W 1972 roku, gdy Alice Coltrane rozsmakowała się w komponowaniu na orkiestrę smyczkową, postanowiła nagrać własną interpretację „Ognistego ptaka” Strawińskiego. To była ulubiona klasyczna kompozycja jej męża. Gdy Ed Michels, producent, który pracował z nią przy poprzednich albumach, poczuł się lekko skonfundowany, uspokoiła go: „Rozmawiałam ze Strawińskim i wiem, co mam robić”. Ze zmarłym rok wcześniej rosyjskim kompozytorem skomunikowała się podczas medytacji. W ten sam sposób, medytując pozostawała w nieustającym kontakcie z Ohnedaruth, jak mówiła o mężu, używając jego duchowego imienia, bowiem jako John Coltrane egzystował zaledwie podczas krótkiego epizodu swego pobytu na Ziemi, w latach 1926–1967.
Czy to możliwe, żeby rozmawiała z duchami? Zainteresowani wyjaśnieniem tej kwestii powinni zacząć od zapoznania się z mistycznymi pismami wydanymi przez Alice pod duchowym imieniem Swamini A.C. Turiyasangitananda, na czele z „Monument Eternal”, duchową autobiografią kilku jej wcieleń. Niełatwe to wyzwanie, ale przecież wystarczy posłuchać muzyki. Zważywszy, jak łatwo nam przychodzi odnoszenie boskich przymiotów do byle gwiazdeczek pop, poprzez swą wzniosłą, świetlistą muzykę Alice jawi się niczym nieskończone kosmiczne wcielenie Wielkiej Matki. Jeśli sprowadzić na ziemię dźwięki, które nagrała na płytach, wyznaczają one punkt zwrotny, kiedy free jazz lat 60. przechodzi w spiritual jazz lat 70. Tego lata, 14 lat po śmierci artystki, w ramach obchodów 60-lecia Impulse! ukazał się jej kolejny album, „Kirtan: Turiya Sings”. Fani jazzu dawno temu okrzyknęli tę szacowną wytwórnię mianem The House that Trane Built, a to dlatego, że wydała arcydzieła Johna Coltrane’a. Teraz najwyraźniej dochodzi do głosu waga kobiecego pierwiastka tej budowli. A może po prostu świat musiał dojrzeć do muzyki wdowy Coltrane, tak jak to było z Sun Ra, z którym Alice dzieli status mistyka przemawiającego z kosmicznej perspektywy.
Swego czasu oświeceni fani muzyki z wypiekami przytaczali słowa Alberta Aylera przedstawiające Trójcę Świętą free jazzu: „Trane był Ojcem, Pharoah był Synem, ja jestem Duchem Świętym”. Alice Coltrane jest nieodzownym kobiecym uzupełnieniem tego patriarchalnego trójkąta. Wyzwala go z neurozy i klaustrofobii, które wszak dają o sobie znać w brutalnych i drapieżnych saksofonowych eskapadach owych gigantów. O dokonaniach tej Trójcy mawiano „ognista muzyka”, Alice tymczasem reprezentuje muzykę powietrza. Wietrzy free jazz i unosi go w rejony bezkresne. Jej totemicznym instrumentem, w miejsce saksofonu tenorowego, jest harfa. Mówiąc wprost, ci goście bywali mocno znerwicowani, nigdy do końca nie pozbyli się problemów z ego, Alice wprost przeciwnie. Dla nich wyzwalanie się w muzyce było bolesne, jej przychodzi to płynnie. A dodać trzeba, że podczas gdy oni mieli na głowie głównie ściganie absolutu, ona wychowywała czwórkę dzieci. Pewnie dlatego szybciej musiała sobie poradzić z ego, a gdy już je puściła, kosmos stał przed nią otworem.
