Trudne rozstanie
il. nico sagredo, flickr.com, CC BY-NC 2.0 DEED

23 minuty czytania

/ Obyczaje

Trudne rozstanie

Agata Sikora

Moralna podchwytliwość komfortu polega na jego dyskrecji. Praca, energia, koszty ekologiczne, dzięki którym możemy się mościć w naszym wygodnym kokonie, ma – podobnie jak rzeźnie – mieścić się poza horyzontem naszej wyobraźni

Jeszcze 6 minut czytania

Choć wiele lat mieszkam w Anglii, wciąż się nie przyzwyczaiłam do tutejszych standardów cieplnych. Zalecenia, by niemowlęta spały w temperaturze „nie za niskiej i nie za wysokiej”, czyli między 16 a 20 stopni (jak ktokolwiek przeżywa niemowlęctwo w Afryce czy nawet na południu Europy?). Aspirująco zsunięte dachy samochodów w pierwsze cieplejsze dni, jakby odpowiednie stężenie kabrioletów mogło magicznie zmienić podlondyńskie Surrey w południową Francję. Dziewczyny w zwiewnych sukienkach i niedbale narzuconych ramoneskach w piątkowe jesienne noce. Dzieci z gołymi nogami i mokrymi włosami wychodzące z basenu w ponurą mżawkę listopadowego wieczoru. Dla mnie te parę stopni na plusie przy dużej wilgotności jest dużo trudniejsze do zniesienia niż suchy warszawski mróz. Pogodziłam się z faktem, że grzejemy bardziej niż nasi sąsiedzi. Uznałam, że z dążeniem do tutejszych standardów jest jak z aspiracją do brytyjskiego akcentu: nie czuję się zobowiązana.

Aż przyszła zima 2022/2023. Przeprowadziliśmy się na większy metraż opatrzony popularną wśród londyńskich budynków klasyfikacją energooszczędności E. Ceny ogrzewania pogalopowały w górę, a obok „food banków” w szóstej gospodarce świata zaczęły powstawać „warm banki” – miejsca, gdzie ludzie, którzy nie mogą sobie pozwolić na porządne ogrzanie swoich domów, spędzą parę godzin we względnym komforcie. W tym czasie też relacja między ciepłem moich kaloryferów i lodowatością piwnic, w których chowali się Ukraińcy, stała się zbyt oczywista, zbyt dosłowna. Poza tym: przecież jesteśmy świadomi zmiany klimatycznej, już dawno powinniśmy to zrobić!

W kuchni na blacie pojawił się licznik pokazujący zużycie dzienne prądu i gazu (nie w abstrakcyjnych kilowatogodzinach, ale przyziemnych funtach). Zaopatrzyliśmy każdy pokój w oddzielny, sterowany apką termostat, a każdego członka rodziny w ciepłą piżamę i kapcie. Ograniczyliśmy używanie elektrycznego piekarnika, wymieniliśmy wszystkie żarówki. Nauczyliśmy się opatulać przed wejściem do wyziębionej kuchni, chodzić w swetrach, zamykać drzwi do pokojów.

Podjęliśmy zatem wysiłek wyjścia z naszej strefy komfortu... Ale czy rzeczywiście ją opuściliśmy?

Magia jednego skinienia

Samo wyrażenie „wyjść poza swoją strefę komfortu” jest lekko oksymoroniczne. Przecież prawdziwym przeciwieństwem życia w komforcie nie jest poczucie dyskomfortu, ale trauma, stan deprywacji, walka o przeżycie. Dobrowolne narażenie się na to, że będzie trochę mniej przyjemnie, tylko utwierdza nas w poczuciu kontroli (w razie czego zawsze możemy powrócić w nasze ciepłe pielesze). „Wychodząc ze strefy komfortu”, nie wychodzimy poza przekonanie, że da się panować nad środowiskiem, które nas otacza, i bez wysiłku dopasowywać je do naszych potrzeb.

