Podmiejskie terytorium zamorskie
Dom w Radości / fot. J. Strachota

22 minuty czytania

/ Obyczaje

Podmiejskie terytorium zamorskie

Juliusz Strachota

To niby różne miasta, osiedla, gminy, dzielnice, ale faktycznie jedna linia, otwocka. Łączą ją te same znaki: drewniane domy w zbliżonym stylu, który wrzuca się do worka o nazwie świdermajer, modernistyczne wille i takie same stacje kolejowe. I od zachodu przerzedzony, ale w części wschodniej wciąż gęsty las

Jeszcze 6 minut czytania

Babcia umierała w sierpniu, ale w domu, jak zawsze, panował chłód. Wielki strych już dawno był pusty. Przez lata wypełniały go organy, które przed wojną grały w warszawskim kinie Colosseum. Wdrapywałem się do ich ogromu krętą klatką schodową schowaną w wieży i z młodszym bratem ganialiśmy między setkami metalowych i drewnianych piszczałek. 

Organy firmy Wurlitzer powstały w USA w roku 1928, a do Warszawy przypłynęły statkiem. Zagrały w kinie na kilku ostatnich niemych seansach i bezdomny instrument powędrował po sakralnych przytułkach. W roku 1989 z jednego z nich wydobyli go moi dziadkowie. Postanowili odrestaurować i uruchomić, ale żeby to zrobić, musieli rozbudować dom – nie wiem, dlaczego nadali mu wtedy kształt zamku.

Dwie kondygnacje pod organami była piwnica niemożliwa, labirynt ciekawości, wybiegająca poza budynek, pełna małych komórek, wąskich korytarzyków. Pozwalała się zgubić, a potem całkiem odnaleźć – tunele łączyły się cudownymi zrządzeniami losu i zawsze trafiało się na wyjście. Najciekawszym pomieszczeniem była ciemnia fotograficzna dziadka, z której prowadziła tuba na pierwsze piętro, do gabinetu babci. Oprócz ciemni była tam jakaś dodatkowa kuchnia i przez rurę głosową, jak na statku, dziadek wzywał babcię na obiad.

I, kiedy to piszę, pamiętam bigos.

Pod nasz blok rodzinny na Gocławiu podjeżdżał samochód. Po mnie, mamę, brata wychodziła babcia i wyruszaliśmy do tego białego miasteczka. Pamiętam jeszcze sosny i wydmy, za którymi chciało się morza. No i to zaskakujące powietrze. Pamiętam, że każdy mój przyjazd był okazją do prezentacji kolejnego albumu fotograficznego, który ukazał się na przykład w Japonii. Pamiętam nieumiejętność dziadków w kontakcie ze mną, wzajemną kłopotliwość tych wizyt i to, że jawili mi się oni jako krewni dalecy i egzotyczni.

Falenica mojego dzieciństwa wyróżniała się klimatem nieopisanym, zamorskim.

Muranów linii otwockiej 

Zanim dom zmienił się w zamek, była połówka bliźniaka.

Budowa takich spółdzielczych osiedli ruszyła kilka lat po wojnie i dawne letnisko pokryła biel. Domów powstało ponad trzysta – jednorodzinnych i bliźniaków. Wtedy z Ochoty sprowadzali się tu moi dziadkowie. Najbardziej wyróżniały się domy znane jako „baba-jaga” – z charakterystycznym stromym dachem. Falenica stała się równa, szeregowa i bliźniacza, a dopiero później rozrastała się w dzisiejsze pałace.  

Dom rodziców mojej mamy na całą Falenicę grzmieć miał organami, ale nie zagrzmiał, bo sprawy rodzinne.

Kiedy jeździli do pracy, mama zostawała w domu z nianią, choć tego słowa się nie używało. Mieszkała kilometr dalej, w świdermajerze.

Idziemy ulicą Filmową, a mama cieszy się, że jeszcze stoi. Nagle przypomina sobie: niania bała się, że Żydzi wrócą i jej go zabiorą.

Dopiero wtedy orientuję się, że Warszawa ma jeszcze jeden Muranów, a sosny w ogrodzie moich dziadków rosną na terenie getta.

