”. Dodaje jednak przy tym: „Jeśli ktoś utożsamia się z kobietami, to czy nie powinien również z kobietami empatyzować?”.

Sandy Stone podziela ten pogląd – do pewnego stopnia. Stanowisko feministek radykalnych komentuje następująco: „Na podstawie długich rozmów przeprowadzonych z niektórymi z nich, osobiście uważam, że stanowisko to jest wynikiem poważnej traumy, za którą odpowiada jakiś mężczyzna, lub wielu mężczyzn”. I dodaje: „Należy to uszanować. Mowa tu o ich doświadczeniu rzeczywistości”. Stone podkreśla jednak, że ból feministek radykalnych nie może przyćmiewać praw osób transpłciowych. „W idealnym świecie znalazłybyśmy jakiś sposób, żeby do siebie nawzajem dotrzeć, sposób, żeby nawzajem uśmierzyć u siebie to cierpienie”. Jednak w obecnej sytuacji „to raczej wy powinnyście trzymać się z dala od przestrzeni osób transpłciowych. Unikanie was nie jest naszym obowiązkiem”.

przełożyła Anna Warso

Tekst był opublikowany 4 sierpnia 2014 w „New Yorkerze”.