Przeciwko wiślanizacji
Breslau: am Hauptbahnhof, pocztówka z 1909 roku, Polona

23 minuty czytania

/ Literatura

Przeciwko wiślanizacji

Rozmowa ze Zbigniewem Rokitą

W moim świecie Breslau i Wrocław tworzą często Bresław, a Stettin i Szczecin – Stecin. Chcę zdobyć ciągłość, czyli Świętego Graala Odzyskanych – mówi autor reportażu „Odrzania. Podróż po Ziemiach Odzyskanych”

Jeszcze 6 minut czytania

JAN BŁASZCZAK: W „Kajś” przedstawiasz się czytelnikowi w taki oto sposób: „[…] są tacy, którzy z jakiegoś powodu potrzebują owinąć się tożsamością szczelnie po szyję, i ja też tak mam”. Ja myślałem, że tak nie mam, dopóki nie zacząłem czytać „Odrzanii” i gotować się, że chłopak ze Śląska pisze o moich terenach. A potem przypomniałem sobie, że napisałem książkę o Nowym Jorku, i przystopowałem.
A skąd jesteś?

Z Kłodzka. Mój dziadek – tak jak i twój – urodził się we Lwowie. Pamiętam, że pisałeś o tej części swojej rodziny, dochodząc do wniosku, że jej historia nie grzeje cię aż tak, jak twoje śląskie korzenie. I stąd „Kajś”. Co się zmieniło, że jednak postanowiłeś napisać o Ziemiach Odzyskanych, czy jak je nazywasz – Odrzanii?
Mniej interesowały mnie losy mojej lwowskiej rodziny sprzed 1945 roku, z czasów zanim trafili do Gliwic, mniej myślałem o wydarzeniach z międzywojnia i tych jeszcze wcześniejszych, w Austro-Węgrzech. A to dlatego, że te części biografii moich przodków zawierają się w głównym nurcie opowiadanej historii Polski: tej znanej ze szkół, filmów finansowanych przez PISF, lektur szkolnych. Może dlatego nie miały posmaku bluźnierczości, niewiadomej. Napisałem „Odrzanię”, bo zainteresowało mnie jednak to, co wydarzyło się po ich przyjeździe na ziemie poniemieckie. Choć, o ile w przypadku „Kajś” losy mojej rodziny były dla fabuły istotne, o tyle tutaj pojawiają się incydentalnie, są raczej inspiracją.

Nagroda Literacka m.st. Warszawy

Nagroda Literacka m.st. Warszawy

Nagroda Literacka m.st. Warszawy, która w roku 2023 jest partnerem działu literackiego w „Dwutygodniku”, to jedna z największych nagród literackich w Polsce. Nagrody przyznawane są w pięciu kategoriach: proza, poezja, literatura dziecięca, książka o tematyce warszawskiej oraz komiks i powieść graficzna. W przypadku literatury dziecięcej, a także komiksu i powieści graficznej nagradzani są również ilustratorzy i ilustratorki. Nagrody wynoszą 30 tys. zł, nagrodę pieniężną w wysokości 10 tys. zł otrzymują także nominowani we wszystkich kategoriach.

Szczególnym wyróżnieniem jest tytuł warszawskiej twórczyni/warszawskiego twórcy, przeznaczony dla pisarek i pisarzy w szczególny sposób związanych z Warszawą. Otrzymują oni nagrodę w wysokości 100 tys. zł. Fundatorem i organizatorem nagrody jest miasto stołeczne Warszawa. 