Dom Pinkusa Ringa w Józefowie / fot. J. StrachotaDom Pinkusa Ringa w Józefowie / fot. J. Strachota

Singer przedwojenną Falenicę wspominał tak: „Wśród miasteczek na linii otwockiej szczególnie wyróżniała się Falenica. W zamierzeniu miała być miłym letniskiem, a w rzeczywistości była brudną, zabłoconą mieściną, coś jak Kapcańsk z powieści Mendele Mojcher Sforima. Przyjeżdżali tam wyłącznie pobożni Żydzi. W Falenicy dziewczęta nie wdawały się we flirty, jak to się często zdarzało w innych miejscowościach letniskowych”.

Resztki drewnianych domów wystają jeszcze bez sensu, ktoś ciągle kręci się wokół z zapałkami, podejrzenia padają na deweloperów, ale tamten świat przecież domykano już w latach pięćdziesiątych.

Zaryzykuję stwierdzenie, że moja mama wychowała się w białym nagrobku żydowskiego letniska.

Mama mówi, że w domu nie było tematu.

A ten las na wydmach, to mówi, że morena czołowa. Ale drzew nie było, bo wyrąbali w czasie wojny albo zaraz po i jak była dzieckiem, to tylko piach – bez lasu. Żebym sobie nie myślał, że to stuletni bór. Ojciec jej cioci robił na tym piachu nasadzenia.

I dodaje, że wcale nie wychowała się na linii otwockiej, a w Falenicy. Ludzie nie mieli gdzie mieszkać i nikt nie zawracał sobie głowy letniskami, uzdrowiskami, choć latem faktycznie jeździła z rodzicami nad Świder.

Powrót do dawnej kolonii mojej wyobraźni zaczął się koło 2016. Mama znów mieszkała z mamą. Znów chodziliśmy na wydmy i niezręcznie wymienialiśmy się pamięciami.

Faktycznie linia

Ledwo się to lato zaczęło, a już mam go dosyć. Usadzony między dwoma wentylatorami czytam ten esej Singera „Jak warszawscy Żydzi odpoczywali na daczy”.

Obecna pora roku sprzyja wyjazdom w góry i nad morze, ot, na świeże powietrze, po które w Polsce jeździło się – na daczę. Jak się wydaje, potrzeba «świeżego powietrza» pojawiła się u Żydów całkiem niedawno, bo nasi dziadowie i pradziadowie wcale jej nie odczuwali. Większość z nich żyła w małych miasteczkach, gdzie świeżego powietrza było pod dostatkiem. Nawet mieszkańcom dużych miast nie przeszkadzała miejska duchota i zupełnie nie zawracali sobie tym głowy.

Przypomina mi się, że jak ojciec mój z bloku rodzinnego uciekał do Anina, to właśnie na powietrze. Oddychał nim na osiedlu dla pracowników Instytutu Badań Jądrowych w Świerku.

Letnisko

W Domu Spotkań z Historią trwa wystawa „Letnisko. Linia otwocka w latach 20. i 30. XX w.” (do 24 sierpnia 2021). Wystawie towarzyszy książka „Letnisko. Subiektywny przewodnik po linii otwockiej” oraz cykl spacerów po miejscowościach linii otwockiej, organizowany we współpracy z Fundacją Stacja Kultury i Dzielnicą Wawer. Kuratorką wystawy i autorką przewodnika jest Agnieszka Kowalska.

Do niedawna słychać tu było tylko stukot pociągu na linii kolejowej numer 7. O tej trasie mówi się właśnie linia otwocka. O stacjach, osiedlach i miasteczkach od Wawra do Śródborowa, a może i dalej, mówi się linia otwocka. Więc Wawer, Anin, Międzylesie, Radość, Miedzeszyn, Falenica, Michalin, Józefów, Świder, Otwock, Śródborów to linia otwocka.

Dawne letniska i uzdrowiska. Duża część największej warszawskiej gminy Wawer oraz dwie kolejne gminy.

Zanim pojechała Szybka Kolej Miejska, prowadziła tędy Droga Żelazna Nadwiślańska, otwarta 17 sierpnia 1877 roku szerokotorowa linia z Mławy do Kowla. 

