Jak mróweczki
Anna Miądowicz (po lewej) i Jowita Cieślikiewicz w składzie zespołu Bóm Wakacje W Rzymie, fot. Lucyna Burger

23 minuty czytania

/ Muzyka

Jak mróweczki

Rafał Księżyk

Publikujemy przedpremierowy fragment książki „Dzika rzecz” Rafała Księżyka  o polskiej muzyce alternatywnej we wczesnych latach 90. Jowita Cieślikiewicz i Anna Miądowicz opowiadają historię trójmiejskiego zespołu Oczi Cziorne

Jeszcze 6 minut czytania

Oczi Cziorne, kameralny zespół na głos, fortepian, flet i perkusję, w latach 1988–1991 stawiały czoła publiczności Jarocina i Opola, były gwiazdą festynu producentów mleka z Sieradza i festiwalu Miss Rock Europe w Kijowie. Czy bycie wyjątkowym żeńskim zespołem na zmaskulinizowanej scenie rockowej bardziej wtedy pomagało, czy przeszkadzało? Najlepiej mogą o tym opowiedzieć pianistka Jowita Cieślikiewicz i flecistka Anna Miądowicz, które założyły Oczi Cziorne. Zespół zadebiutował podczas V Festiwalu Nowa Scena w 1988 (w składzie znalazły się wtedy też Katarzyna Przyjazna – klawisze, śpiew, Marta Handschke – śpiew i Anna Albrzykowska – perkusja). Cieślikiewicz i Miądowicz jako jedyne stałe członkinie grają w nim do dziś. 

ANNA MIĄDOWICZ: Częściej to przeszkadzało, albo nawet zazwyczaj przeszkadzało. Nikt nas nie traktował poważnie. Czy my na serio gramy, czy nie? Zastanawiające. Słyszałyśmy: „A co wy tam gracie…”. „Dziewczyny? Lepiej, żeby nie wychodziły na scenę, baby nie potrafią grać”. To koledzy, a publiczność? „Eee, dziewczyny, lepiej się rozbierzcie”. „Pokażcie cycki!” Nie reagowałyśmy, ale jasne, że jak grasz i coś takiego słyszysz, to działa to deprymująco. Znaczy, że muzyka im się nudzi, muzyka jest beznadziejna, my jesteśmy beznadziejne. To nie było budujące i dlatego same nie traktowałyśmy poważnie naszego grania.

JOWITA CIEŚLIKIEWICZ: Nawet nasi bliscy znajomi z zespołów trójmiejskiej sceny, nie będę wymieniała nazwisk, tolerowali nas, ale też nie traktowali poważnie. Podczas przeglądów, festiwali zdarzało się, że była przepychanka z kolejnością występów; niby była ustalona, ale chłopaki szybko wychodzili, podłączali się i już grali. Koncert Nowej Sceny w Operze Leśnej wyglądał tak, że stałyśmy pod sceną, próbując wejść, a tu już koledzy zaczynali grać. W rezultacie nasz koncert zaczął się o piątej rano, kiedy przebudzone ptaszki zaczęły w lesie śpiewać. Częściej nas zauważano i traktowano poważnie w innych miejscach, poza Gdańskiem. Może gdybyśmy były zespołem żeńskim, ale z gitarami, byłoby inaczej. Nasz skład instrumentalny był mało rockowy i grałyśmy ciszej, a jeszcze zawsze były kłopoty z nagłośnieniem fortepianu i fletu. Tak że z nami zawsze były problemy.

Rafał Księżyk, Dzika rzecz. Polska muzyka i transformacja 1989–1993, Wydawnictwo Czarne 2020, w księgarniach od 30 września, 408 stronPrzedpremierowy fragment książki Rafała Księżyka, Dzika rzecz. Polska muzyka i transformacja 1989–1993”, która ukaże się 30 września 2020 roku nakładem
Wydawnictwa Czarne
Zdarzały się jednak momenty, gdy było bardzo blisko, bardzo rodzinnie. Tak wspominam wyjazd do Jarocina w 1989, kiedy odbył się koncert trójmiejskich zespołów. Mieszkaliśmy kilka kilometrów pod Jarocinem, w szkole, na sali gimnastycznej były rozstawione łóżka polowe, jak na koloniach. Przez całą noc gadaliśmy, słuchaliśmy muzyki i odbywały się nieśmiałe tańce. Było cudownie, bardzo miło. Wyjazd wielkiej rodziny. Pojechałyśmy z Anią we dwie, towarzysko, Ania wzięła flet, ja nawet nie miałam instrumentu. Ale jak zobaczyłam, że chłopaki grają, zaczęłam szukać, od kogo by tu pożyczyć klawisz i kto jeszcze może z nami zagrać. Dołączył do nas perkusista Tomek Unrat z Call System i zagrałyśmy.

