Pochwała splątania

12 minut czytania

/ Obyczaje

Pochwała splątania

Agata Sikora

„W Polsce, czyli wszędzie” Edwina Bendyka to projekt bezczelny w swoim intelektualnym rozmachu, a zarazem przeprowadzony z niezwykłą skromnością

Jeszcze 3 minuty czytania

Jest ambitnie, projekt ociera się wręcz o aporię. „W Polsce, czyli wszędzie. Rzecz o upadku i przyszłości świata” to książka nieprawdopodobnie bezczelna w swoim intelektualnym rozmachu, a zarazem pisana z niezwykłą skromnością. Edwin Bendyk snuje bowiem polifoniczną opowieść o teraźniejszości i możliwych scenariuszach przyszłości świata ze szczególnym uwzględnieniem tego ułamka globalności, który nazywamy Polską, chowając się jednak w cieniu własnej kompozycji.

Jestem w stanie wyobrazić sobie taką lekturę, w której jego kunszt pozostanie dla czytelniczki przezroczysty. Styl jest komunikatywny, pozbawiony fajerwerków i efektów specjalnych; nastawiony na przedmiot, a nie autoprezentację autora. Bendyk nie tyle prowadzi własną oryginalną analizę, ile orkiestruje dociekania i postulaty z najróżniejszych dziedzin – od historii kultury i gospodarki, teorii nauki, zarządzania, polityki globalnej, przez energetykę, po, jakżeby inaczej, ekologię. Całość składa się nie tyle na linearny wywód, ile sieć splecioną z różnych ciągów przyczyn i skutków, za pomocą której próbuje się schwytać teraźniejszość i rozważać możliwe warianty przyszłości. Dodajmy, że ukończona w lutym książka, z kilkoma zaledwie partiami wcześniej opublikowanych tekstów, w obliczu pandemii została uzupełniona o dodatkowy rozdział i lekko przeredagowana – a mimo heterogeniczności tematycznej i dramatycznego momentu premiery tekst czyta się jako spójną, aktualną całość (co nie znaczy, że jest idealnie redakcyjnie sczyszczony, parę powtórzeń się pojawia).

Nie będę udawać, że moja wiedza na temat bilansu energetycznego, teorii planowania czy polityki klimatycznej pozwala mi podjąć merytoryczną dyskusję z tezami autora (na tych polach, na których czuję się kompetentna, mam trochę wątpliwości – o czym później). Bendyk raczej pokazuje kierunki myślenia i streszcza najważniejsze hasła kolejnych koncepcji. Dostarczając bogatej, wielojęzycznej bibliografii (silna reprezentacja nietłumaczonych Francuzów!), otwiera wiele kierunków do samodzielnych dociekań.

Edwin Bendyk, „W Polsce, czyli wszędzie. Rzecz o upadku i przyszłości świata”Edwin Bendyk, „W Polsce, czyli wszędzie. Rzecz o upadku i przyszłości świata”. Wydawnictwo Polityka, 360 stron, w ksiegarniach od maja 2020  Jest oczywiste, że przy tak ustawionym zakresie żaden z poruszanych wątków nie może zostać potraktowany wyczerpująco. Bendyk głównymi osiami swoich rozważań czyni zmiany klimatu i bilans energetyczny – i na te aspekty kładzie zazwyczaj akcenty, snując rozważania historyczno-społeczno-polityczne. Owocuje to wnikliwymi analizami upadku PRL-u czy przyczyn XVII-wiecznych wojen w Europie, a jednocześnie pozostawia z pewnym niedosytem. Można mieć poczucie, że wiele fundamentalnych przemian zostało pominiętych lub zaledwie hasłowo zasygnalizowanych (reformacja, kolonialne źródła globalizacji gospodarczej, nowożytny europejski racjonalizm i indywidualizm jako podstawa nowoczesności i kapitalizmu). Może zamiast mnożyć wątki, lepiej było je pogłębić?

***

Wtedy jednak załamałaby się koncepcja tej książki. Jej głównym celem, za którym idzie metoda konstrukcyjna, jest uświadomienie nam splątania problemów, z którymi się mierzymy. Problemy „splątane” (wicked problems, termin wprowadzony przez Horsta Rittla i Melvina Webera) to takie, które angażują tak wiele różnych stron o sprzecznych interesach, zależą od tak wielu niemożliwych do przewidzenia zmiennych, że nigdy nie ma dla nich jednoznacznie dobrego rozwiązania. Jeśli zbliżamy się do „klifu Seneki” – momentu, gdy dotychczasowy porządek załamuje się gwałtownie pod naporem sił entropii – jedyna rzecz, którą konstruktywnie możemy zrobić, to pogodzić się z nieuniknionym rozpadem systemu i zacząć ten proces jakkolwiek kontrolować, wchodząc z nim w rezonans. Musimy sobie jednak zdawać sprawę, że każdy ruch rozplątujący jedną nić, może zaciskać węzeł w innym miejscu. By zatem opowiedzieć sobie naszą sytuację, nie możemy jej sobie zredukować do jednego aspektu – klimatu, przemian społecznych czy kryzysu demokracji. Nowa opowieść musi w dynamicznym napięciu ujmować wszystkie te problemy… i wiele, wiele innych.