Komunikacyjnie rzecz biorąc, stacja po stacji, sprawa do dziś wygląda tak:

Wawer. Zwyczajny przedmiejski początek. Z bloku wychodzi się w domkowisko.   

Anin. Z okien pociągu nie wygląda, ale wille są tu piękne, zadbane i poza zasięgiem portfela.

Międzylesie. Stolica dzielnicy Wawer i wyrwa w domkach. Komin, urząd, powierzchnie handlowe, rondo, Centrum Zdrowia Dziecka.

Radość. Nazwa osiedla mówi wszystko.

Miedzeszyn idzie na pół. Bo linię otwocką przecięła Południowa Obwodnica Warszawy. Świdermajery przy ekranach, domy tanie, a i tak nie chcą się sprzedać, bo był las, a teraz hałas.

Falenica. Kiedy zaglądam tu po latach, źródło zamorskości jest już gdzie indziej. Mało co jest białe, sporo składów węgla. Dziś działają na mnie przysłonięte sosnami socrealistyczne bloki. Chwilami, miejscami jest tu jak w Abchazji. Zaraz Morze Czarne i druga strefa biletowa.

Michalin (część Józefowa). Wcześniej był świat letniskowych willi, a tu już naprawdę duże żydowskie pensjonaty.

Józefów. Zagęszczają się drewniaki.

Świder. Dzielnica Otwocka nad rzeką Świder. Plaża.

Otwock. Pełno drewnianych wspomnień po Zagładzie.

Śródborów (dziś część Otwocka). Ostatni żydowski pensjonat.

To niby różne miasta, osiedla, gminy, dzielnice, ale faktycznie jedna linia – łączą ją te same znaki: drewniane domy w zbliżonym stylu, który wrzuca się do worka o nazwie „świdermajer”, modernistyczne wille i takie same stacje kolejowe. I od zachodu przerzedzony, ale w części wschodniej wciąż gęsty las.

Otwock – to było uzdrowisko, podwarszawska Krynica Równinna, a reszta miejscowości była wagi mniejszej – letniskowej. O nich Singer pisał:

W odległości kilkunastu kilometrów od Warszawy leży małe miasteczko Otwock. Było ono słynne na całą Polskę ze swojego krystalicznego powietrza i sanatoriów dla ludzi cierpiących na choroby płuc. Oprócz Otwocka ceniono jeszcze zalety kilku innych podwarszawskich miejscowości. Do najważniejszych należały Miedzeszyn, Falenica, Michalin, Józefów i Świder. W ostatnich latach przed wojną Żydzi jeździli też do Wawra, Radości i Śródborowa.

Lato nie trwało tu długo. Getta w Falenicy i Otwocku powstały jesienią 1940. To drugie podzielone było na trzy części: miejską, środkową i kuracyjną.

W uzdrowisku rządzili hitlerowcy i choroby: „[…] wraz z nasileniem się tyfusu, latam 1941 roku bożnica została zamieniona w pomieszczenie dla chorych. Tam właśnie jesienią leżałem nieprzytomny przez wiele dni”.

To fragment wspomnień „Moje drogi dzieciństwa” otwockiego Żyda, Mariana Domańskiego, który urodził się jako Marian Finkelman w roku 1928.

Zmarł w 2012.

Żydzi po hasztagach

Na podmiejskie terytoria zamorskie wyruszam skuszony mitem lata i złamany jego zeszłorocznym bezruchem. Jadę do Otwocka, bo chcę przejść całą linię – stacja po stacji. Z nudów, z braku lotów do Indii. Wyruszam z całą turystyczną nieznośnością – zajrzę przez szparę do zamkniętego świata, nałożę sobie czasy, warstwy w dziejach Ziemi. Wakacje to przecież idealny czas na dekolonizację wyobraźni.

Żona prosi, żebym nie jechał zatłoczonym pociągiem.

Uber ląduje pod dawnym sanatorium Józefa Przygody. Dwupiętrowy duży drewniak, zaraz obok kolejny, obchodzę nieśmiało, zaznaczam dwa punkty na mapie Google’a i idę w las. Rok później topografię będę miał w małym palcu, ale teraz rozglądam się gorączkowo, czy między drzewami nie wyłoni się drewniak, i jak się pojawi, to bingo, zaznaczam. Tropienie uruchamia obsesję ewidencjonowania, katalogowania i rok później na mapach Google’a jest kilkaset budynków – nie wszystkie to świdermajery, część to biedne pożydowskie (albo i nie) domki, zwykłe komórki, ale niektóre to imponujące gmaszyska dawnych sanatoriów, pensjonatów, jesziwy, domy modlitwy.