– Dopiero na scenie dotarła do nas świadomość sytuacji, że my, z tymi naszymi akustycznymi pioseneczkami naiwnych nastolatek, śpiewając we dwie, co wówczas wychodziło nam raczej słabo, występujemy przed rockową jarocińską publicznością – dopowiada Ania. – Nie wiadomo, czy nas błotem nie obrzucą, jak wcześniej Tomka Lipińskiego. Wyszłyśmy na scenę, a tu zapadła cisza. Publiczność była bardziej zaskoczona niż my. Zagrałyśmy, co miałyśmy zagrać, i dopiero gdy zeszłyśmy ze sceny, odetchnęłyśmy. Tak jakby cały ten koncert był na wstrzymanym oddechu. Drugą taką sytuacją był wyjazd z zespołem Po Prostu do Złotowa, gdzie grałyśmy w amfiteatrze dla bardzo punkrockowej publiczności.

JOWITA: – Nawet Szczepan z Po Prostu, który wydawał się ostrym kolesiem, jak zobaczył tę publiczność, zaczął nawijać, co to będzie. Wyszło, że jest nieśmiały i przestraszony. Scena amfiteatru była wielka, ustawili nam nagłośnione akustyczne pianino i wyszłyśmy we trójkę, Ania „Czarna”, Ania „Mała” i ja. Bez wokalistki – nie przyjechała. Publika pod sceną poguje. A my na tej wielkiej scenie jak takie małe mróweczki. Dałyśmy radę. A jak bliżej poznałyśmy Po Prostu, okazali się miłymi, grzecznymi chłopcami. Nawet opiekuńczością się wykazali: „dziewczyny, nie bójcie się, jakby co, my was ochronimy”.

– Punkowcy nigdy nie sprawiali problemów – komentuje Ania. – Wąsacze byli groźniejsi niż punkowcy. Po naszym występie w Opolu panowie z sieradzkiej telewizji kablowej zaprosili nas na imprezę, która nazywała się, zdaje się, Mlekomalia czy Mlekomania, bo sponsorem była lokalna mleczarnia. Wystąpiłyśmy jako gwiazda wieczoru. Nie pamiętam, kto jeszcze grał, chyba jakieś miejscowe zespoły, to był nasz pierwszy godzinny koncert. Potem odbyła się wystawna kolacja. Jowita była ze swoim chłopakiem i zaraz potem wyjechali, a ja z Hanią i Mają zostałyśmy na noc w hotelu. I faceci z wąsami dobijali się do naszych pokoi: „Dziewczyny, otwórzcie! Otwórzcie!”. Panowie urządzili kolację i uznali, że należą się im podziękowania.

Nieprzyjemnie było też z Ukraińcami, kiedy wracałyśmy z Kijowa pociągiem sypialnym. To był styczeń, na zewnątrz straszny mróz, a w środku ukrop; pani, która opiekowała się wagonem, paliła w piecu i musiała podtrzymywać ogień do takiej temperatury, żeby cały czas była wrząca woda na herbatę. Okna były przykręcone na śruby, więc umierałyśmy z gorąca, próbowałyśmy otwierać drzwi. Jak sobie przypomnę te postaci, które zaglądały do przedziału, to aż strach. Całe szczęście, że wracali z nami koledzy, warszawscy dziennikarze.

W Kijowie na Miss Rock Europe, międzynarodowym festiwalu muzyki kobiet, Oczi Cziorne zagrały w roku 1990. Ukraina wciąż należała do Związku Radzieckiego, ale taki pomysł musiał być owocem pieriestrojki. Zdobyły tam pierwszą nagrodę dla zespołu żeńskiego, bo była też kategoria dotycząca wokalistek. Ówczesny kwartet – z wokalistką Mają Kisielińską oraz perkusistką Hanną Ścisłowską – wypada uznać za klasyczny skład Oczi Cziorne.