Opublikowano już trochę książek, które z różnych perspektyw opisywały historie Ziem Odzyskanych i ich mieszkańców. Przygotowując się do tej rozmowy, natknąłem się nawet na recenzję reportażu „Poniemieckie”, której autorka nazwała go „wywarzaniem otwartych drzwi”. W „Odrzanii” cytujesz zresztą trochę książek i opracowań – gdybyś miał powiedzieć, czym ta twoja książka różni się od jej poprzedniczek, co by to było?
Jasne, pracując nad „Odrzanią”, niejednokrotnie spotykałem się z opinią, że po co pisać o Odzyskanych, skoro są już dobrze sportretowane. Nieprawda, wciąż jest o czym pisać! I moja książka również nie wyczerpie tematu. Nie mi porównywać się do innych, ale jednak wielu książkom – nie zalicza się do nich choćby wspomniane „Poniemieckie” – Odzyskane znikają z radaru w okolicach roku 1950, skupiają się one na okresie pionierskim, czasie najbardziej spektakularnym. Wówczas działo się najwięcej, antyświat zmieniał się w świat, mogło wydarzyć się wszystko, państwo nie było jeszcze w stanie tak bardzo cenzurować rzeczywistości. A ona jest wówczas żywiołowa, gęsta – te lata są po prostu bardzo atrakcyjne narracyjnie i ja, snując opowieść od 1945 roku do współczesności, musiałem się namęczyć, żeby w miarę szybko wyrwać się z wczesnego powojnia. Mnie interesowało przede wszystkim to, co działo się z tymi terenami i z ich mieszkańcami później, bo o tym w literaturze faktu jest najmniej: jakie były długofalowe konsekwencje tego, co nazywam największym eksperymentem demograficznym we współczesnej Europie. Opisałem więc moją reporterską podróż przez dawniej niemieckie ziemie przyłączone do Polski i przez ich biografię od 1945 roku do dziś. Ponadto skupiłem się nie na autochtonach – o tym było „Kajś” – ale na osadnikach.

Wystawa Ziem Odzyskanych, Wrocław, fragment Pawilonu Przemysłowego, pocztówka z 1948 roku, PolonaWystawa Ziem Odzyskanych, Wrocław, fragment Pawilonu Przemysłowego, pocztówka z 1948 roku, Polona

Mam wrażenie, że „Kajś” i „Odrzania” to książki, które są zupełnie inaczej napisane. Ta pierwsza jest bardzo ustrukturyzowana – jest chronologia: jedna wojna, druga wojna, jedno powstanie, drugie powstanie, pojawiają się skoki w bok, ale generalnie po jakimś czasie wiadomo, jak to będzie szło. „Odrzania” natomiast jest bardziej chaotyczna, wyspowa – trudniej tu wychwycić strukturę, złapać rytm. Czy wynika to stąd, że przedmiot twoich rozmyślań jest mniej jednorodny, schowany za licznymi mitami i rozciągnięty na pół Polski? Że trudno byłoby przeprowadzić historię Ziem Odzyskanych od A do Z?
Górny Śląsk, a zwłaszcza moja aglomeracja, to w miarę spójna kraina, którą da się opowiadać linearnie, traktując jako mniej więcej całość. W przypadku Odzyskanych jest inaczej: te ziemie nigdy, ani przed wojną, ani po niej, nie stanowiły jednej całości. Doświadczenia były i są różne. O ile bowiem, np. w latach 70. do Słubic czy Zgorzelca trafiały setki tysięcy Niemców i rozpoczynało się, jeśli nie pojednanie polsko-niemieckie, to przynajmniej wielkie oswajanie, o tyle na Warmii czy Mazurach w tym czasie tych kontaktów było mniej. Ale już np. na tychże Warmii i Mazurach po upadku ZSRR dla inteligencji pojawiła się możliwość poznania dwóch trzecich Prus Wschodnich, do których ich nowe hajmaty same należały, i wyprawienia się do Kaliningradu. To były swoiste, endemiczne doświadczenia różnych grup, różnych regionów, ale zauważyłem wspólny mianownik – na tyle istotny, żeby przyjrzeć się całym Odzyskanym jako całości. Jasne, mam świadomość, że gdzie Rzym, gdzie Krym, gdzie Olsztyn, gdzie Zabrze, ale przecież, wiedząc, ile różni Łotwę od Hiszpanii, piszemy jednak historię Europy, bo wierzymy, że wyłoni nam się wówczas perspektywa, z której inaczej spojrzymy i na Łotyszy, i na Hiszpanów.

Czułem też, że Odzyskane – czy jak synonimicznie, czasem wbrew geografii, proponuję tę krainę nazwać: Odrzanię – sporo różni od reszty Polski, od Polski Polski, czyli Wiślanii. Odrzania wciąż nie zajmuje równego Wiślanii miejsca w polskim imaginarium. Jak polska rzeka, to Wisła, nie Odra. Jak polskie góry, to Tatry, nie Sudety. Jak polskie miasto, to Kraków, nie Wrocław. A ja nic nie poradzę na to, że niejeden rozmówca z Dolnego Śląska mówił mi o tym, że gdy jedzie do Warszawy, to przekracza najpierw granicę dolnośląsko-polską.