Harfa, instrument związany z żywiołem powietrza, wywodzący się od harfy eolskiej, której strunami poruszał wiatr, miała swoje ważne miejsce w związku Alice i Johna. Gdy po zawarciu małżeństwa wprowadzili się do domu w Dix Hills na Long Island, w salonie stała harfa, zakupiona przez Trane’a, który twierdził, że pomaga mu w myśleniu o harmonii. Wśród swych ulubionych muzyków, obok Raviego Shankara i Ornette’a Colemana, wymieniał ojca nowoczesnej muzyki na ten instrument, francuskiego wirtuoza Carlosa Salzedo. Na ile muzyczna wrażliwość Alice, jej wyczulenie na niuanse dźwięku zaważyły na jej związku z Johnem? Trudno powiedzieć, faktem jest, iż szybko dostrzegł w niej partnerkę nie tylko życiową, ale też artystyczną. „Ona zawsze wyczuwa właściwą barwę, właściwą fakturę dźwięku i akordów. A poza tym jest biegła, ma niespotykaną łatwość gry”, przedstawiał żonę w nocie na okładce pierwszej płyty, którą nagrali razem, wydanego późną jesienią 1966 roku albumu „Live at the Village Vanguard Again!”. Podczas pracy w zespołach Johna Alice pozostawała przy fortepianie, po harfę sięgnęła dopiero na swym autorskim debiucie z 1968 roku, „A Monastic Trio”, nie tylko grając na niej, ale też pozując z nią do okładkowego zdjęcia. W tym nietypowym dla jazzu instrumencie rozsmakowała się w swych latach formatywnych na scenie w Detroit. To tam działała pierwsza jazzowa harfistka, Dorothy Ashby, i na inspiracje jej muzyką powoływała się Alice. Biograf artysty, Lewis Porter, przekonuje jednak, że dopiero Trane sprawił, iż Alice z pasją zaczęła eksplorować możliwości harfy.
Silna w latach 50. i 60. scena Detroit uczyniła z niej wyborną pianistkę bop. To w ówczesnej amerykańskiej stolicy przemysłu samochodowego dorastała wraz z pięciorgiem rodzeństwa urodzona w 1937 roku Alice McLeod. Matka, która śpiewała w kościelnym chórze, posłała sześcioletnią córkę na lekcje gry na fortepianie, które pozwoliły jej przyswoić nie tylko technikę gry, ale też teorię europejskiej muzyki klasycznej. Najstarszy brat, który był basistą, wciągnął ją do świata jazzu. W 1960 roku zdobyła angaż jako pianistka w klubie Blue Note w Paryżu i wyjechała do Europy. We Francji spotkała szalonego geniusza bopowego fortepianu, Buda Powella, co dało jej impuls do szukania własnej artystycznej ścieżki. W tym samym czasie poślubiła jazzowego wokalistę Kenny’ego Hagooda i urodziła córkę. Małżeństwo trwało niespełna rok. Gdy okazało się, że mąż jest uzależniony od heroiny, Alice wróciła do Detroit, by zająć się wychowywaniem dziecka. Zarabiała jako pianistka, niekiedy grając post bop, m.in. z Yusefem Lateefem i Kennym Burrellem, a czasami knajpiane sety, o czym przypomina jej pierwsze nagranie studyjne – płyta kwartetu wibrafonisty Terry’ego Gibbsa, „Jewish Melodies in Jazztime”, gdzie wykonuje takie tematy jak „My Yiddishe Momme” czy „Kazachock”. Muzycy z tamtych lat wspominają, że dzielnie radziła sobie w zdecydowanie męskim, straceńczym świecie ówczesnego jazzu. Scenka z trasy w tamtej epoce, Alice w cienkim płaszczyku, przestępuje z nogi na nogę, marznie, stojąc przed samochodem, którym podróżuje zespół, wolała wysiąść i poczekać, bo w środku chłopaki rozpalali jointa.