Pensjonat Gurewicza. Willa Kahana. Pensjonat Eden. Sanatorium Przygody. Pensjonat Izaaka Wachmana. Pensjonat Bajka. Willa Salomea. Willa Oszera Perechodnika. Pensjonat Polonia Palace. Willa Nowość. Sanatorium Towarzystwa Brijus.

Dom Oszera Perechodnika / fot. J. StrachotaDom Oszera Perechodnika / fot. J. Strachota

Najpierw uczę się elewacji, detali. Na przykład tego, w którym sanatorium zachowało się jedne charakterystyczne okno, co na jednym zachowanym zdjęciu, ale już za chwilę idę do ludzi – pojawiam się w roku 1942 i wiem, że dom przy Kościelnej należał do Oszera Perechodnika. Jego syn, Calel, funkcjonariusz Żydowskiej Służby Porządkowej, w hipnotyzującym pamiętniku opisał, jak chciał ocalić żonę i córkę, a odprowadził je na transport do Treblinki. No więc wracam między dwa wentylatory, kupuję e-booka i czytam:

Wtem patrzę – jakaś młoda dziewczyna wozi przed sobą może dwuletnie dziecko w spacerówce. Nogi się ugięły pode mną. Poznałem spacerówkę mojej córeczki, która wraz z innymi rzeczami została zrabowana z mojego mieszkania. Spojrzałem na dziecko, małe niewinne dziecko, mimo to czułem nieprzepartą chęć uduszenia go. Tak, ty aryjskie dziecko, masz prawo jeździć nawet w zrabowanych spacerówkach. Moja Aluśka, ponieważ się urodziła z rodziców Żydów, nie tylko że nie miała prawa jeździć swoją spacerówką, ale w ogóle nie miała prawa żyć.

Calel Perechodnik zginął w roku 1944.

Dom jego ojca jest niebieski i bordowy, westernowy. Dobry na Instagram, ale przyznam od razu, że rezygnuję z #pięknomazowsza na rzecz #yadvashem albo #holocaust.

Tu zdradzę tajemnicę: hasztagi to łączniki z innymi światami.

Powojenne osiedle w Falenicy / fot. J. StrachotaPowojenne osiedle w Falenicy / fot. J. Strachota

Pinkas Kacenelenbogen, zanim go zamordowano, był prezesem gminy żydowskiej i właścicielem kilku willi. Jego wnuczka pyta mnie w wiadomości prywatnej, czy ten dom, który wrzuciłem, należał do jej dziadka. Potwierdzam, udając specjalistę. Pisze, że pierwszy raz go widzi, więc pędzę do Otwocka, żeby obejrzała go ze wszystkich stron. I wysyłam jej oba domy, a ona, że nie wiedziała, że to były aż dwa. A ja na to, że były trzy, ale w miejscu jednego stoją już apartamenty. 

Nie umiem w Google’u dotrzeć do dnia, kiedy ten trzeci zniknął, by mógł stanąć bloczek. Coś musiało mu się stać. Ciekawi mnie, czy spłonął. „Zwarcia instalacji” i „zaprószenia ognia” przyczyniają się na linii otwockiej do budowy marketów i apartamentów.

Takiego odroczonego, regularnego znikania śladów po Żydach nie ma chyba żadne polskie miasto. Oczywiście – tutaj ślady są wyjątkowo łatwopalne, ale teraźniejszość nie oszczędza też solidniejszych konstrukcji, bo już za chwilę zniknąć ma falenicka rampa, z której ruszały transporty do Treblinki.

W domach doświadczonych przez nagłe śmierci w 1942 roku toczy się życie. Obecni lokatorzy, spadkobiercy powojennego kwaterunku, mają swoje problemy – z domami też, bo letniskowe, nieremontowane i jeszcze wmawia im się, że w tej bitwie między teraźniejszością a przeszłością są po niewłaściwej stronie.