Zbigniew RokitaZbigniew Rokita
Ur. 1989, reporter, dziennikarz, autor sztuk teatralnych. Jego książkowy debiut „Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium” (2018) został przełożony na język ukraiński i doczekał się adaptacji teatralnej wystawionej przez Teatr Nowy w Zabrzu. „Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku” (2020) wyróżniono Nagrodą Literacką „Nike” oraz nominowano do Literackiej Nagrody Europy Środkowej „Angelus” i nagrody Ambasador Nowej Europy.

Pamiętam, że przyklasnąłem wypowiedzi cytowanej przez ciebie poznańskiej badaczki, która powiedziała, że w pamiętnikach osób przesiedlonych jest więcej o przyrodzie niż o Niemcach. I dla mnie, pół wieku później, ważniejsze były góry niż jakaś historyczna wspólnota. Tym bardziej że ona jest dość iluzoryczna. Moje rodzinne miasto jest poniemieckie, ale jest też „poaustriackie” i „poczeskie”. Przed wojną mieszkali w nim zarówno wydawca Goethego, jak i pierwszy arcybiskup Pragi. Po 1945 roku pancernym pociągiem wjechali tu nie Niemcy, ale Czesi, a mój ojciec w akcie urodzenia wydanym na początku lat 60. ma wpisane: „Kłodzko, Arcybiskupstwo Praskie”. I chyba dlatego czułem sprzeciw, by dzisiaj traktować tę krainę jako jedną całość. Wydawało mi się, że te różnice są po prostu zbyt wielkie – te dotyczące krajobrazu, odległości od granicy, skali zniszczeń, przedwojennej historii – by to wszystko opisywać jednym słowem. Dopiero po czasie doszedłem do tego, że „Odrzania” przekonuje mnie właśnie jako pewna tożsamość – nie kraina. W tych historycznych zagadkach, w tych osobowościowych dylematach jest jakiś łącznik.
To, co powiedziałeś, łączy się z wypowiedzią przywołanej Małgorzaty Praczyk, bo oboje wychodzicie poza terror binarności. Rozbrajasz go, mówiąc o Czechach czy przyrodzie. To dobrze, bo zbyt lubimy sprowadzać Odrzanię do czarno-białych dylematów: polskie czy niemieckie, istniejące czy nieistniejące, dobre czy złe. Czasem mamy intuicję, że poprawną odpowiedzią nie jest żaden z dwóch sugerowanych wariantów, ale brakuje nam słów, żeby to wyrazić. Ja tak mam z moją polskością. Jestem Ślązakiem i Polakiem, ale Polakiem o innej pamięci czy geografii wyobrażonej niż wielu krewniaków z Warszawy czy Białegostoku. Może jestem Postpolakiem, może Niedopolakiem, może Polakiem Odrzańskim? Stąd zaproponowałem pojęcia Odrzan i Wiślan. Bo w Polsce są różne polskości, wszyscy to czujemy, wszyscy czujemy nieprzysiadalność regionów do siebie, w kółko przerzucając się mapkami w duchu: „Widać zabory”. Skoro w ostatnim spisie powszechnym pojawiło się prawie dwa i pół tysiąca pastafarian, czyli wyznawców latającego potwora spaghetti, to nie miałbym nic przeciwko, gdyby za dziesięć lat pojawiło się w nim kilka tysięcy Odrzan i Odrzanek. Nie chodzi o wypowiadanie lojalności Rzeczpospolitej, ale nazwanie tej suwerenności duchowej pewnych regionów, zachęcenie ludzi do nazywania swoich lokalnych tożsamości: Dolnoślązak, Lubuszanka, Odrzanin. Polska z jednego z najbardziej wielokulturowych krajów przedwojnia stała się na dekady jednym z najbardziej mononarodowych państw świata i straciły na tym również tożsamości lokalne.