Wszystko zmieniło się, kiedy przez dwa tygodnie lipca 1963 roku kwartet Gibbsa i kwartet Johna Coltrane’a dzieliły angaż w nowojorskim klubie Birdland. Alice wspominała moment, gdy poznała Trane’a: „Kiedy zaczęliśmy rozmawiać, to było jak spotkanie dwojga starych przyjaciół, którzy spotkali się ponownie po wielu latach”. Gdy po dwóch tygodniach zespoły miały rozjechać się każdy w swoją stronę, John zaproponował Alice, że jeśli tylko jej matka zgodzi się na to, chętnie zabrałby ją w trasę, gdziekolwiek będzie jechał. Alice wraz z córką dołączyła do saksofonisty, którego propozycja była o tyle wymowna, że jego pierwsze małżeństwo rozpadło się właśnie ze względu na nieustanne bycie w trasie. Aby rozwieść się z Juanitą „Naimą” Grubbs, której przydomek uwieczniła jedna z jego najsłynniejszych ballad, musiał pojechać do Meksyku. Tego samego dnia, latem 1966 roku przeprowadził rozwód i ożenił się z Alice. Młoda para miała już wówczas dwóch synów, Johna Jr. i Raviego, w 1967 roku urodził im się trzeci syn, Oran. Do rodziny weszła też Mitchelle, jej córka z pierwszego małżeństwa. W tamtych latach Alice zawiesiła jazzową karierę. Wedle relacji Lewisa Portera emanująca spokojem partnerka zapewniła Johnowi matczyną opiekuńczość. Wspólne granie małżonków zaczęło się dopiero w końcu 1965 roku. W 1966 Trane rozwiązał swój słynny kwartet, z którym nagrał takie arcydzieła jak „A Love Supreme”, i powołał nowy, drapieżny kwintet. Ze starego składu pozostał tylko basista, Jimmy Garrison, dołączyli ogniści freejazzowcy, perkusista Rashied Ali i saksofonista Pharoah Sanders, a na etacie pianisty McCoya Tynera zastąpiła Alice. To był zespół, który stanął w gardle tak publiczności, jak i krytykom. Ci drudzy twierdzili, że Trane gra „hałas”.
Wystarczy posłuchać wspomnianej płyty „Live at the Village Vanguard Again!”, gdzie improwizatorska energia rozrywa ulubione melodie z klasycznego repertuaru Johna, „Naima” i „My Favorite Things”. Albo miażdżących, monumentalnych nagrań tego zespołu z koncertów w Japonii. Podczas występów Trane odkrzykiwał publiczności domagającej się starych, sprawdzonych tematów: „Myślisz, że będę na ciebie czekał?”. Narzekał, że ludzie wolą słuchać tego, co zrobił, niż tego, co robi. Rozstanie z Tynerem i perkusistą Elvinem Jonesem komentował w charakterystycznym dla siebie zdawkowym stylu: „Elvin i McCoy nie dali rady”. W tym samym wywiadzie, którego udzielił podczas pobytu w Japonii, oświadczał: „Chcę być świętym”. Na czele nowego kwintetu Trane gnał ku ekstazie, a Alice, która szkołę bopu zastąpiła migotliwymi pasażami wyzwolonej gry totalnej, ani przez chwilę nie przestała dotrzymywać mu kroku. Dla Johna energetyczny wydatek tego pędu ku świętości okazał się wyczerpujący ponad miarę. Coraz częściej odwoływał koncerty. Miał zaledwie 40 lat, gdy zmarł na raka wątroby. Ciekawa jest uwaga poczyniona przez niemieckiego biografa artysty, Ernsta Joachima Berendta, który napisał, że nigdy nie widział wykonanego po 1962 roku zdjęcia uśmiechniętego Coltrane’a. Poczucie odpowiedzialności, jaką odczuwał okrzyknięty najważniejszym gigantem jazzu, imperatyw rozwoju i bezkompromisowe ambicje ściskały go jak w kleszczach.
„«Ohnedaruth» ma w sobie ciało Johna. Jego nośny rytm”, napisała Alice w okładkowej nocie ze swej debiutanckiej płyty o temacie nazwanym duchowym imieniem zmarłego męża. Pozostawała w komunikacji z nim nie tylko podczas medytacji, ale też tworząc. Dopiero po jego śmierci zaczęła nagrywać jako liderka i siedem kolejnych wyśmienitych albumów, które wydał Impulse! w latach 1968–1973, uznać trzeba za najlepsze rozwinięcie duchowej muzyki Trane’a. „Chciałabym grać muzykę zgodnie z ideałami Johna. Kosmiczna zasada, aspekt duchowy powinny być, jak u niego, podstawą rzeczywistości muzycznej… Wiem, jak gorąco życzył sobie John rozwijać się w tym kierunku” – mówiła.