Wiele, nawet zamieszkanych budynków to rudery – jeśli się jeszcze nie walą, to w tej teraźniejszości toną. Sobota wieczorem, drewniaki, wydmy, sosny, kanapy na dworze, wóda, browary, piski, muzyka z auta w las.

Z kolei dawna Jesziwa Stowarzyszenia Popierania i Krzewienia Wiedzy Talmudycznej nie jest już ruderą. Budynek został pieczołowicie otynkowany i pomalowany na zielono-czerwono. Ocieplono go, a drewniane werandy zmieniono w powierzchnię mieszkalną.

Zniszczona szkoła talmudyczna to nareszcie wygodny i funkcjonalny dom.

Dawna Jesziwa „Tomchei Tmimim” / fot. J. StrachotaDawna Jesziwa „Tomchei Tmimim” / fot. J. Strachota

Nie mogę sobie darować, że spóźniłem się na tę jesziwę – w Google’u były jeszcze stare zdjęcia, a teraz ten nerwowy facet, który chyba jest właścicielem, filmuje mnie i krzyczy, że sobie nie życzy, i każe spierdalać.

W Świdrze, zza płotu krzyczę, czy mogę zrobić zdjęcie, i pan od razu wpuszcza mnie do ogródka. Pokazuje, jak lokatorzy spalili mu werandę, zanim odzyskał dom. Mówi, że nie lubi, jak ludzie robią zdjęcia bez pytania, jak on tu w grządkach i samych gaciach. A te zdjęcia to w ogóle może być kłopot, bo jak mu konserwator na domu łapę położy, to już nawet okna nie wymieni.

Dzisiejszymi ulicami, między niedzisiejszymi domami przemykają oczywiście ludzie, którzy nie godzą się na pełzającą zagładę zgładzonych już miasteczek. Walczą o pamięć, rozmawiają z przeszłością, dbają o cmentarze, upamiętniają w pejzażu i spotykają się w rocznice likwidacji gett. Dzięki ich staraniom Otwock wielokrotnie odwiedzali Ocaleni i ich potomkowie.

Na stronie „Więzi” jej redaktor naczelny Zbigniew Nosowski, mieszkaniec Otwocka, opisuje te poszukiwania i spotkania. Tutaj znajduję relację o Dorothy Greenstein, która po latach odnalazła swój dom i zaczęła do Otwocka wracać. „Jeszcze w 2012 r., w 70. rocznicę zagłady otwockich Żydów, Dorothy Greenstein przyjechała do rodzinnego miasta z 12-osobową rodziną”.

Zmarła w roku 2018.

Nie oszukujmy się – wszyscy już przede mną wszystko odkryli, a ja tylko, stojąc pod domem, wpisuję adres w wyszukiwarkę. Bez niej się nie da. Że w jednym z domów wychowała się Irena jeszcze nie Sendlerowa, nie można się zorientować w terenie – trzeba mieć ze sobą Google’a.

Nikt tu nie przeprowadził turystycznego zamachu na entropię – i to sprawia, że turysta może poczuć się odkrywcą. Może gubić się w labiryntach ulic i odnajdować śmierci i kolejne książki, w których złapie świat na chwilę przed końcem.

W piętrowym domu mieszczącym się na początku ulicy Świderskiej niedaleko linii kolejowej i miejskiego bazaru, Mosze-Awrum wynajął dwupokojowe mieszkanie. Przedni pokój miał wejście od ulicy i został przeznaczony na warsztat, tylny, mniejszy stanowił pokój mieszkalny dla rodziny. Dom rodzinny, w którym Nachum wyrósł i spędził swoje dzieciństwo, składał się zatem z jednej izby z jednym tylko oknem, przez które rzadko zaglądało słońce. Był to podłużny pokój wypełniony starymi meblami, w którym mieszkało osiem osób.

Symcha Symchowicz urodził się w roku 1921 w Otwocku, a Holokaust zabrał mu prawie całą rodzinę. W 1949 roku wyemigrował do Kanady, a dopiero w 1990 wydał autobiograficzną powieść „Pasierb nad Wisłą”, z której pochodzi powyższy fragment.