– Wysłano nas oficjalnie, przez państwową instytucję BART – opowiada Jowita. – Jadąc do Związku Radzieckiego, nie spodziewałyśmy się zbyt wiele, a tam wszystko było świetnie, profesjonalnie zorganizowane: supernagłośnienie, piękne światła, jakich wcześniej na żadnym koncercie nie widziałam. Pierwszy szok już na lotnisku w Warszawie – nikt nas nie uprzedził, a tu czeka ekipa telewizyjna i okazuje się, że „reprezentujemy Polskę”. Aż się poczułam zobowiązana, bo wcześniej się nie przejmowałam, nie wiedziałam, że to jest konkurs.

ANIA: Przyjechały zespoły z całej Europy, poziom był wysoki. Z wielką przyjemnością oglądałyśmy te koncerty, które zorganizowano w sali podobnej do naszej Kongresowej. Tłum publiczności, zdjęcia, wywiady. Z wielką pompą to się odbywało, mieszkałyśmy w najlepszym hotelu, Moskwa, w samym centrum Kijowa. Dostałyśmy bardzo duże diety w walucie radzieckiej, o czym się przekonałyśmy, gdy wyszłyśmy z hotelu, żeby coś zjeść, bo tam jedzenie było niedobre. Znalazłyśmy bar i widząc ceny, aż się zdziwiłyśmy, ile mamy pieniędzy. W domu towarowym kupiłyśmy futrzane czapki uszatki i zegarki Rakieta, nie było nic innego, co można by było kupić. Potem ktoś miejscowy zabrał nas do jakiejś półprywatnej ormiańskiej knajpy i tam odbyła się prawdziwa uczta; takiej ilości jedzenia na stole w restauracji nigdy wcześniej nie widziałam.

– Uczestnicząc w tym festiwalu, poczułyśmy rangę wydarzenia, ale mimo że byli tam dziennikarze z Polski, gdy wróciłyśmy, ukazał się jeden artykuł i tyle – podsumowuje Jowita. – Materiał filmowy zaginął w czyimś archiwum, wszystko ucichło. Nie wpłynęło to na popularność zespołu ani nasze dalsze działania.

Dla kontrastu – Oczi Cziorne miały też okazję zagrać w Berlinie Zachodnim. Pojechały tam w 1989 roku na wspólny koncert z Pancernymi Rowerami.

– To było niedługo przed upadkiem muru, czerwiec. Dojechałyśmy do Berlina Wschodniego i przeszłyśmy przez zimnowojenną granicę na stacji metra Friedrichstrasse – wspomina Ania. – Pogranicznicy równo nas przetrzepali, zaglądali nawet do mojego futerału na flet, czy aby nie wiozę jakiejś broni. Sama podróż była niepowtarzalna. Był to czas, kiedy rodacy jeździli do Berlina na tak zwany handel, więc pociąg był zapchany do granic, pełen handlarzy. Baby z serami, jajkami, ścisk, smród. Dzięki temu, że towarzyszyli nam koledzy z Pancernych Rowerów, jakoś to przeżyłyśmy.

JOWITA: Ledwie wyszłyśmy z metra, wszystko wydało się piękniejsze. Czystość, luksus zachodniego świata. Nie pamiętam, jak nazywało się miejsce, w którym grałyśmy, ale atmosfera była swojska. Tak jak w gdyńskim Kolejarzu, tylko że ludzie z inną energią. Willa przerobiona na klub była obskurna, tak to wtedy postrzegałyśmy, bo dziś takie miejsca aranżuje się specjalnie. Nie zagrałyśmy tam szczególnie udanego koncertu. Pojechałyśmy bez wokalistki, jako trio, z Anią Albrzykowską, naszą pierwszą perkusistką, siostrą Szymona z Szelestu Spadających Papierków. Moim zdaniem nie było to interesujące wydarzenie muzyczne, ale ludzie byli spragnieni czegoś ze Wschodu. Taki aplauz był i takie reakcje, jakbyśmy były niesamowitymi gwiazdami. Ale ten aplauz wzbudziła nie tyle nasza muzyka, ile sama obecność, może właśnie kobiecy skład zespołu.