Trzy pierwsze albumy trzymają się jazzu, niepowtarzalność „A Monastic Trio” (1968) i „Huntington Ashram Monastery” (1969) wyznacza obecność harfy. Okraszony saksofonowymi dialogami Sandersa i Joe Hendersona „Ptah, the El Daoud” (1970) jest kwintesencją tej ścieżki, to arcydzieło, które ukazuje, jak free jazz zmienia się w spiritual jazz. Kolejne płyty lokują się ponad stylami i są jeszcze ciekawsze. Przynoszą świetlistą i wznoszącą hymniczną muzykę, wzniosłą, a przy tym lotną, olśniewającą zmysły swym kolorytem, a równocześnie uduchowioną. „Ta muzyka opowiada o różnych drogach, które przejść musi dusza, zanim osiągnie stan absolutnej świadomości”, przedstawiała Alice album zatytułowany „Universal Consciousness” (1971), gdzie gra – na fortepianie, harfie i elektrycznych organach Wurlitzera – hymny dedykowane Allahowi, Krisznie, Ramie i Amen-Ra. W muzyce mieszają się gospel, religijna muzyka Indii, modernistyczna awangarda, jazz i blues. To kierunek jej dojrzałych dokonań, z epoki, gdy Alice stała się mistyczką, oświeconą we własnej podróży na Wschód.
Czas po śmierci męża, gdy została sama z czwórką dzieci, w tym jednym niemowlęciem, był dla niej bardzo ciężki. Doskwierała jej bezsenność, traciła na wadze, nawiedzały ją niepokojące halucynacje, w których objawiały się nieznane „byty astralne” i odgłosy „planetarnego eteru”. Muzyka najwyraźniej pomagała jej organizować swój świat. Tym bardziej że miała też ambicje zarządzania artystyczną spuścizną po mężu. Ale to nie wystarczało, by dać jej wsparcie.
Przełom nastąpił w 1969 roku, gdy spotkała się ze Swami Satchidanandą, hinduskim guru, który zasłynął przemówieniem do amerykańskiej młodzieży na otwarcie festiwalu Woodstock, a potem stworzył w Stanach Integral Yoga Institute. W myśl zasady, iż różne są drogi duszy, Alice nie związała się z jednym mistrzem. Jej kolejnym nauczycielem był Sathya Sai Baba, uznawany przez swych wyznawców za cudotwórcę i współczesnego Chrystusa. W 1970 roku odbyła pierwszą podróż do świętych miejsc Indii i raz po raz tam wracała. Artystycznym żniwem wyprawy była nagrana w tym samym roku płyta „Journey in Satchidananda”, brzmiąca nieziemsko i hipnotycznie jedyna taka fuzja muzyki hinduskiej i free jazzu.