Niełatwo się przyznać do tego, jak bardzo lubimy komfort: to takie gnuśne, zachowawcze, mieszczańskie. Ani przygodowe, ani sexy. A jednak lubię, jak jest mi ciepło w zimie i nie za gorąco w lecie. Lubię, gdy naczynia same myją się po naciśnięciu guzika, a podłoga sama odkurza przy wtórze cichego szumu automatycznego odkurzacza. Jeśli jadę spać na ziemi i gotować na ognisku, to z puchowym śpiworem w plecaku i świadomością, że to tylko wakacje, a w domu czeka na mnie ciepły prysznic. Czy zatem dobrowolne pożegnanie z komfortem jest w ogóle możliwe?

Domowy kokon

Na pozór powinno być prosto, bo przecież komfort to bardzo niedawny wynalazek. Ci na szczycie hierarchii społecznej zawsze mogli liczyć na miększe posłanie czy lepsze jedzenie, mogli oddawać się hedonistycznym przyjemnościom, a nawet pławić się luksusach, ale mało kto do niedawna mógł oczekiwać tego, co dziś w społeczeństwach Zachodu jest codziennością: ciepłej wody w kranie, pokonywania sześćdziesięciu kilometrów w godzinę, znieczulenia przy porodzie czy rwaniu zęba.

Zresztą arystokracja czy szlachta nie uznawała wygody i unikania bólu za ważne wartości, przynajmniej w teorii: po przodkach dziedziczyła etos wojowniczy, a swoje przywileje chciała widzieć jako zapłatę za gotowość do bronienia państwa i króla. Rozbuchana konsumpcja miała służyć przede wszystkim manifestacji statusu, nie trosce o osobistą wygodę. Skomplikowana etykieta za cel stawiała sobie przede wszystkim celebrowanie władzy, a nie zapewnienie komfortu jednostce. Zamki, pałace i rezydencje mogły być olbrzymie i bogato zdobione, ale często były bardzo zimne (na co jeszcze w XX wieku skarżyła się księżna Diana). Cielesność nie była traktowana w kategoriach intymności: życie władców, od jedzenia po rodzenie, miało toczyć się na oczach innych (przypomnijcie sobie rytuały ubierania Króla Słońce z „Pamiętników” Saint-Simona czy fakt, że w sypialni króla Marka i Izoldy spali jeszcze Tristan i karzeł).

Komfort zyskał autonomiczną wartość dopiero w kulturze mieszczańskiej w XIX wieku, wraz z wykształceniem się rozróżnienia na sferę publiczną i prywatną, oddzieleniem miejsca pracy i zamieszkania. Dla klas średnich dom miał być ostoją dającą schronienie przed światem zewnętrznym, królestwem tkliwych emocji celebrowanych w ramach nuklearnej rodziny, z dala od wzroku innych. To tu mężczyzna, strudzony przebywaniem we wrogiej sferze publicznej, miał regenerować się pod wpływem ciepła uczuć żony i dzieci (istot zbyt uczuciowych i słabych, by mogły przebywać „na zewnątrz” bez opieki). Odpowiedzialnością kobiety była dbałość o „ognisko domowe”: połączenie stylowej i racjonalnej konsumpcji, dbałość o higienę i rodzinna intymność miały razem składać się na domowy komfort. Wiktoriańska wygoda miała charakter silnie genderowy: przestrzenie przeznaczone dla kobiet miały ułatwiać im dbałość o dom, te dla mężczyzn służyły beztroskiemu odpoczynkowi (pisze o tym Tomás Maldonado w artykule „The Idea of Comfort”, powołując się na książkę Johna Gloaga „Victorian Comfort”).

Komfort empatii

Gdyby to jednak tylko o styl chodziło, o te „słodkie” bibeloty, nieskończoną liczbę wyspecjalizowanych mebli (krzesło do czytania, krzesło do palenia, krzesło do sjesty itd.), o te plusze, „wartości rodzinne” i domowe ciepełko! Ale pojęcie komfortu sięga głębiej, do samego szpiku kulturowej wyobraźni.