Kontekstem i punktem odniesienia dla dziewczyn z Oczi Cziorne była Trójmiejska Scena Alternatywna. Zanim założyły zespół, Jowita i Ania grały już w Bóm Wakacje w Rzymie oraz w Miriam. Ba, z Bómem nagrały w 1986 roku jedną z najoryginalniejszych płyt polskiej nowej fali – singiel dla Tonpressu, zawierający dwa niepowtarzalne i niemożliwe do zaszufladkowania utwory, które zamiast tytułów mają numery. Na stronie A „Pierwszy”, fake latino swing z punkowym pazurem i tekstem:

Bóg umiera. Bóg umiera.
Nowy big-band. Nowa era.


Na stronie B „Dziewiąty”, artrockowy psychofolk z powtarzanym niczym mantra wersem „Krążą pary nad figury”. Łączy te piosenki dziwność splatająca się ze zwiewnym urokiem. I to dziewczyny nadają charakteru tej muzyce.

W Bóm śpiewały wówczas dwie wokalistki, Lucyna Jędrzejczak, uczennica liceum plastycznego, która później została żoną basisty Roberta, oraz Katarzyna Przyjazna, która, jak już wiemy, pojawiła się też w Oczi Cziorne.

JOWITA: Ja uważam, że Bóm to była męska grupa. Muzykę i wizerunek tworzyli Maciek Wanat i Robert „Siwy” Burger. To był ich zespół, a my zapełniałyśmy front. Mówili nam nawet, jak mamy się ubrać na koncert.

ANIA: Kiedy jechaliśmy do Warszawy nagrywać singla, mało nas nie wysadzili z pociągu. „Jak wy wyglądacie!” Założyli superbuty, mundurowe kurtki, płaszcze, nowofalowy sznyt. A my miałyśmy po siedemnaście lat i byłyśmy na etapie poszukiwań własnego stylu. Ja nosiłam wtedy wojskowe buty i bryczesy, dziewczyny raczej hippisiarskie spódnice. Ale jak weszliśmy do profesjonalnego studia Tonpressu, to wyszło na jaw, że chociaż chłopcy mieli świetne pomysły, byli słabi technicznie. Jak przyszło do nagrywania basu i perkusji, nikt się nie spodziewał, że tak długo to będzie trwało. My, uczennice szkoły muzycznej, wchodziłyśmy i grałyśmy z marszu.

– Zaczęło się od tego, że Robert i Maciek szukali dziewczyn do zespołu i przyszli do szkoły muzycznej we Wrzeszczu, gdzie chodziłyśmy ja, Kasia Przyjazna i Ania – relacjonuje Jowita. – Mieli tam kolegę, Darka Wojciechowskiego z Pancernych Rowerów, który zaproponował Kasię, ale Kasia powiedziała, że sama nie pójdzie. Wzięła nas za rączki: „Jak ja mam iść, to z koleżankami”. Robert miał taką charyzmę, że nie sposób było się oprzeć jego urokowi. Wyrwał nas z tej szkoły. Ważny moment, bo gdyby nie dołączenie do Bómu, nie słuchałybyśmy takiej muzyki, jakiej słuchałyśmy; skończyłybyśmy zaszufladkowane w muzyce klasycznej, w odtwórczej roli. Nasza współpraca ruszyła od razu z kopyta. Zostałyśmy zaproszone na próbę. Grałam na nienagłośnionym pianinku, Kasia śpiewała bez mikrofonu, chłopcy tylko mieli nagłośnienie. Następnego dnia były nagrania Bómów w studiu przy Szkole Morskiej, bardzo prowizorycznym, tak że graliśmy na setkę. Dwa tygodnie później wystąpiłyśmy już na dużym festiwalu Nowa Scena w Gdyni, chwilę później na kolejnym koncercie. Taki start miałyśmy, jakby nas rakieta w kosmos wyniosła.

– Krótko to jednak trwało – podsumowuje Ania. – Po nagraniu singla nastąpił konflikt w zespole, poszło o pieniądze za tę płytę. Odeszłyśmy, zostawiłyśmy Maćka i Roberta. Oni trochę jeszcze działali z Lucyną na wokalu, co słychać na składance Fala II, ale nie wytrwali. Maciek zaczął grać z Apteką i praktycznie się przeniósł, razem z Kodymem, do Warszawy. Faktem jest, że w czasach Bómów złapałyśmy bakcyla. Wszystko to się odbywało w bardzo ciekawych konfiguracjach towarzyskich, które nas nakręcały. To był główny motor do działania, bo świadomości siebie jako zespołu, muzyków, kompozytorek, autorek tekstów, wówczas zupełnie nie miałyśmy. Dobrze się bawiłyśmy, i o to głównie chodziło.