W 2007 roku pisarz wrócił do Otwocka. Opisuje to Tomasz Urzykowski w „Gazecie Wyborczej”. Odwiedził swój dom na Świderskiej 2/4, gdzie teraz mieści się solarium.

Symchowicz zmarł w roku 2017.

Zwykle ląduję tu przed zmierzchem, żeby złapać chwilę, kiedy zapalają się światła, a nie nastała jeszcze ciemna noc. Coraz częściej towarzyszy mi jednak poczucie nieodwracalnego spóźnienia.

Dom w Józefowie / fot. J. StrachotaDom w Józefowie / fot. J. Strachota

Wgapiony w smartfona zanurzam się w miasto, od którego nazwę ma ta trochę przeszła, a trochę wyobrażona linia otwocka, a dopiero po pół roku wyruszam w stronę Warszawy. Z sierpniowego wypalenia Śródborowa idzie się przez bloki, potem wilgoć od Świdra, przez most i już jest Józefów – kolejne miasto, gdzie przed wojną mieszkali Żydzi i pozostały po nich wille, pensjonaty, a potem Michalin, znów falenicki nagrobek i dalej, czyli bliżej miasta. Co wyjdę z Otwocka, to jednak wracam, bo znów przegapiłem jakiś dom. Na przykład ten, gdzie zamordowano Adelę Tuwim – matkę poety.

Jak mniej zakażeń, to jeżdżę pociągiem. Ale robię zdjęcia i wysyłam żonie, że pusty. W małym mieszkaniu mamy sporo strachów: ciąża, astma, pandemia.

Kiedy ja nurkuję w poszukiwaniu Atlantydy, na horyzoncie pojawia się Arkadia. Ale najpierw żona długo siedzi w telefonie.

I chwyta ten pandemiczny pomysł, na który zapada mnóstwo ludzi, co powoduje, że ceny szaleją, a domy gwałtownie znikają. Później bywa, że się pojawiają. Najpierw wyczyszczone są wszystkie ogłoszenia i dom w Międzylesiu ujawnia nową cenę – wyższą o trzysta tysięcy.

I znika. Sprzedany.

Wiszą tylko te obok Południowej Obwodnicy Warszawy. Te w lesie, te w historii, obok linii kolejowej są absurdalnie drogie. To takie tam marzenia o mieszkaniu pod miastem, ale ja mam realny problem – pospieszna, obsesyjna, grabieżcza wręcz eksploracja linii otwockiej sprawia, że domy i tajemnice się wyczerpują i przygoda dobiega końca.

Linie równoległe

Wyruszamy więc z żoną linią równoległą – współczesną – pasem złotych klatek. Masowa kolonizacja linii otwockiej przebiega dziś w innym obszarze – przesunęła się w stronę Wisły i na dawnych polach, chaszczach, pastwiskach, terenach zalewowych, na szambie rosną nowe domkowiska. Szeregowe, zamknięte na pilota, z ochroną 24 h i ogródeczkami, gdzie tuje robią za las. U dołu białe, na dachu czarna blacha. Jeszcze wczoraj nowoczesne. Wyrwane z lokalnego kontekstu, wpisane w polski.  

Żadnych sosen, same topole.

Można zamieszkać tu w Modern Village, Rezydencji Tamatradei, Villi Morskie Oko.

I jak przestaję zaglądać w przeszłość, to dopiero dostrzegam tę dzisiejszą linię, czyli głównie gminę Wawer, największą w Warszawie, z najrzadszym dostępem do sieci ciepłowniczej, najdłuższą drogą do lekarza POZ i brakiem ścieżek rowerowych.  

Rozmawiam z człowiekiem, który kupił dom w maju, w czerwcu remontuje. Zielone płuca polski – rzuca, nieświadomy zimy.

Dom w Świdrze / fot. J. StrachotaDom w Świdrze / fot. J. Strachota

No bo jest ten drobny problem: lato 2020 mija i jesienią kończy się to, z czego linia otwocka słynie. Nagorzej czuje się to w Otwocku, który pojawia się w światowych rankingach. Chmura jak w Katmandu. Aż łzawią mi oczy.   

Stacje pomiarowe typują raz Otwock, raz Józefów.