Ostatnie dwa stulecia to czas niewyobrażalnego, utopijnego z punktu widzenia wcześniejszych epok postępu medycyny i higieny. Jeszcze w XIX wieku każda kobieta zdawała sobie sprawę, że ciąża i poród jest jak wyprawa na wojnę: wiedziała, że ma spore szanse umrzeć. Oczekiwana średnia długość życia od początku XIX wieku do dziś wzrosła ponad dwukrotnie (tu największe znaczenie ma olbrzymi spadek śmiertelności dzieci i niemowląt). Powojenny rozwój powszechnej opieki zdrowotnej w Europie zrodził przekonanie, że każda jednostka ma prawo liczyć na leczenie oparte na najbardziej aktualnej wiedzy medycznej. Jeśli dzięki rozwojowi technologicznemu ludzkość w XX wieku zyskała środki pozwalające na samozniszczenie, to jednocześnie po raz pierwszy dysponuje technologiami, wiedzą i zasobami, dzięki którym fantazja o długim życiu wolnym od ekstremalnego bólu i zagrożenia śmiercią mogła stać się „zdrowym rozsądkiem” zinternalizowanym przez miliony ludzi. Również przeze mnie i przez ciebie.

Bo przecież większość z nas, którym mieszczański komfort nie został jeszcze odebrany, mimo pandemii i bliskości wojny, wciąż żywi to złudzenie. Oglądając medialne obrazy ukazujące ludzi w obliczu śmiertelnego zagrożenia (bombardowanie, trzęsienie ziemi, powódź), oburzamy się i „empatyzujemy”, ale nie mamy poczucia realnej wspólnoty losu. W istocie cały ten rytuał medialnie zapośredniczonego obcowania z realnością śmierci pełni funkcję różnicującą: upewnia nas, że to życie na krawędzi przeżycia nie jest nasze – jest obrazem albo relacją.

Mogę więc emocjonalnie reagować na to, że matki kładą dzieci zawinięte w szmaty na ziemi w podlaskim lesie albo bakhmuckiej piwnicy. Mogę fantazjować sobie o tym, co czują. Mogę wyobrażać sobie siebie na ich miejscu. Ale cała ta praca wyobraźni możliwa jest tylko dlatego, że WIEM, że w rzeczywistości mnie to nie dotyczy, bo przecież moje dzieci śpią pod kołderkami w sypialni, w której mogę ustawić temperaturę apką. Gdyby było inaczej, nie miałabym komfortu „wczuwania się” w zapośredniczone dramaty ludzi walczących o przetrwanie, tylko właśnie szukałabym najcieplejszych szmat.

Egzystencjalny skandal

Inna rzecz, że sam pomysł, że śmiertelność i ból nie są zwykłym aspektem codzienności, ale wielkim dramatem, składa się na tę mentalną watolinę komfortu. Bo jak często ty i ja mamy poczucie, że jesteśmy sami naprzeciw śmierci, tej dystrybuowanej losowo i tej będącej konsekwencją naszej nieostrożności czy głupoty? Kiedy ostatnio miałaś świadomość, że grozi ci niebezpieczeństwo, z którym nie da się negocjować przy pomocy sprofesjonalizowanych systemów (karetki, która właśnie jedzie na sygnale; ratowników, którzy cię szukają; możliwej do podjęcia terapii, która daje ci małe, ale jednak szanse)?

Uważam się za osobę rozsądną, zachowawczą, nieskłonną do ryzyka, a jednak co najmniej raz w życiu zdarzyło mi się zrobić rzecz godną Nagrody Darwina (nie wjeżdżajcie w górską dolinę z rwącą rzeką w czasie powodzi, gdy u wylotu widzicie ludzi układających worki z piaskiem, nawet jeśli to tylko 60 kilometrów!). Gdy jeden z moich znajomych zginął porwany przez strumień (inne miejsce, inny czas), w pierwszej chwili pomyślałam, że miał pewną skłonność do chojrakowania. A potem: że przecież równie dobrze mogło być to zwykłe poślizgnięcie, mały błąd, nie dość dobre ocenienie sytuacji (czy taki mógłby być finał mojego przeskakiwania przez wezbrany polodowcowy strumień u szczytu wodospadu w Gruzji?).