Trzeba zatem pożegnać się ze złudzeniami. Nie, nasz model życia jest nie do utrzymania, nawet jeśli poddamy go ekologicznemu retuszowi – nasze przetrwanie będzie wymagać porzucenia kapitalistycznej ideologii wzrostu i, najprawdopodobniej, zmniejszenia złożoności społeczeństw. Nie znaczy to jednak, że możemy oddać się maksymalistycznemu idealizmowi czy fantazjom o „powrocie do natury”. Nie da się skutecznie walczyć z ociepleniem klimatu, nie biorąc pod uwagę realiów polityki i globalnych społecznych kosztów – i tak na przykład pierwsze globalne porozumienie klimatyczne, czyli zawarty w 1997 Protokół z Kioto, wyłączając z zasady redukcji emisji kraje rozwijające się, przyczynił się do umocnienia neoliberalizmu (przemysł został wyeksportowany tam, gdzie praca jest znacznie tańsza, a globalne emisje tylko wzrosły). Nie wolno też nieustannie straszyć apokaliptycznymi wizjami katastrofy klimatycznej, bo służą one jako paliwo dla ekofaszyzmu, który problem będzie rozwiązywać sobie znanymi środkami – przez eksterminację słabszych. Nie można też robić energetycznej rewolucji bez racjonalnej kalkulacji zysków strat i wydajności: Bendyk postuluje korzystanie z węgla tak, by te rezerwy wydajnej energii, jakie nam jeszcze zostały, zainwestować w tworzenie infrastruktury energetycznej czerpiącej z innych źródeł. Z kolei ciesząc się ze zdobyczy feminizmu, trzeba realistycznie mierzyć się ze skutkami kruszenia struktury rodzinnej, która stanowiła pewną asekurację przed niepewnością emocjonalną i ekonomiczną. Oglądając pisowską rekonstrukcję fantazji o narodowej suwerenności (to są kapitalne analizy!), nie możemy zamykać oczu na sprzeczności rozrywające samą koncepcję liberalnego państwa.

Bendyk uzmysławia nam zatem przede wszystkim wielowymiarowe sprzeczności. Nie chodzi tu jednak o celebrację niemocy. 

***

W końcu to nie pierwszy i najpewniej nie ostatni koniec świata. Widząc przed sobą klif Seneki, nie ma co panikować, tylko zgodnie ze stoicką filozofią znaleźć łagodniejsze zbocze i spokojnie zacząć kontrolowany ześlizg. To, że problemy są tu splątane, nie znaczy, że nic nie da się z nimi zrobić – tyle że trzeba wreszcie się wyzwolić z nowoczesnej fantazji o jednym dobrym, „optymalnym” rozwiązaniu, bo ono może istnieć tylko w głowach tych, którzy wyobrażają sobie rzeczywistość jako zamknięty system oceniany w oparciu o skończoną liczbę niesprzecznych stałych kryteriów. Nie jest też tak, że kiedyś rzeczywistość była mniej skomplikowana: po prostu nowoczesność to sztuka redukowania złożoności do arbitralnie wybranych zmiennych i powtarzalnych procedur (stąd na przykład wykluczenie kosztów ekologicznych czy opiekuńczych z rachunku ekonomicznego kapitalizmu).

Płacąc cenę za te nowoczesne fantazje, musimy więc się z nich do reszty wyzwolić. W zwieńczeniu wywodu Bendyk szczególnie akcentuje rolę kultury, dotkniętej z jednej strony erozją civilité (czyli zinternalizowanych norm nakazujących poddawać spontaniczne impulsy zasadom dobrego wychowania), z drugiej poddanej proletaryzacji. Autor za mową noblowską Olgi Tokarczuk domaga się nowych mitów, opowieści zdolnych oddawać współzależność świata. Odpowiedzią na kryzys wyobraźni ma być czuły narrator i czuły czytelnik…

 ***

I akurat partie dotyczące kultury w zwieńczeniu książki budzą mój sprzeciw – bliżej im do moralistycznego koncertu życzeń niż zniuansowanej, wyrastającej z pragmatycznego ducha refleksji. Jeśli w sprawach rozwiązania kryzysu klimatycznego czy porządku energetycznego Bendyk przytacza wzajemnie sprzeczne koncepcje i referuje punkty sporne, to mam wrażenie, że na polu socjologii i kultury za bardzo ufa wybranym przez siebie, potwierdzającym się wzajemnie narracjom.