W uzdrowisku zabrakło powietrza.

Dwa razy ta sama linia

Może lepiej nie ulegać mitowi, zostać w mieście, a tylko co niedziela oddawać się przygodzie i gubić w tutejszych labiryntach.

Dzisiejsza baza noclegowa jest od czapy. Na wysokości Radości stoi hangar o nazwie DoubleTree by Hilton. Z punktu widzenia letnika to lokalizacja absurdalna, na skraju czegokolwiek, w okolicach Wału Miedzeszyńskiego, ale to obiekt, zdaje się, stworzony na konferencje.

Rekreacja odbywa się tu na całego i nie trzeba do tego w ogóle wychodzić z budynku.

Lepszy będzie Hotel Boss – blisko z niego do Falenicy i Radości. Jeszcze niedawno był na skraju lasu, dziś jest tuż przy Południowej Obwodnicy Warszawy. Jeśli letnik chciałby jej posłuchać, powinien zarezerwować tu nocleg.

Najlepszą bazą na wypady po linii ma Holiday Inn – nad Świdrem. Hotel leży zaraz nad rzeką, a jest z niego jednakowo blisko na wycieczki po Józefowie i Otwocku. Łatwo stąd wyskoczyć do labiryntu drewnianych biedadomków zrośniętych z lasem albo pograć w golfa.

Ja wysiadam w Śródborowie i nagrzanym asfaltem idę do ośrodka szkoleniowego Śródborowianka, należącego do Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów w Polsce. To ten pensjonat z „Pensjonatu” Piotra Pazińskiego. Ostatni żydowski pensjonat na linii otwockiej.

Oceny na bookingu nie są najlepsze. Najgorzej wypada wi-fi. Ludzie wytykają ośrodkowi to, że zbyt dobrze pamięta czasy PRL. Pojawiają się jednak też słowa entuzjastyczne, że „śniadanie było w pytę”.

Jeden z budynków Śródborowianki / fot. J. StrachotaJeden z budynków Śródborowianki / fot. J. Strachota

Idę na cmentarz w Anielinie, o który dba Społeczny Komitet Pamięci Żydów Otwockich i Karczewskich.

Czytam, że pochowany tu został Urke Nachalnik – gangster i literat, jedna z pierwszych ofiar Holokaustu w Otwocku. Nic nie czytałem.

Zginął w listopadzie 1939.

Idę do spożywczego, który stoi na ziemi należącej przed wojną do Józefa Orensteina.

Kupuję bułkę i jogurt.

Jego syn, Marek Oren, odzyskał ziemię w latach 90. i zaczął spędzać tu kilka miesięcy w roku.

Słońce jeszcze pali. Muszę dotrwać do zmierzchu, kręcę się, gubię w lesie, trafiam na nieznaną mi jeszcze willę, pociąg w oddali, skradam się, ale psy szczekają, właściciel dostrzega z garażu, obserwuje, więc ja dukam, że tak se łażę, domy fotografuję, nie wiem po co. Kiwa głową, a ja nie mam odwagi, żeby go zapytać o zgodę, i nie będzie zdjęcia. Lepiej jednak, jak nikogo nie ma w domu, bo wtedy zwyczajnie go komuś wykradam. Nie jest to może działalność przyzwoita, ale prawo nie zabrania.

Wracam na pociąg. Jadę i oglądam na YouTubie film sprzed 10 lat, jak Marek Oren opowiada, jak tuż przed likwidacją ojciec wyprowadził go z getta i dzięki temu przeżył.  

Jedyną rzecz, którą widziałem przez taką szparę, to była taka biała koza, która była przywiązana takim sznurem, aby nie uciekła. To znaczy: ja i ta koza cały dzień. Poza tym nie było nic, a Żelazkowa tam zeszła od czasu do czasu, przyniosła mi coś zjeść. Kobieta była w porządku. Ja tego też nie zapomnę, bo jak się mówi, to się mówi tylko o antysemitach, jak zabijali, jak rabowali. To prawda i to też było, ale też byli trochę inni ludzie i to ja muszę tłumaczyć innym, którzy nigdy tutaj nie przyjechali, że są jeszcze inni ludzie też.

Marek Oren urodził się w Otwocku w roku 1930.