Na logikę powinniśmy brać to na klatę: wychodząc w góry, wypływając na morze, przechodząc przez ulicę, musimy mieć świadomość, że prawdopodobieństwo śmierci czy kalectwa jest może niewielkie, ale jak najbardziej realne. Rwąca rzeka to rwąca rzeka; rozpędzone dwie tony to rozpędzone dwie tony. To, że mogą cię zabić, jest bardziej racjonalne niż wszystkie społeczne klisze, które na tę sytuację nakładamy („to przecież prosty szlak”, „przecież przechodzę tędy codziennie”, „Słowenia to dobrze zorganizowany kraj, jeśli nie zamknęli drogi, to znaczy, że jest bezpiecznie”).

Naturalizacja komfortu to coś więcej niż oczekiwanie optymalnej temperatury, ergonomicznych krzeseł czy intuicyjnego designu: to uznanie śmierci za abstrakcyjne ryzyko, które – o ile się zrealizuje – zostanie uznane za egzystencjalny skandal. Jak pisze architekt Daniel A. Barber, komfort „niesie z sobą obietnicę stałości, normalności i przewidywalności, czyli warunki, które pozwalają nam być produktywnymi i spać spokojnie. Pozostając lojalni wobec komfortu, chcemy zapewnić samych siebie, że nie czyha na nas żadne zagrożenie, że jutro będzie takie jak dzisiaj. Komfort oznacza wzniesienie się ponad sprzeczności naturalnego świata i triumf nie tylko nad naturą i pogodą, ale i nad losem. Możemy polegać na komforcie. Możemy na niego liczyć po powrocie do domu”.

Chłodny powiew wyzysku

Opublikowany w 2019 roku esej Barbera nosi tytuł „Po komforcie” (przeł. Natalia Raczkowska, 2022) i wprowadza, na wpół żartobliwie (jak przyznaje sam autor), pojęcie „komfortocenu”, a więc ery „definiowanej przez globalny porządek oparty na sztucznie wytworzonej stałości warunków we wnętrzach”. Barber wskazuje, że architektura modernistyczna niemalże celebrowała energochłonność, porzucając ideę dostosowywania budynków do lokalnego klimatu i zakładając, że odpowiednia temperatura pomieszczeń zostanie uzyskana dzięki klimatyzacji.

W Stanach Zjednoczonych system chłodzenia wnętrz jest standardem projektowania od lat 60. Bez niego nie sposób wyobrazić sobie istnienia miejsc, które rozpalają kapitalistyczne fantazje – Doliny Krzemowej, Hollywood, dowolnego szklanego wieżowca w dowolnym city. Tyle że jak podaje Międzynarodowa Agencja Energetyczna, systemy chłodzenia już w 2018 roku odpowiadały za 10 procent globalnego zużycia energii elektrycznej – są zatem istotnym czynnikiem napędzającym katastrofę klimatyczną. Im bardziej temperatura będzie rosła, tym większe będzie zapotrzebowanie na chłodzenie: prognozuje się, że do roku 2050 wzrośnie ono trzykrotnie, a nawet czterokrotnie. Gdy my dbamy o komfort i wydajność w krajach bogatej Północy, przyczyniamy się do wzrostu temperatury w wielu krajach globalnego Południa – do poziomu, w którym nie da się żyć.

„Do kapitału i komfortu prowadzi ta sama droga – mówi Barber w wywiadzie dla „Autoportretu”. – Komfort zawsze, nieodłącznie – według logiki kapitalistycznej – wymaga wyzysku innych osób. Łatwo prześledzić ciąg przyczynowo-skutkowy od włączenia klimatyzatora, przez system dostaw energii, po kopalniane nadużycia wobec pracowników i ekosystemów. Nasz komfort ma cenę – są nią emisje i cierpienie innych ludzi”.