I tak teza o upadku norm civilité nie bierze pod uwagę, że dawniej normy te obowiązywały tylko wobec elitarnej mniejszości. Można narzekać, że dziś „poprawność polityczna” jest odrzucana, tyle że jest ona nowym konceptem wyrastającym z radykalnie zdemokratyzowanej wizji świata – dobrze wychowanym członkom klubu gentlemanów do głowy by nawet nie przyszło, żeby zastanawiać się nad tym, czy ich żarty nie urażają obsługujących ich w milczeniu czarnych lokajów czy kobiet „użytkowych” (w sferze prywatnej nie mieliby też problemów ze stosowaniem wobec nich otwartej przemocy). Bendyk zbyt naiwnie pomstuje, że oto teraz kultura stała się kapitalistycznym towarem – powtarzając, chyba mimowolnie, już prawie stuletnią i obrosłą licznymi polemikami argumentację szkoły frankfurckiej. Podkreśla „sproletaryzowanie” kultury, w której większość preferuje łatwo przyswajalne treści – ale kiedy było inaczej? Cała ta argumentacja z zadziwiającą nonszalancją abstrahuje bowiem od przemian historycznych i tła socjologicznego. Teorię Pierre’a Bourdieu oddala się za pomocą radykalnie redukcyjnej, żeby nie powiedzieć błędnej, interpretacji – to, że hierarchia gustów oficjalnie się poluzowała i stała się bardzo heterogeniczna, nie jest równoznaczne z tym, że sztuka przestała być narzędziem społecznej dystynkcji. Wszystko to razem daje wrażenie, jakby „poważne” tematy, jak kryzys klimatyczny czy bezpieczeństwo energetyczne, wymagały wieloaspektowego krytycznego ujęcia z uwzględnieniem różnic klasowych, materialnej infrastruktury i emocji, podczas gdy w odniesieniu do kultury (która, jak głosi śródtytuł, „ma znaczenie”) wystarczyło dać zwyczajową pogadankę o tym, dlaczego ludzie nie odbierają jej i nie tworzą tak, jak powinni.

A przecież to są szalenie splątane problemy. Obcowanie z wysoką kulturą poprzez refleksyjną interpretację zawsze było domeną wąskich wykształconych elit – tej umiejętności nie miała większość słuchaczy Homera ani widowni Szekspira (oni przeżywali te historie w sposób zbliżony do naszego odbioru seriali). Kultura stała się kapitalistycznym towarem wraz z chwilą, gdy artysta przestał być służącym możnych, królów i kościołów, bo mógł swoje dzieła sprzedawać na rynku klasie średniej (doskonale pokazuje to na przykład Norbert Elias, porównując losy dwóch „cudownych dzieci”, Mozarta i Chopina, w książce „Mozart. Portret geniusza”). To wtedy narodziło się wyobrażenie o sztuce jako działalności „wyższej”, autotelicznej i autonomicznej wobec codziennego życia, wymagającej specjalnych kompetencji duchowych – kultura bowiem i emocjonalna głębia miały być tym, co odróżnia awansujące mieszczaństwo od z jednej strony sztucznej i próżnej arystokracji, z drugiej – nieokrzesanych chłopów i robotników. W XX wieku wychowani w tym duchu profesjonaliści stworzyli program szkolnictwa powszechnego, w ramach którego zamiast czerpać przyjemność ze sztuki, należy umieć poddawać ją refleksji. Wbrew biadaniom nad kulturową degradacją, dziś mamy więcej „czułych czytelników” niż kiedykolwiek wcześniej. A do tego warto pamiętać, że w XVIII wieku to powieść byłaby przywoływana jako przykład tego, co dziś Bendyk nazywa sproletaryzowaniem kultury – w końcu nie wymagała znajomości łaciny, łamała zasadę decorum, kosztowała grosze, oddziaływała na „czułość”, schlebiała „kobiecym” gustom i zajmowała się tematami tak błahymi jak rozterki napastowanych seksualnie posługaczek.

Zamiast więc powtarzać tezy o „proletaryzacji” kultury i domagać się nowych mitów, można by postawić kilka praktycznych pytań z zakresu społeczno-materialno-instytucjonalnego. Jak wypracować model finansowania twórczości artystycznej, wiedząc, z jakimi niebezpieczeństwami wiąże się zarówno prywatny mecenat, państwowe finansowanie, jak i wolna kapitalistyczna gra? Jak zreformować poddaną neoliberalnemu dyktatowi, zakorzenioną jeszcze w XIX-wiecznych wyobrażeniach edukację, by kształciła wszystkich obywateli w duchu empatii, krytyczności i elastyczności myślenia potrzebnej do mierzenia się ze splątaniem świata? Jak używać do tego celu nowych mediów (z pewnością wymaga to tworzenia nowych języków krytycznych)? Jak miałyby wyglądać praktyki kulturowe uwolnione spod dyktatu rynku i klasowego snobizmu? A jeśli wierzymy, że hierarchię w kulturze trzeba jednak podtrzymywać, to jak pogodzić ją ze społeczną równością i otwartością na głosy spoza elity? Podobnie jak z wyzwaniami, przed którymi stawia nas zmiana klimatyczna – nie wystarczy tu parę ogólnikowych idealistycznych haseł.