Apokaliptyczna lista przebojów
19 Wiosen, zdjęcie z sesji do „Pożegnania ze światem”, fot. D.R. (Galeria Raster)

12 minut czytania

/ Muzyka

Apokaliptyczna lista przebojów

Rafał Księżyk

Gra mi pod czaszką „muzyka na koniec świata”. Przypominają mi się kolejne apokaliptyczne przeboje. Pewnie przytrafia się to obecnie niejednemu pasjonatowi muzyki. To doświadczenie warte polecenia. Jest krzepiące. Uświadamiam sobie, że przeżyłem już kilka końców świata

Jeszcze 3 minuty czytania

W ramach akcji grania w radiu polskich piosenek szykowałem kwarantannową playlistę. Większość utworów, które przychodziły mi do głowy, była muzyką końca świata. A przypominały się w tym dziwnym czasie zupełnie spontanicznie, jeden za drugim. Nie tylko piosenki, całe płyty.

Porządkując rzecz chronologicznie, zaczyna się od „Legendy” Armii, alternatywnego bestsellera i rockowego klasyka z 1991 roku. To pierwsza współczesna mojemu dojrzewaniu płyta, która niosła aurę końca świata. Nie chodzi o teksty, ale o całościowy wydźwięk. Spółka Robert Brylewski (w roli gitarzysty, kompozytora i producenta) oraz Tomasz Budzyński (jako wokalista, autor tekstów i koncepcji plastycznych) stworzyła jedną z tych nielicznych płyt, które wykreowały i zarazem wyczerpały odrębny gatunek. Można by go nazwać symfonicznym punkiem, punkiem barokowym i metafizycznym. Brutalny gitarowy hałas, nakładany na wielu planach, wieńczony brzmieniami waltorni i klarnetu zmieniał się w monumentalne ściany dźwięku. W tej misternej wybujałości było jakieś dekadenckie przerafinowanie bazowego punk czadu, równocześnie wzniosłe i schyłkowe. „Legenda” była szczytowym wzlotem kreatywności punk-reggae’owego środowiska, które wydało Kryzys, Deuter, Brygadę Kryzys i Izrael. Oznajmiała tym samym koniec świata undergroundu lat osiemdziesiątych, który w nowej epoce miał stracić rację bytu i rząd młodych dusz. Ani słuchacze, ani twórcy wówczas jeszcze nie zdawali sobie z tego sprawy, ale czyż sztuka nie jest od tego, by artykułować to, co jeszcze niewypowiedziane, niepomyślane? O sile wyrazu Armii z tamtych, najlepszych czasów zespołu świadczyć może uznanie ze strony bodaj najwybitniejszych apokaliptyków światowego rocka, Killing Joke. W 1990 roku Armia i Killing Joke zagrali na ostatniej edycji festiwalu Rób Rege w warszawskiej hali Torwaru. Po koncercie Polaków wpadł do ich garderoby Jaz Coleman, gratulował występu i pytał, czy może spróbować tego towaru, który brał Budzy. A Budzego napędzał czysty wkurw wrażliwca tłamszonego w realiach komuny.


Koniec odegrany był przez Armię na sposób chmurny i wzniosły. W połowie lat dziewięćdziesiątych dopadła mnie muzyka rzewna, acz nader barwna. Mówiło się o niej apokaliptyczny folk, a jej piewcą był David Tibet, twórca brytyjskiej formacji Current 93. Tibet też wywodził się z mrocznego, drapieżnego undergroundu. W latach osiemdziesiątych dał się poznać ze współpracy z Psychic TV, a jego pierwsza grupa, Dogs Blood Rising, grała hałaśliwie chropawy i rozwichrzony rytualny industrial. W takiej antymuzycznej konwencji zaczynał też Current 93, ale w początku kolejnej dekady ich muzyka stała się bogata w wycyzelowane akustyczne brzmienia, liryczne melodie i zniewalający klimat nostalgii. Tibet zawodził jak smutny upiór, wyśpiewując teksty będące kolażem motywów czerpanych z różnych religii, zakamarków okultyzmu i wspomnień z dziecięcych lektur. Cóż takiego opłakiwał? Każdy z rosnącej rzeszy fanów zespołu mógł przeżywać ów tren na miarę swej własnej nostalgii. W moim przypadku współbrzmiał on z poczuciem utraty tego, co właśnie zmiotły uwolnione w czasie transformacji bezwzględne siły rynku. Nie żebym podzielał wcale nie tak rzadki wtedy pogląd, że za komuny było lepiej. Była to raczej dolegliwość związana z nagłym nastaniem etosu przedsiębiorczości i konsumeryzmu, kiedy to wszelkie wolne od niego aktywności jęły sprawiać wrażenie niepoważnych i budzących zażenowanie. Duchowa, romantyczna, nadwrażliwa, odklejona od rzeczywistości muzyka Current 93 mogła uchodzić za samotną kapliczkę wyższego świata, która ostała się w barbarzyńskim zalewie dzikiego kapitalizmu. Proszę jednak nie myśleć o Tibecie jako o mazgaju. Radził sobie z przedsiębiorczością i konsumeryzmem na własnych zasadach. Stworzył idiosynkratyczną prywatną mitologię, w której godziły się echa gnostycyzmu, psychodeliczne wizje i przygody pajacyka Noddy’ego, a potem uczynił z niej niezawodny wehikuł, który po dziś dzień pozwala mu funkcjonować w odrębnym artystycznym świecie. Dla mnie najlepszymi komunikatami z tego świata były albumy „Thunder Perfect Mind” (1992) oraz „Of Ruine or Some Blazing Starre” (1993). Nieumiarkowana emocjonalność i nawiedzone natchnienie Tibeta sprawiły jednak, że wraz z końcem tamtej dekady nie miałem już zdrowia słuchać Currenta.