Powoli wchodzimy na terytorium podwójnej tożsamości i podwójnej historii. W „Odrzanii” dużo uwagi poświęcasz idei ciągłości. Zastanawiasz się nad tym, jak spoglądać dziś na podwójną historię jej miast i ich instytucji. Czy przypisywać im przedwojenne zasługi, które rocznice obchodzić, a które pomijać. Czy po napisaniu tej książki masz na to jakąś uniwersalną receptę?
Jasne, że nie mam, bo tu nie ma poprawnej odpowiedzi. Odpowiedzi są różne i każdorazowo wypływają z wrażliwości odpowiadających. To, czy jako gliwiczanin uznam, że przedwojenny mieszkaniec mojego miasta był Niemcem czy gliwiczaninem, więcej mówi o mnie niż o tamtym człowieku. W moim świecie Breslau i Wrocław tworzą często Bresław, a Stettin i Szczecin – Stecin. Chcę zdobyć Świętego Graala Odzyskanych, czyli ciągłość, ale nie będę gardłował, czy jakieś miasto Odrzanii ma liczyć swoje dzieje od 1945 roku czy od rzeczywistego założenia. Interesuje mnie natomiast, jak w różnych miejscach ludzie radzą sobie z tym dylematem – tym bardziej że dotyczy on też mojego świata. Np. parę dni temu dowiedziałem się, że w Bytomiu – wówczas Beuthen – w 1930 roku powstała Wyższa Szkoła Pedagogiczna, pierwsza wyższa uczelnia w dziejach Górnego Śląska. W 1945 roku upadła i na kolejną humanistyczną uczelnię Śląsk musiał czekać aż do 1968 roku, kiedy powstał Uniwersytet Śląski. Wyobraź sobie, że na tym bytomskim budynku nie ma dziś żadnej tabliczki przypominającej o pierwszej śląskiej uczelni. Na Śląsku łatwiej nam o ciągłość, bo w przeciwieństwie do Legnicy czy Gorzowa sporo osób zostało, ale sam widzisz, że z jej zachowaniem też nie jest łatwo. Zubaża nas to.

Zbigniew Rokita, Odrzania. Podróż po Ziemiach Odzyskanych, Znak, 320 stron, w księgarniach od października 2023Zbigniew Rokita, „Odrzania. Podróż po Ziemiach Odzyskanych”. Znak, 320 stron, w księgarniach od października 2023 Te dylematy dotyczą nie tylko tego, jak postrzegamy dziś historię tych ziem, ale też ich mieszkańców. Którzy są nasi, a którzy niekoniecznie? Dla mnie ciekawe jest to, że na Ziemiach Odzyskanych odziedziczyliśmy na przykład lokalnych świętych i błogosławionych. W Kłodzku urodził się ksiądz Gerhard Hirschfelder, który zginął w Dachau za swoją otwarcie antynazistowską postawę. W 2010 roku został beatyfikowany, ale to wydarzenie nie było relacjonowane przez ogólnopolskie media, nie pielgrzymowali w jego stronę prawicowi politycy. W Kłodzku pojawiła się w końcu ulica jego imienia, w zasadzie uliczka. I tyle. I teraz czy dla kłodzkiego konserwatysty o propolskich poglądach ten ksiądz, ten błogosławiony, ale jednak Niemiec, jest swój czy nie jest?
W książce cytuję Andrzeja Zawadę, który ukuł wspomniane pojęcie Bresławia, czyli jakiegoś dogadania się dwóch połówek, w tym wypadku Breslau i Wrocławia. Choć inny z moich rozmówców, Alan Weiss, woli mówić o Wroclau. Przed 1945 roku istniał w Odrzanii antyświat, druga strona lustra, której nie mają Krakowy i Warszawy. Należy z nią się jakoś ułożyć lub utrzymywać fikcję, że w 1945 roku, wraz z przybyciem tu Polaków, doszło do Wielkiego Wybuchu Ziem Odzyskanych i że nie ma sensu sprawdzać, czy na milisekundę przed Wielkim Wybuchem istniało tu życie. Pozostałości po antyświecie wciąż drażnią. Weźmy Güntera Grassa: gdańszczanin, wybitny pisarz, noblista, piszący o Wrzeszczu, ale jednocześnie żołnierz Waffen SS. Co z nim zrobić? Przyjąć go w poczet świętych czy go nie przyjmować? A jeśli przyjąć, to z zastrzeżeniem, że sami musimy mierzyć się wówczas z grzechami „naszego” gdańszczanina. To decyzja każdego Odrzanina i Odrzanki, czy zaadoptuje sobie swojego Grassa. Ludzie muszą decydować, czy ustawić się w roli spadkobierców, kontynuatorów czy zdobywców. Odrzania bywa bluźniercza.