Na kolejnym, wspomnianym już albumie „Universal Consciousness” Alice po raz pierwszy wprowadziła smyczki, niezwykły kwartet, w którym spotkało się dwóch skrzypków klasycznych, jeden soulowy i jeden freejazzowy. Może była jeszcze niepewna swego, bo o pomoc w aranżacjach poprosiła Ornette’a Colemana, który miał już za sobą przeskok z jazzu w rejony kameralistyki. Efekt jest niesamowity, ale smak tej płyty kształtują również kosmiczne eksploracje na organach Wurlitzera. Elektryczne wibracje ich brzmień fascynowały ją w latach 70. Kombinacje brzmień smyczków, harfy i Wurlitzera rozwinęła płyta „World Galaxy” (1972). Tym razem Alice samodzielnie napisała partie dla 16-osobowej orkiestry smyczkowej, aranżowała je i dyrygowała zespołem, a przy tym uczyła klasycznie wykształconych muzyków improwizacji. Na organach zagrała z kolei tyleż kontrowersyjne, co frapujące wersje absolutnych klasyków z repertuaru Trane’a: „My Favorite Things” i „A Love Supreme”. Serię arcydzieł dla Impulse! wieńczy prawdziwa ich kwintesencja, album „Lord of Lords” (1973), gdzie orkiestra smyczkowa spotyka przeniesione z klasycznej muzyki Indii dronowe brzmienia, a hymn gospel „Going Home” przeplata się z fragmentem „Ognistego ptaka” Strawińskiego. Album najlepiej opisują słowa innego kosmicznego wizjonera tamtej epoki, Sun Ra, który mówił: „Moja muzyka to obrazy nieskończoności”. Alice twierdziła, że „Lord of Lords” w każdym aspekcie jest medytacją, natomiast okładkowe zdjęcie ukazuje obraz jej duszy. Czuć w tych słowach poczucie spełnienia, od tej pory muzyka zeszła w jej życiu na dalszy plan. Nie potrzebowała już guru, dojrzała do tego, by sama zostać nauczycielką.
W 1972 roku Alice opuściła Long Island, przeniosła się do Kalifornii i trzy lata później stworzyła tam własną szkołę duchowości Wschodu, The Vedanta Centre, otwartą dla ludzi wszystkich wyznań, jak również ateistów. Teraz znana była jako Swamini Turiyasangitananda. Zakupiła posiadłość nieopodal Los Angeles i założyła tam aśram Sai Anantam Ashram, gdzie żyła wraz ze wspólnotą swoich uczniów, dawała religijne wykłady, prowadziła wedyjskie praktyki, wydawała książki ze swymi naukami, grała i śpiewała. Z muzyki uczyniła fundament wspólnotowych praktyk. W połowie tamtej dekady nagrała dla Warnera cztery albumy, nie mniej intensywne duchowo, muzycznie już tak nie ekscytujące. Alice wypracowała już swoją świętą muzykę i pozostała w jej kręgu. Niektórzy darzą uwielbieniem improwizacje Alice z ostatniego z nich, koncertowego „Transfiguration” (1978), którym zamknęła swą jazzową karierę. Po jego wydaniu zniknęła z wydawniczego obiegu, choć nadal tworzyła i nagrywała, tyle że dla potrzeb swojej wspólnoty. Interesowała ją religijna muzyka Indii, a jej własne kompozycje miały służyć medytacji, znalazły się wśród nich również pieśni. Jazzowe wytwórnie nie były zainteresowane wydawaniem tej muzyki, którą wykonywała ze swymi uczniami. Zaczęła ją publikować samodzielnie, na kasetach do użytku wewnętrznego.
Nie sposób powiedzieć, że dzieląca swój czas między aśram a wyprawy do Indii, Alice odcięła się od doczesnego świata. Świadczy o tym chociażby proces, który w 1981 roku wytoczyła kościołowi działającemu w San Francisco pod nazwą One Mind Evolutionary Transitional Church of Christ. Instytucja ta założona została w 1971 roku przez saksofonistę Franzo Wayne Kinga i skupiona była wokół postaci Trane’a, który zyskał w niej status boga. Centralną częścią niedzielnych nabożeństw kościoła była muzyka z „A Love Supreme” i tekst towarzyszącego jej poematu. Wdowa Coltrane zażądała 7,5 miliona dolarów tytułem zadośćuczynienia za bezprawne wykorzystanie muzyki i wizerunku męża. Przegrała proces, ale doprowadziła do ewolucji kościoła. King włączył swą wspólnotę do African Orthodox Church, który mianował go biskupem, a Johna włączył w poczet świętych. Alice wolała kultywować pamięć o mężu na gruncie muzycznym, wspierała fundacje jego imienia nastawione na pomoc młodym muzykom, a od 1987 roku organizowała w Los Angeles dedykowany mu festiwal jazzowy. Każde z jej czwórki dzieci zajmowało się muzyką, najgłośniej było o jazzowym saksofoniście, pierworodnym synu Alice i Johna, Ravim. Matka grywała z nim na kalifornijskich festiwalach. Doprowadziło to do powrotu Alice do Impulse! W 2004 roku wydała nagrany wraz z Ravim, entuzjastycznie przyjęty album „Transilnear Light”, będący wypadkową jej niesłabnących jazzowych kompetencji i fascynacji muzyką Indii. Wróciła też do koncertowej aktywności. O wiele większy odzew wywołała jednak kompilacja religijnych nagrań zrealizowanych na potrzeby aśramu.