– Nigdy nie miałyśmy wielkich planów muzycznych i wielkiej pasji czy weny twórczej – przekonuje Jowita. – Wszystko działo się spontanicznie, żeby nie było nudy. Chodziło o chęć uczestniczenia w danej sytuacji. Zbliżał się termin kolejnej edycji trójmiejskiej Nowej Sceny i nagle: „Jak to? Wszyscy znajomi będą grać, a my nie? Co, bilety mamy kupować? Nieee, zbieramy skład i robimy zespół”. Tak powstały Oczi, stworzone na ten jeden występ. A że zostałyśmy zauważone i nam się spodobało babskie granie, zespół został. Okazji miałyśmy dużo, bo już byłyśmy częścią tego środowiska. Gdybyśmy wcześniej nie grały w Bómach, gdybyśmy nie poznały Pancernych Rowerów, Apteki, Bielizny i innych zespołów, gdybyśmy nie wyjeżdżali wszyscy razem, to prawdopodobnie nie ciągnęłoby nas na scenę.

Singiel Bómów prezentował to, co było najważniejsze na scenie alternatywnej Trójmiasta: indywidualizm i oryginalność. W latach osiemdziesiątych, złotych czasach tej sceny skupionej wokół Burdla, jak nazywano dom kultury w dzielnicy Suchanino, oryginalności służyła zadziorna, rebeliancka ekspresja nowej fali. Apteka, Bielizna Goeringa, Bóm Wakacje w Rzymie, Los Pirañas del Baltico, Szelest Spadających Papierków to najciekawsze zespoły tego nowofalowego uderzenia. Z kolei na początku lat dziewięćdziesiątych pogoń za oryginalnością znalazła swoje ujście w uwodzicielskiej estetyce nowej muzyki rozrywkowej. To wtedy w Trójmieście narodził się polski indie pop. Nie były nim przecież piosenki Krajowej Sceny Młodzieżowej, choć zajmowały jego miejsce na rynku. Nagrania z Trójmiasta były od nich nowocześniejsze, bardziej seksowne i kolorowe, bezpretensjonalne. Tę nową formułę prezentowały zespoły Garden Party, Golden Life, IMTM, Marilyn Monroe czy No Limits.


Oczi Cziorne zajmowały w tym kręgu własne, niepowtarzalne miejsce z filigranowymi piosenkami ocierającymi się o jazz i latino, ale z podskórnym nowofalowym pazurem. Tak prezentują się „Kryminał” i „Dyp, dyp, dyp”, nieliczne nagrania z tamtej epoki dostępne dziś w postaci teledysków zrealizowanych przez Yacha Paszkiewicza. Jest jeszcze film do „Be Careful”, psychodelicznej piosenki, która powstała pod szyldem Bokser – efemerycznego tria stworzonego przez Anię, Jowitę i Macieja Wanata. Napisany przez niego „Be Careful”, który wszedł potem do repertuaru Oczi, może służyć za przedsmak tego, jak dołączenie Wanata do Apteki zmieni ten zespół. Skręcający w stronę zwariowanej sesji mody „Dyp, dyp, dyp”, mikrofabuła w duchu noir w „Kryminale”, wreszcie niepokojący, oniryczny eksperyment „Be Careful” to trzy różne filmy, kapitalnie puentujące nieuchwytność i niejednoznaczność dziewczęcej grupy.


ANIA:
To były jedne z pierwszych klipów Yacha, jego początki w Gdańsku. Wcześniej mieszkał w Toruniu i przyjeżdżał do Magdy Kunickiej, z którą poźniej się pobrał. A my wówczas należałyśmy do stajni Magdy, była naszą menadżerką.