Wiatraczek

Komfort jest podchwytliwy. Jeśli się go zaznało, łatwo myli się z podstawowym prawem człowieka. Jest pozbawiony ostentacji luksusu: to w końcu nie jedzenie homarów, kupowanie jachtów czy kąpiele w szampanie. Cała maszyneria, dzięki której otwierają się przed nami drzwi do supermarketu czy czujemy rześki powiew przy 35 stopniach na zewnątrz, pozostaje ukryta w murach, za podwieszanymi sufitami, panelami, minimalistycznym włącznikiem czy pokrętełkiem. Cała ta iluzja mieszczańskiej nieśmiertelności udaje uniwersalność i dobrze rymuje się ze współczuciem dla różnego rodzaju „ofiar” przy jednoczesnej programowej odmowie refleksji nad relacją przyczynowo-skutkową między naszym komfortem a ich cierpieniem. Dzięki temu nie musimy czuć zażenowania relacją wyzysku czy dominacji: w końcu na nasze skinienie uruchamia się ciche szemranie mechanicznej klimatyzacji, a nie zastęp lokajów w liberii w milczeniu wachlujących swoich kolonizatorów.

Brak gestualnego teatru hierarchii nie znaczy jednak, że wyzysku i dominacji nie ma: moralna podchwytliwość i niemoralny urok komfortu polega na jego dyskrecji, mistyfikującej niewidzialności. Praca, energia, koszty ekologiczne, dzięki którym możemy się mościć w naszym wygodnym kokonie, ma – podobnie jak rzeźnie – mieścić się poza horyzontem naszej wyobraźni.

Tu dochodzimy do kwestii delikatnej. Bo z jednej strony korporacje i najbogatsi zrobią wszystko, by wywołać w nas, szeregowych mieszkańcach globalnej bogatej Północy poczucie indywidualnej winy, podczas gdy walka z katastrofą klimatyczną wymaga przede wszystkim pociągnięcia do odpowiedzialności korporacji i superbogatych (w 2021 roku 0,1% najbogatszych ludzi na ziemi miało średni ślad węglowy na głowę w wysokości ponad 200 ton, przy średniej światowej 4,7 tony). Z drugiej jednak strony jest coś niepokojącego w fakcie, że współczesne produkty popkultury „diagnozujące” nierówności obsesyjnie skupiają się na piętnowaniu absurdalnie ekscesywnej konsumpcji bajecznie bogatych (patrz „Menu”, „Triangle of Sadness”, „Squid Game”). Implicytnie filmy te składają widowni obietnicę: to o luksusy chodzi, nie o wasz „skromny” mieszczański komfort. Musimy zwalczyć ekstremalne nierówności, ale wasz styl życia nie jest zagrożony.

Tymczasem, jeśli o mnie chodzi, to w przewidywalnej przyszłości nie planuję wakacji na luksusowym jachcie, obiadów za 1250 dolarów od głowy ani tym bardziej oglądania widowiska, w którym zdesperowani ludzie mordują się dla mojej uciechy w specjalnym kompleksie na tajemniczej wyspie miliardera. Natomiast po ostatniej fali upałów wrócił temat chłodzenia... Przecież przy 35 stopniach naprawdę nie da się wydajnie pracować! Może więc mały klimatyzatorek? Albo chociaż wiatraczek?

„Hipokryzja!”, czyli droga na skróty

Ostatnio taka moda jest na zwierzątka, roślinki i naturę, wszyscy niby tacy świadomi i z płóciennymi torbami, tymczasem badania pokazują, że świadomość ekologiczna nie przekłada się bynajmniej na faktyczne zmniejszenie śladu węglowego danej osoby. Wrażliwi na ekologię Europejczycy, w tym ja, wciąż produkują wielokrotnie więcej emisji niż mieszkańcy Bangladeszu (który na skutek podniesienia poziomu oceanów w znacznej mierze znajdzie się pod wodą). Wśród moich znajomych niewielu jest dziś prawdziwych denialistów klimatycznych, ale jeszcze mniej tych, którzy zupełnie zrezygnowali z latania. Większość z nas wciąż przyznaje sobie prawo do lotu na wakacje.

Łatwo sprowadzić cały problem do mieszczańskiej hipokryzji... ale to też odmiana taniego moralizatorstwa. Cały problem w magiczny sposób sprowadza się tu do poczucia winy – tej wywoływanej w innych lub smakowanej indywidualnie (nu, nu, nu, nie jesteś dobrą osobą, skoro rozważasz zakup wiatraczka). Choć niby wyrośliśmy już z mitu o grzechu pierworodnym, to właściwa mu ekonomia uczuciowa ma się bardzo dobrze. Bo przecież nie o indywidualne uczucia i dobre serduszka tu chodzi, listę grzechów i dobrych uczynków liczonych w śladzie węglowym, ale o możliwie jak najskuteczniejsze wprowadzenie społecznej zmiany.