„Jest już po końcu świata! Jeszcze tego nie wiesz?”, fraza rzucona przez Sun Ra zawładnęła mną na przełomie wieków i stała się mottem mego wieku męskiego. Pojawia się ona w początku filmu „Space is the Place”, w surrealistycznej scenie spaceru po kosmicznym ogrodzie, gdzie widzimy Ra w pełnej krasie świętego szaleńca, oraz w niezliczonych nagraniach koncertowych jego Arkestry. Z jednej strony słowa te przyjąłem jako podsumowanie rzeczywistości zarządzanej narzędziami marketingu i PR-u, które pozwalało się oswoić z takimi zjawiskami jak reality shows, kult celebrytów czy pojawienie się profesji menadżera ds. zasobów ludzkich. Ta rzeczywistość miała się całkiem dobrze, aczkolwiek jej punkty orientacyjne sprawiały, że można w niej było dostrzec pobojowisko, na którym poległa postać inteligenta. Dziś nie czuję już potrzeby roztrząsania tamtego bólu wywołanego przez poczucie śmierci inteligencji. Z drugiej bowiem strony stwierdzenie Ra działało motywująco, oczyszczało horyzont, ucząc, że w walce o przetrwanie dozwolone są wszelkie chwyty. Podobnie jak Tibet, Ra na koniec świata odpowiadał nowym mitem. Tyle że jazzowy bandleader wprowadzał do swych działań afroamerykański punkt widzenia. Jego fantazja o opuszczeniu wrogiej planety i wyjściu w kosmos podkreślała, że mit to przede wszystkim operacja na czasie i przestrzeni, a następstwem śmierci jest odrodzenie. Muzyka Arkestry, w której było miejsce na staroświecki swing, zmysłowy soul, zagadkowe rytuały, elektroniczne ekscesy i ogniste improwizacje, ukazywała, że to odrodzenie odbywać się może w bardzo różnych formach. „Moja muzyka to obrazy nieskończoności”, mawiał Ra. W kostiumach faraona i międzyplanetarnego wędrowca najpierw wymknął się z rasistowskiego Południa, gdzie dorastał, a w nowym wieku zaznał pośmiertnego triumfu, stając się sztandarowym bohaterem afrofuturyzmu. Muzyka końca świata może być radosna, przekonał mnie Sun Ra. Moja fascynacja jego wizjonerskim jazzem, który na przemian rozpalał nerwy i koił, rezonowała z wydanymi wówczas głośnymi książkami Marii Janion. W „Wampirze” (2002) odczytałem epitafium dla postaci wyobcowanego inteligenta, a myśl tę dopowiedział później Jim Jarmush w filmie „Tylko kochankowie przeżyją” (2013). W „Niesamowitej Słowiańszczyźnie” (2006) profesor Janion zwróciła uwagę, że na Polskę patrzeć można jako na kraj postkolonialny. Jakże to koresponduje z żywiołem jazzu, który daje lepszą lekcję przetrwania niż zwykli to czynić filozofowie!