Album „World Spiritual Classics. Volume I: The Ecstatic Music of Alice Coltrane Turiyasangitananda” skompilowany przez należącą do Davida Byrne’a wytwórnię Luaka Bop był w 2017 roku wielce modną płytą wśród hipsterskiej młodzieży. Tytuł nie kłamie: ta muzyka na syntezator Alice i chór jej uczniów absolutnie hipnotyzuje i unosi w trans. Główną siłą są tu wielogłosowe partie wokalne płynące pomiędzy gospel a muzyką hinduską. Jakże oszczędniejsza w środkach, w stosunku do „Lord of Lords”, „Ecstatic Music...” pozostaje równie świetlista i sugestywna. Uczniowie Alice odbyli wówczas krótkie europejskie tournée pod szyldem The Sai Anantam Singers. Kto wie, jak rozwinęłaby się kariera zespołu, ale nikt nie myślał o niej, wobec faktu, że Sai Anantam Ashram spłonął doszczętnie jesienią 2018 roku podczas wielkiego pożaru w południowej Kalifornii. Alice nie dożyła ani triumfu swych uczniów, ani tragedii aśramu. Zmarła w wyniku niewydolności oddechowej w styczniu 2007 roku. Od tamtej chwili jej popularność rośnie. Nowa generacja kalifornijskich hiphopowców pokochała ją jako wizjonerkę kosmicznego jazzu, co rozsławił samplujący jej muzykę Steven Ellison, znany bardziej jako Flying Lotus, wnuk siostry Alice. Szkoda, że przy tej okazji nie przypomniano, że jego cioteczna babcia była jednym z pionierów remiksowania jazzu. W 1972 roku wydała firmowany nazwiskiem męża album „Infinity”, gdzie taśmy jego zespołów zestawiła z własną muzyką na orkiestrę smyczkową, harfę i instrumenty hinduskie. Wyklęta za ów pomysł przez wyznawców Trane’a, zarzuciła tę ścieżkę. Dbała natomiast o to, by regularnie publikować nagrania z archiwów męża. Bodaj największym odkryciem pośród nich jest album „Stellar Regions” przynoszący sesje z lutego 1967 roku, których powinien posłuchać każdy, kto chce poznać najbardziej świetlistą, duchową muzykę nagraną wspólnie przez Johna i Alice.
A teraz dostajemy „Kirtan: Turiya Sings”, kolejny zbiór nagrań z aśramowych kaset wydanych w latach 80. Ravi Coltrane, który przekazał tę muzykę wytwórni Impulse!, nazywa ją „funkcjonalną”, w tym sensie, iż miała chwalić „imiona Najwyższego” i służyć medytacji. Jest ona również dowodem na to, że Alice, która po raz pierwszy zaśpiewała na płycie „Eternity” w 1975 roku, w następnej dekadzie skoncentrowała się na pracy z głosem. Solowy śpiew z dyskretnym akompaniamentem organów zdradza wpływ muzyki karnatackiej z południa Indii, która uchodzi za jeden z najstarszych na świecie systemów muzycznych, ale daje tu też o sobie znać gospelowo-bluesowy sznyt. Dziś słucha się tych pieśni jako podsumowania historii Alice. Kulminacją jej artystycznej ścieżki była monumentalna muzyka nagrywana z orkiestrą smyczkową. Cóż można było powiedzieć potem? Wszystkie muzyczne światy, które eksplorowała, Alice odnajduje tu we własnym głosie.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)