A społeczna zmiana ma to do siebie, że nie jest już ideą, wartością czy wiedzą, ale społecznym działaniem, które opiera się na jakichś ideach, wartościach, wiedzy. Między intelektualnym konceptem a wdrożeniem go w nasze codzienne praktyki, struktury emocjonalne itd. istnieje – i pewnie zawsze będzie istnieć – przepaść. Prawdziwe przeobrażenie dokonuje się dopiero wtedy, kiedy jakaś idea przestaje być kwestią „indywidualnego wyboru”, „sumienia” czy „hipokryzji”. Kiedy zostaje utożsamiona ze „zdrowym rozsądkiem”, „chłopskim rozumem”, regułami grawitacji wyobraźni, prawami społecznej fizyki, nieuświadomionym założeniem codziennej infrastruktury.

Co komfort robi nam?

Esej Barbera jest tak ważny nie dlatego, że dostarcza nowych danych czy uświadamia nieznane wcześniej zagrożenia. Jego wartość leży w połączeniu kropek w obraz, który jest perfekcyjnie racjonalny, a zarazem – we współczesnych realiach – jawi się jako surrealistyczna psychodela. Barber stwierdza bowiem, że architekci muszą przestać zapewniać swoim klientom komfort. Ich zadaniem jest uczynić dyskomfort czymś pożądanym, tak byśmy mogli odnaleźć „przyjemność w nowym łańcuchu przyczynowo-skutkowym, który zaczyna się w mniej klimatyzowanym wnętrzu, rozszerza na mniej wypełnioną gazami cieplarnianymi atmosferę, a wpływa na hamowanie nierówności, wyzysku i destrukcji, które rosną wraz z niestabilnością klimatu. Dyskomfort zaprojektowany, zarządzany i pożądany nie jest zły”.

Wyjście z „komfortocenu” oznacza zatem wypracowanie nowego konsensusu tego, co to znaczy „dobrze żyć”. Odwoływanie się do wielkich humanistycznych wartości, prawdy, ogólnoludzkiej solidarności czy planetarnej odpowiedzialności jest tyleż słuszne i pożądane, co umiarkowanie skuteczne wtedy, gdy kieruje się je do ludzi wychowanych na mitologii neoliberalnego egoizmu. Dlatego można też tę logikę odwrócić i zadać pytanie o to, co złego komfort robi jego beneficjentom. Co ten miękki wygłuszający kokon robi z nami?

Po pierwsze, jak zauważył cytowany już wcześniej Tomás Maldonado, dążąc do komfortu, często kreujemy jego przeciwieństwo. Samochody niby mają nam zapewniać wygodę, ale przecież to one generują spaliny, korki, czynią miasta mniej przyjemnym miejscem do życia, wymagają pracy włożonej w kierowanie. Obecnie sami jesteśmy świadkami zmiany konsensusu w tej kwestii: już dziś wielu z nas w trosce o swój dobrostan i wygodę wybiera rower czy komunikację publiczną i domaga się ułatwiających to infrastrukturalnych zmian.

Po drugie, Maldonado widzi komfort jako ideologię dyscyplinującą, która nie tylko projektuje określone sposoby posługiwania się ciałem, ale też staje się marchewką motywującą do biegu na neoliberalnym kołowrotku. Wszak wielu z nas poświęca swój psychiczny i fizyczny dobrostan, przepracowuje się w imię „podniesienia” bądź „utrzymania” „komfortu życia”. (Warto przy tym zauważyć, że wcale nie odeszliśmy daleko od XIX-wiecznego podziału na wrogą sferę publiczną i dom, gdzie ma się kultywować prawdziwe uczucia. Wszak samo wyrażenie life-work balance sugeruje, że praca nie jest naszym „prawdziwym” życiem).