– Magda była koleżanką moich rodziców – dodaje Jowita. – Zwróciłam się do niej, kiedy szukałyśmy miejsca na próby; wcześniej to chłopaki znajdowali miejsca. Byłyśmy związane z Gdynią. Jak powstały Oczy, trafiłyśmy do Opery Bałtyckiej. Pracowałam jako korepetytor solistów, czyli akompaniator, i tam w pokoiku na strychu urządzałyśmy próby. Ale przestałam i mama mi doradziła, żebym skontaktowała się z Magdą. Trafiłyśmy do Burdla, gdzie pracowała, sporo nam pomagała. To był kolejny kop, zachęta. A Yachu nas pokochał, zawsze to powtarzał, że nas kocha najbardziej. W 1991 roku nakręcił dla TVP Gdańsk półgodzinny program o nas. W tamtym czasie pracowało się na pożyczonym sprzęcie, potrafił zdobyć skądś kamerę ósemkę, taśmę filmową i zawsze miał swoje pomysły. Magda współorganizowała te zdjęcia, miała masę kontaktów i zawsze zapraszała znajomych do wspólnej zabawy, bo tak naprawdę to była zabawa.

– Yach sugerował, nie narzucał, płynęła sobie ta praca i nagle się okazywało: o, jaki ładny teledysk – wspomina Ania. – Ważne było też, że Yach i Magda mieli dojścia do telewizji, a dla nas była to kolejna przygoda. Na planie klipu do „Be Careful” wymalowali nam twarze na czarno pastą charakteryzacyjną, gdyż był pomysł, aby kręcić film w negatywie. Potem wywołali ten film i Yach malował go ręcznie flamastrami, stąd ten psychodeliczny efekt. Część zdjęć została też wykorzystana w „Dyp, dyp, dyp” i tam już widać, że mamy czarne twarze.


JOWITA:
Ten lekko zaśnieżony obraz z „Kryminału”, który współtworzy klimat teledysku, jest przypadkowy. Wziął się stąd, że film, na którym Yach kręcił, pochodził z odzysku, był przeterminowany i zepsuty. A to świetne wnętrze, mieszkanie z klimatem, pełne starych mebli, gdzie kręciliśmy materiał, należało do rodziców naszego wspólnego znajomego.

Takie teledyskowe single powinny przecierać ścieżki dla płyty. Był plan na nagranie całego albumu Oczi, ale bezkompromisowa postawa dziewczyn sprawiła, że nie doszedł on do skutku:

– Mój ówczesny partner, Zbyszek Sawicki z zespołu Los Loveros, przyjechał do Gdańska zamieszkać ze mną, ale też kontynuować karierę. Stąd wynikła sytuacja z wytwórnią DNA, Zbyszek rozmawiał z nimi o wydaniu materiału Los Loveros. Pojechaliśmy razem na rozmowę do Warszawy. On miał wizję, precyzyjne plany, a ja przy okazji napomknęłam coś o Oczach i wydawcy całą rozmowę przekierowali na Oczy, plany Los Loveros zostawiając z boku. Zbyszek podłączył się pod temat, nazwał się menedżerem zespołu Oczi Cziorne i był zadowolony, że ma się czym zająć, no i wszystko ma pod kontrolą – tłumaczy Jowita.

ANIA: Koledzy z DNA wynajęli nam w Warszawie studio w Zjednoczonych Przedsiębiorstwach Rozrywkowych, gdzie przez trzy dni od rana do wieczora nagrywałyśmy próby, miało to być demo do płyty. Zagrał wtedy z nami Tomek Unrat, co bardzo ożywiło muzykę, urosły nam skrzydła dzięki niemu. I nagle ludzie z DNA stwierdzili, że w zasadzie mamy materiał na płytę, może coś jeszcze dogramy za tydzień i gotowe. Trochę nas to zraziło. Tym bardziej że chcieli zaingerować w muzykę i wizerunek zespołu. Nagle pojawiła się prośba, aby skomercjalizować piosenki i pomyśleć o sukieneczkach w kropeczki z dużym dekoltem. Na to nie chciałyśmy się zgodzić i zerwałyśmy kontrakt z DNA.

Szkoda. To był rok 1991, praktycznie ostatnia chwila, aby utrwalić Oczi Cziorne z okresu heroicznego.

W 1990 roku Jowita urodziła dziecko i choć nie doprowadziło to do zawieszenia zespołu, wiadomo było, że życiowa sytuacja się zmienia.