To dziedzictwo wydaje mi się wywoływać dwa dopełniające się uczucia. Z jednej strony czujemy nostalgię za tym, jak go nazwałeś, antyświatem. Mam na myśli wszystkie te poniemieckie zdjęcia i pocztówki, na których pogoda jest zawsze piękna i nie płoną synagogi. Do tego dochodzi poczucie winy, wstyd, że myśmy te ziemie zniszczyli. Miałem dziesięć lat, kiedy doszło do powodzi 1997 roku, ale pamiętam, jak wszyscy bili się w pierś, że to wszystko nasza wina, bo zaniedbaliśmy poniemiecki system irygacyjny. Jakbyśmy nie mieli większych zmartwień. Oba te uczucia skutkują roztaczaniem wizji dotyczących tego, jakby tu było pięknie, gdyby to dalej były Niemcy. Brzmi znajomo? Jeśli tak, to może rozprawmy się najpierw z tym wstydem.
Na jego ślady trafiałem głównie we wspomnieniach i opowieściach z lat 70. i 80., kiedy dochodziło do masowych spotkań Polaków i Niemców. Głównie w latach 70., kiedy ruch w obie strony był liczony w milionach przekroczeń granicy. Niemcy przyjeżdżali m.in. oglądać swoje stare kąty. Często zastawali swoje niegdyś wielkie mieszkania podzielone na kilka mniejszych będących już w gorszym stanie. W polskich wspomnieniach z tych wizyt widoczny jest nieraz lęk przed Niemcami – czy odbiorą? jacy się okażą? – ale też właśnie wstyd, że dawne niemieckie domy wyglądają już tak, a nie inaczej. Choć pewnie podobnie mogli czuć się w tym czasie Polacy, którzy – choć na znacznie mniejszą skalę – odwiedzali swoje dawne kąty pod Lwowem czy Grodnem.

fot. Heinrich van der Piepen, Uroczystości hitlerowskie przed ratuszem na Rynku Starego Miasta w Malborku, ok. 1933, Polonafot. Heinrich van der Piepen, Uroczystości hitlerowskie przed ratuszem na Rynku Starego Miasta w Malborku, ok. 1933, Polona

Trudno polemizować z tym, że przyjeżdżający na Ziemie Odzyskane doświadczyli znacznego awansu cywilizacyjnego.
Znaczna część tak, ale nie wszyscy. Adam Zagajewski, który sam jako małe dziecko musiał przenieść się w 1945 roku ze Lwowa do Gliwic, zwraca uwagę w „Dwóch miastach”, że dla lwowskiej inteligencji przenosiny do „małych i gorszych” Gliwic żadnym awansem nie były. Jasne, często ludzie zyskiwali na przenosinach w sensie infrastrukturalnym czy gospodarczym (bo, podsumujmy, gospodarczo ta wymiana terytoriów się Polsce opłacała), przenosząc się np. z poleskiej czy galicyjskiej wsi na Dolny Śląsk, to była wielka zmiana. Ale pamiętać należy, że zyskaliby na takiej sytuacji nie tylko Polacy, ale też ogromna część mieszkańców Skandynawii czy Półwyspu Iberyjskiego.

Inna sprawa, że wciąż pokutuje mit o pełnych spichlerzach i krainie mlekiem i miodem płynącej. W 1945 roku trzy czwarte przemysłu na Ziemiach Odzyskanych było zniszczonych i był to wyższy odsetek niż na pozostałych terenach Polski. Poza tym pola była zaminowane, a zwierzęta hodowlane wybite lub rozkradzione. Panowała niepewność, do kogo tereny te będą należały za rok, dziesięć lat. Jeszcze przez wiele lat było całkiem prawdopodobne, że ta kraina wróci do Niemiec, a z tego brała się początkowa niechęć Warszawy i samych osadników, żeby tu inwestować. Krótko mówiąc, Polacy podźwignęli te zdruzgotane, zniszczone ziemie. Wykonali też wielką pracę w samych sobie: by je oswoić, uznać za swoje, bo bez tego ten eksperyment zakończyłby się porażką. To jest coś, co nam zwykle umyka, kiedy mówimy o Ziemiach Odzyskanych – Polska i osadnicy odnieśli tam spektakularny sukces. Przy wszystkich zastrzeżeniach udało się zintegrować cały kraj, co wcale nie było takie oczywiste w sytuacji, kiedy na tych terenach przed wojną mieszkało blisko dziesięć milionów Niemców, a z Kresów przybyły około dwa miliony. Trzeba to docenić.