Na apokaliptycznej liście przebojów nie może zabraknąć Davida Bowiego. Od razu dźwięczy mi w głowie „Five Years”. To utwór otwierający album „The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars”, który w 1972 roku wprowadził koniec świata do muzycznej popkultury, a jego twórcę uczynił wielką gwiazdą. W szerszej świadomości Polaków zaistniał Bowie dopiero po śmierci, kiedy to okazało się, że wszyscy go kochają, aczkolwiek jedyny koncert artysty w naszym kraju, zapowiadany w 1997 roku, odwołano z powodu braku zainteresowania. W przedsprzedaży rozeszło się 1000 biletów. 19 lat później naród uhonorował artystę, odsłaniając wielki mural z jego podobizną na jednym z bloków na warszawskim Żoliborzu. Ponoć nieopodal przechadzał się Bowie w kwietniu 1976 roku, gdy podczas podróży z Zurychu do Moskwy jego pociąg zatrzymał się na kilka godzin na stacji Warszawa Gdańska. Jest to jedynie pogłoska, której nie potwierdza żaden z liczących się biografów mistrza, a znalazł się nawet rosyjski dziennikarz twierdzący, że przestudiował rozkłady jazdy kolei z lat siedemdziesiątych i taki postój nie mógł mieć miejsca. Byłaby to kolejna próba dyskredytacji Polski przez szowinistycznego trolla? Nic nie jest w stanie umniejszyć warszawskiego muralu. Po prostu rzeczywistość, fakty i tak blakną wobec siły kreacji i wizerunku Bowiego, szczególnie w jego wcieleniu rudowłosego androgyna Ziggy’ego Stardusta, które znalazło odbicie na żoliborskim bloku. I tu docieramy do punktu, w którym wyjaśnia się, dlaczego w 2016 roku glamrockowy „Ziggy Stardust” sprawdzał się w roli muzyki apokaliptycznej lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. W tamtym czasie życie przeniosło się już do sieci i ta płyta mogła służyć za ścieżkę dźwiękową końca świata offline, końca substancji. Wokalista powołujący alter ego w postaci androgynicznego kosmity był całkowicie sztuczny i nieznośnie przerysowany, a jednak jego kreacja budziła skutki jak najbardziej realne i owocne. Jednym z aspektów ówczesnego triumfu Bowiego był fakt, iż artysta stał się punktem odniesienia, wsparciem i motywacją dla całej armii „odmieńców”, do tej pory kryjących się na marginesie i pozbawionych reprezentacji. Ziggy Stardust przekonuje, że koniec świata ma również swe ekscytujące oblicze, wraz z jego ogłoszeniem uwalnia się wszelka odmienność i dziwaczność.


A teraz? Wiemy, że już nie będzie tak, jak było. Poza tym zamęt. Jak będzie? Nie wiadomo. Przysłuchuję się najnowszym płytom. Nie dlatego, że liczę na znalezienie odpowiedzi, po to, aby czymś się zająć, sprawdzić, co myślą inni. Gdy zacząłem szukać polskiej muzyki apokaliptycznej, liderem selekcji okazał się jednak wcale nie tak nowy album 19 Wiosen z 2010 roku, „Pożegnanie ze światem”. Rozedrgana i wykrzyczana garażowa opowieść o katastrofach i rozpadzie, prowadzona z serca świata przesytu, wyrafinowania i technologicznego zapośredniczenia. Cóż takiego jest w tej elektryzującej płycie, co w te dni nie pozwala mi od niej odejść? Łódzki zespół nagrał jedyny w swoim rodzaju album traktujący o końcu świata z perspektywy kosmosu, cywilizacji, emocji i życia na poziomie molekularnym. A przy tym bezpretensjonalny, równocześnie poetycki i awanturniczy. Jako że to dzieło uniwersalne, nie zabrakło piosenki o epidemii. W „Szczęściu do sześcianu” Marcin Pryt śpiewa o „zarazku gorszym niż język i nuda”, który niszczy reaktory i przenika do głów. Diagnoza końca jest niepokojąca: „Szczęście było nie do osiągnięcia/ rozumiano to na chwilę przed tym/ gdy pragnienie doprowadziło do rozsypki”.


Co z prawdziwie nowymi płytami? Album Świetlików „Wake Me Up Before You Fuck Me”, nagrany na przełomie grudniu 2019 i stycznia 2020, wydany został w czasie narodowej izolacji i okazał się proroczy, co oznajmił już pierwszy singiel „Nie otwieraj nikomu”. „Jeżeli świata koniec taki ma być/ to niech...”, śpiewa w „Stubiegunówce” mądry poeta Świetlicki i zawiesza głos. W finałowej „Lepszej wersji” pokusił się o opis przebudzenia „na sam koniec horroru”. Zaczyna się pod wodą, lecz akcja szybko przenosi się na rynek, gdzie na krzesełkach w „otwartej o każdej porze” restauracji „spędzimy resztę czasu”. „Nie czekając na nic. Nie bojąc się. Nie łaknąc”. Czyż nie takie samo przesłanie ma dla nas Lech Janerka? Tuż przed izolacją kończył miksy nowego materiału. Kiedy się on ukaże i pod jakim tytułem, nie wiadomo. Jedna z nowych piosenek nazywa się „Lewituj”. Jej ostatnia fraza brzmi: „Lewituj, nie grawituj”. I te słowa przylgnęły do mnie jak mantra na te dziwne dni.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)