JOWITA: To był szalony czas, chciałam wtedy wszystko połączyć. Kiedy urodził się Ludek, nie zrobiłyśmy specjalnej przerwy. Yach kręcił akurat film o zespole, a my jeździłyśmy do studia w Wejherowie, żeby nocami nagrywać piosenki do programu. Trudna to była sytuacja, bo ja robiłam swoje z Oczami, a ojciec Ludka swoją muzykę z Los Loveros. Kiedy zimą 1991 nagrywali w Wejherowie, cały zespół zwalił się do mojego mieszkania. Mieli euforyczno-zabawowe nastroje – a każdy z nich był niezłym przypadkiem – co nie składało się z moją codziennością z małym synkiem. Niełatwo było to wszystko pogodzić, ale energii mi starczało. Jak jeździłyśmy na próby do Burdla, brałam wózek, Ludek siedział w wózku, a na kolanach trzymał werbel. Potrafił bez problemu zasnąć podczas naszego grania lub raczkując, przemierzać podłogę sali prób. Jako dziecko był w zespół wlepiony. Trudniej było, jak się pojawiły kolejne dzieci, bo tych „oczowych” mamy troszeczkę. Większe oderwanie od obowiązków domowych zrobiłam sobie, kiedy pojechałyśmy na organizowany przez Francuzów w Koszalinie festiwal Printemps de Bourges. Teraz myślę, jaką byłam, o zgrozo, wyrodną matką, że takie małe dziecko zostawiłam, żeby jechać na koncert. Miałam dwadzieścia dwa lata, więc nie byłam dojrzała do macierzyństwa.


Potem był występ w Opolu. Zadzwonił do mnie Jan Chojnacki, który był organizatorem koncertu pozakonkursowego, i bardzo mu zależało, żebyśmy zagrały. W pierwszej chwili nie wzięłam tego na poważnie, ale on namawiał, bo jak stwierdził, bardzo mu pasowało takie połączenie: Irek Dudek z orkiestrą górniczą i Oczi Cziorne. Tak nalegał, że się zgodziłam.

– Koncert był nagrywany przez telewizję, kilka kamer na wózkach, wszyscy mieli spinę, żeby to dobrze wypadło – tak pamięta to Ania. – Postanowiłyśmy się dobrze ubrać i po raz pierwszy przygotować scenariusz występu. Wysiłek polegał na tym, że wypożyczyłyśmy od kolegi, Włodka Zynera, śpiewającego z naszą Mają w zespole Garden Party, kilka strojów z jego kolekcji. Były z kapturami, w klimacie średniowieczno-zakonnym. Nagrałyśmy szum morza i to było intro na nasze wejście na scenę.


– Wejście było tajemnicze, w kapturach, a potem je zdjęłyśmy i na tym scenariusz się kończył, zaczynałyśmy grać nasze piosenki – dorzuca Jowita. – Latem 1991 dałyśmy jeszcze koncert na molo w Sopocie. Po nim nastąpiła pierwsza przerwa w działalności zespołu. Nie układało nam się ze Zbyszkiem wspólne życie, opieka na dzieckiem. Zabrałam Ludka i wyjechaliśmy do Francji.

W tamtym czasie pojawiły się już kolejne kobiece składy. Du Maka Du, w bardziej rockowym wydaniu, prowadzony przez perkusistkę Oczu Hannę Ścisłowską, oraz For Dee, jazzowy kwartet założony na wydziale jazzu Akademii Muzycznej w Katowicach przez związaną z Trójmiastem Krystynę Stańko.

Oczi zaczęły grać znowu w połowie lat dziewięćdziesiątych, po powrocie Jowity z Francji. Gładko odnalazły się w nowej epoce na trójmiejskiej scenie. Tym razem zapraszały do współpracy muzyków związanych z yassem, między innymi Joannę Charchan, Michała Gosa, Wojtka Mazolewskiego, Jacka Oltera, Mikołaja Trzaskę, Ola Walickiego. Przed serią jubileuszowych koncertów na trzydziestolecie Oczu, w grudniu 2019 roku, dziewczyny sporządziły statystykę, z której wynika, że przez zespół przewinęło się czternaście kobiet i dwudziestu ośmiu mężczyzn. Pierwszą płytę, Oczi Cziorne, wydały dopiero w 2001, wypełniły ją piosenki z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, w nowych, jazzowych aranżacjach. W 2014 ukazał się album „Aoeiux”, na którym pojawiły się utwory pisane już z perspektywy dojrzałych kobiet.