Czyli wstydzimy się niepotrzebnie. A ta nasza nostalgia za Grünbergiem, Breslauem, Glatzem?
Przeceniamy przedwojenne Niemcy. Często konsumujemy niemiecką przeszłość wyłącznie przez landszafciki, stłuczone fajanse, pocztówki, ale na pocztówkach świat zawsze prezentowany jest z korzystnego profilu. Na tych kartkach pocztowych nie widać pogromów Żydów, nie widać olbrzymich nierówności społecznych, niewiele jest swastyk. Zachwycamy się dawnymi budynkami, ale ogromna część tych zburzonych gdańskich kamienic tylko z zewnątrz wyglądała przepięknie: w środku stropy były przegnite, wentylacja słaba, izby klitkowe. Część konsumentów zdjęć i pocztówek poszła dalej, a część na nich poprzestała i sprowadza dziś przeszłość swoich małych ojczyzn właśnie do idylli, promenad wypełnionych pięknymi parami w melonikach. Z tej perspektywy nie widać, że co druga z tych osób nosi w kieszeni legitymację NSDAP.

Schronisko na Starej Polanie w Karkonoszach, pocztówka, PolonaSchronisko na Starej Polanie w Karkonoszach, pocztówka, PolonaSchronisko na Starej Polanie w Karkonoszach, pocztówka, Polona

Inna sprawa, że znaczenie tych pocztówek i zdjęć było ogromne, bo często to na nich po raz pierwszy gdańszczanie czy zielonogórzanie widzieli swoje miasta sprzed 1945 roku. To był pierwszy krok, część z nich zrobiła kolejne. A wydawnictwa zajmujące się takimi reprintami działały na wielką skalę. Jedną z kluczowych publikacji lat 90. jest album „Był sobie Gdańsk”, którego współautorem był Donald Tusk. Według późniejszych badań trafił on w ręce co drugiego gdańszczanina. Kurczę, mam wątpliwości, czy taki odsetek trzymał w ręku Pismo Święte.

Skoro pojawił się tu już Günter Grass, to może pogadajmy o kulturze. Piszesz o tym, że polscy twórcy rzadko zaglądają na zachód od Odry. Że w całym tym programie nauczania – języka polskiego czy historii – niemal pomija się te ziemie i ich mieszkańców. Czy w młodości miałeś moment takiego objawienia: „Zaraz, zaraz, a coś o nas?”.
W młodości rozumianej jako liceum czy wczesne studia pewnie takich refleksji nie miałem, przyszły później, i to nie w odniesieniu do całej Odrzanii, a do mojego Górnego Śląska. A dopiero niedawno zdałem sobie sprawę, że Ziemie Odzyskane są, podobnie jak Górny Śląsk, bardzo słabo reprezentowane w polskiej kulturze oficjalnej – od lektur po obchody świąt państwowych. I żal mi, że wśród obowiązkowych lektur nie ma ani jednej, która przybliżałaby doświadczenie Odzyskanych – choćby brawurowy „Dom dzienny, dom nocny” Tokarczuk.

Masz pomysł, co jeszcze można zmienić w programie nauczania, żeby był on bliższy doświadczeniom uczniów z różnych terenów Polski?
Na pewno nie chcę wprowadzać parytetu geograficznego. Uczymy się historii Polski, a nie jej mieszkańców, i to jest pierwsza rzecz do zmiany. Drugą być może powinno być większe skupienie się na historii powojennej i próba odwrócenia tego, co się stało: wiślanizacji szkoły i centralnych narracji. Przecież pytania, które zadaje nam Odrzania, mogą okazać się pożyteczne intelektualnie dla całego kraju. Tam rzeczywistość się wykrzywiła, załamała i zanim ją sobie włożyliśmy w ramy państwowych i kościelnych opowieści, wydarzyło się wiele rzeczy, które pozostają mindfuckami dla polskiego imaginarium. Odrzania jest ważna, bo zadaje fundamentalne pytania o polskość i zmusza do dyskusji nad tym, jakiej polskości sobie życzymy i ile różnych Polsk jest ona w stanie w sobie pomieścić.