Po trzecie – to już moje refleksje – komfort obiecuje coś więcej niż miękką kanapę i złudzenie nieśmiertelności: ma jawić się jako warunek emocjonalnego spełnienia. O to przecież chodzi w tych wszystkich reklamach: że kiedy nasz samochód będzie już sunął płynnie po bezkresnych drogach, kiedy nasza kuchnia będzie zautomatyzowana jak statek kosmiczny, czysta jak sala operacyjna i piękna jak wystawa w muzeum designu, kiedy skóra będzie już jedwabista po maseczce i pobudzającym masażu, wreszcie będziemy mogli sobie pozwolić na to, co naprawdę ważne: na samospełnienie, czas z rodziną, przyjaciółmi, długi i satysfakcjonujący seks. Komfort – szepczą copywriterzy do naszego kruchego mieszczańskiego ego – nigdy nie jawi się tu jako cel sam w sobie. To tylko obowiązkowa sceneria dla samospełnienia i satysfakcjonującej więzi.

Tyle że tak naprawdę komfort alienuje i pozbawia autonomii. Opiera się na obietnicy niezależności nie tylko od przyrody, ale i innych ludzi, jednocześnie uzależniając nas od rzeczy i usług. Opiera się na założeniu, że – gdy już przyjdzie czas nagrody/wygody – jednostka nie będzie musiała wkładać żadnego wysiłku, wchodzić w żadną relację wzajemności. Zapłacenie za usługę powoduje, że mamy „prawo” oczekiwać nie tylko miękkiego łóżka, ale też uśmiechu na ustach recepcjonistki. Wszystko to osłabia umiejętność wchodzenia w symetryczne relacje międzyludzkie oparte na kooperacji i wspólnej pracy (również emocjonalnej), a tym samym mocniej przykuwa nas do kapitalistycznego kieratu.

Po czwarte, infrastruktury, które podtrzymują iluzję życia bez śmierci i bólu (służba zdrowia, służby ratownicze), wraz ze wzrostem liczby klęsk spowodowanych katastrofą klimatyczną będą kruszeć i tracić swoją „efektywność”. Dla swojego własnego dobra warto zatem odnowić swoją wiarę w ciągi przyczynowo-skutkowe i w prawa ciążenia. Uznać realność świata pozbawionego systemowej siatki asekuracyjnej, w której jako ludzie musimy stawiać czoła realności bólu i śmierci, polegając na sobie samych i sobie nawzajem.

I wreszcie: w rozstaniu z komfortocenem naprawdę nie chodzi o fetyszyzację poczucia winy i cierpienia, koniec ogrzewania czy chłodzenia w imię kary za grzechy. Ani Barber, ani raport Międzynarodowej Agencji Energetycznej nie zakładają całkowitego porzucenia klimatyzacji, tylko dbałość o to, by systemy chłodzenia wnętrz były jak najbardziej efektywne, projektowanie z uwzględnieniem lokalnych warunków i kosztów ekologicznych. Będziemy musieli zerwać z wiarą, że otoczenie będzie się dostosowywało do wymogów naszej optymalnej temperatury, a może się szybko okazać, że nasze dostosowanie się do otoczenia nie jest znowu aż tak trudne – szczególnie jeśli otaczające nas przedmioty, wyobrażenia i infrastruktury będą nam to ułatwiać. W końcu jesteśmy elastyczne bestie: przywykliśmy do zapinania pasów w samochodzie czy zakazu palenia w miejscach publicznych i nikt nie narzeka.

Tekst powstał w ramach „Laboratorium badań nad szczęściem. Życie po komfortocenie”, artystyczno-badawczego projektu, sieciującego młodych ludzi ze środowiskami nauki, sztuki, dizajnu, technologii, przedsiębiorczości i szukającego rozwiązań, jak uwolnić się od komfortocenu i żyć w sposób bardziej zrównoważony oraz szczęśliwy. Projekt jest realizowany przez Goethe-Institut, Fundację Bęc Zmiana, Zentrum für Kunst und Urbanistik w Berlinie, przy wsparciu Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej, Fundacji im. Heinricha Bölla w Warszawie, m.st. Warszawy. 
#pokomfortocenie