To postrzeganie Ziem Odzyskanych jako peryferii, terenów historycznie nie całkiem polskich przekłada się na wymierne decyzje i realne działania. Mam na myśli dbanie o zabytki, o kulturowe dziedzictwo tych terenów przez Warszawę. Tę dysproporcję widać gołym okiem. Kiedy przeprowadziłem się do Warszawy, długo byłem zaskoczony tym, że Polacy mogą tak roztkliwiać się nad stanem budynków z początku XX wieku, a w tym samym czasie pozwalać, by w ruinę popadały XVIII-wieczne pałace. Jednak czymś innym jest czytanie o tym, jak to wygląda w praktyce. O ogromnej różnicy w środkach przyznawanych na „zabytki polskie” i „zabytki niepolskie”. Czy na poziomie polityki coś się tu zmienia, czy tak już zostanie, że będziemy dbali o Kraków, a Jelenia Góra niech sobie niszczeje?
W porównaniu do tego, co było dziesięć–piętnaście lat temu, sytuacja się poprawiła, ale tereny przyłączone do Polski po 1945 roku wciąż są dyskryminowane pod względem choćby ochrony zabytków – choć najwięcej zarejestrowanych zabytków jest na Dolnym Śląsku. Kilkanaście lat temu w jednym roku z puli środków na ochronę zabytków przyznawanych bezpośrednio przez Warszawę – choć ministrem kultury był Bogdan Zdrojewski z Kłodzka, były prezydent Wrocławia – Kraków dostał na ochronę zabytków więcej niż reszta kraju razem wzięta. A przecież w Krakowie jest tylko 2% zarejestrowanych w Polsce zabytków. Jasno widać, że dla władz polskich zabytki mają narodowość. Co też rozumiem, ale nie w takim stopniu. Były rektor UJ i przewodniczący Społecznego Komitetu Odnowy Zabytków Krakowa, profesor Franciszek Ziejka, mówił wówczas: „Tutaj są to zabytki polskie od średniowiecza, a nie są to zabytki budowane przez innych, jak tutaj bezustannie powraca Dolny Śląsk”. Teraz ta dysproporcja się zmniejszyła, ale w dystrybucji środków wciąż widać ogromną przepaść.

Skoro jesteśmy przy zabytkach, to jest coś takiego, co być może przebija też z twojej wypowiedzi… Mam na myśli poczucie wyższości ludzi z Odrzanii bazujące na jej historii, na jej architekturze. Zapętlające się wypowiedzi, które słyszę cały czas – że jak przejdziesz się po Nowym Świecie, to wszędzie masz po dwie kondygnacje, a w moim małym mieście w zachodniopomorskim masz cztery.

Oczywiście, znam to bardzo dobrze.
To jest ciekawe, bo takie głosy pokazują przebicie tego muru 1945 roku i pewną ciągłość. Że czujemy, że mamy jakiś mandat, jakiś tytuł, żeby przemawiać w imieniu tego Bresław. Tego połączonego tworu przed- i powojennego.

À propos mandatu, to czy ty w końcu czujesz się Odrzaninem? Bo jesteś Ślązak, ale jednak z Gliwic. Ustalmy to więc na koniec: jesteś nasz?
Powiedzmy, że jesteśmy kuzynami.

W takim razie masz ich chyba całkiem sporo, bo kiedy w „Kajś” pisałeś o swojej lwowskiej rodzinie, zaraz dodałeś, że twoje korzenie to także Górale, Kongresówka i Podkarpacie. Czyżbym właśnie zdradził tematykę twoich trzech następnych książek?
Boże broń! Rzeczywiście, to się jakoś tak ułożyło, że okrążam tę Polskę i spoglądam na nią z różnych perspektyw, ale nie – do środka obwarzanka pchać się nie będę.

Nagroda Literacka m.st. Warszawy

Tekst powstał we współpracy z miastem stołecznym Warszawą, fundatorem i organizatorem Nagrody Literackiej m.st. Warszawy.