Wspominając oblężenie Warszawy w 1939 roku, Michał Choromański opisuje spotkanie z awangardowym kompozytorem. Przed wojną ów muzyk nieustannie powtarzał: „Schönberg, Schönberg, Schönberg”, teraz, kryjąc się w bramie przed nalotem bombowym, roztrzęsiony krzyczy: „Mozart, Mozart, Mozart”. Jak tu nie czytać pisarza obdarzonego taką wrażliwością na dźwięk i takim zmysłem do celnej anegdoty? A przecież Choromański to autor dziś zapomniany, jeśli nie liczyć „Zazdrości i medycyny”, jego drugiej powieści z 1932 roku, która raz na zawsze, krzywdząco, napiętnowała go jako „prozaika XX-lecia międzywojennego”. Właśnie ukazała się książka „Schodami w górę, schodami w dół”, pierwsze od 24 lat wznowienie innego niż „Zazdrość…” dzieła Choromańskiego. Czy to początek renesansu pisarza? Oby. Jego proza pozostaje niezmiennie uniwersalna i aktualna jako egzorcyzmowanie traumy, praca nad technikami radzenia sobie jednostki w niesprzyjającym świecie.
Słowo jako oko
„Schodami w górę, schodami w dół” przenosi nas na Podhale do ostatniego lata przed wybuchem II wojny światowej. Opisując życie wymyślonego kurortu Podbazie, pisarz korzysta z doświadczeń z długich miesięcy życia, które jako gruźlik spędzał w przedwojennym Zakopanem. Z pozoru to staroświeckie gawędziarstwo pełne plotek o paniach i panach, którzy toczą mniejsze i większe gierki, niepomni na nadciągający kataklizm. Trzeba tu dodać, iż nikt tak, jak Choromański, nie opisał mechanizmu i siły działania plotki. Wśród wspaniale odmalowanych powieściowych postaci na pierwszym planie odnajdujemy egzaltowaną wdowę po wielkim artyście, mającą swój pierwowzór w osobie Marii Kasprowiczowej, z którą młody Choromański miał romans, czy też, wartego oddzielnego eseju, inżyniera Ordęgę, który miotany nerwicą z racji tego, iż brak mu światopoglądu, jawi się ciekawą wariacją „człowieka bez właściwości”. To również opowieść o wchodzeniu w dorosłość, w której humor maskuje ton goryczy. Jej narrator, wzorowany na osobie Rafała Malczewskiego, początkujący malarz Nitonicki, wciągany w małomiasteczkowe intrygi rejestruje, jak staje się coraz bardziej cyniczny. Udaje mu się nawet namalować portret ukazujący utratę niewinności.
Michał Choromański, „Schodami w górę, schodami w dół”. PIW, 430 stron, w księgarniach od lipca 2017O sile wyrazu „Schodami w górę, schodami w dół” decyduje jednak atmosfera zagrożenia i niepewności. Nie chodzi tu wcale o przeczucie nadciągającej wojny. „I oto tu jak gdyby nastąpiło pomieszanie pojęć: nieznajomego, to znaczy przepaści i śmierci, się nie bałem, natomiast czułem niesamowity strach przed realnością, przed codziennością...” – przywołując relację cudem uratowanego taternika, Choromański daje w tych słowach esencję nowoczesnego lęku. Spod strumienia anegdot, splotu intryg, manipulacji i niedopowiedzeń przeziera newralgiczny motyw późnej prozy Choromańskiego: wrażliwa jednostka, którą świat zewnętrzny pragnie podporządkować, wykorzystać i zniszczyć. Pisarz nie poprzestaje na diagnozie, w rozsypanych w powieści drobnych uwagach kreśli sposoby radzenia sobie na owym groźnym froncie, którym stało się życie codzienne:
Więc każdy mężczyzna czy kobieta jest prezesem lub dyrektorką swej własnej sieci wywiadowczej. (...) Ze słowami jest trochę jak z ludzkim okiem. Dostrzegamy jakiś punkt lepiej, jeżeli patrzymy nań bokiem. Powiedziałem więc o sieci wywiadowczej w najbardziej prywatnym sensie tego słowa, po prostu jako o zbieraniu wrażeń. Co to jest życie? Po prostu ustawiczne zbieranie o nim informacyj, bez których przecież nie moglibyśmy żyć, bo bylibyśmy ślepi i stale narażeni na niespodzianki.
Pierwsza wersja „Schodami w górę, schodami w dół” powstała jeszcze w latach trzydziestych, ale wydawca zwlekał z publikacją w obawie przed procesem z Kasprowiczową, podczas wojny maszynopis zaginął i autor odtworzył go w 1965 roku. Z pewnością to wtedy dopisał uwagi o wywiadowczej czujności wobec najdrobniejszych słów i gestów, efekt kolejnej porcji gorzkiej wiedzy, której nabył podczas wojennej tułaczki. Nie znaczy to bynajmniej, że wcześniej życie oszczędzało Choromańskiego.
Pisarz, który był niczym
Urodził się w 1904 roku w Jelizawietgradzie, na Ukrainie, w należącej do kolonii polskiej rodzinie miejskiego lekarza. Zanim wraz z matką i siostrą przybył do Polski „ostatnim eszelonem” w 1925 roku, doświadczył chaosu i grozy wojenno-rewolucyjnej Rosji. Ojciec zginął w czasie wojny, i jako 17-stolatek Choromański zaczął zarabiać na utrzymanie rodziny. Pracował m.in. jako sanitariusz, nauczyciel rysunku w świetlicy Armii Czerwonej, dziennikarz sowieckich gazet. Stres i nędza wpędziły go w chorobę. Cierpiąc na gruźlicę stawu skokowego, cudem uniknął amputacji nogi, ale przez długi czas chodził o kulach. „Był niczym. (…) wciągnięty na samo dno proletariatu gruźliczego” – pisał w swej pierwszej prozatorskiej próbie, napisanej po rosyjsku „Powieści o muzyce”, przedstawiając bohatera zbudowanego na bazie własnych doświadczeń.
Po powrocie do Polski leczył się w Zakopanem, wciąż w nędzy, zamieszkał w piwnicy, w zakamarku oddzielonym deskami od chlewika. Nawiązał wtedy kontakt ze środowiskiem artystycznym, m.in. z Kazimierzem Wierzyńskim, Witkacym i swym dalekim kuzynem, Karolem Szymanowskim. Pierwszą napisaną po polsku powieść „Biali bracia” wydał w 1931 roku, zyskując poklask krytyki, rok później, po premierze „Zazdrości i medycyny”, do zachwyconych krytyków dołączyli czytelnicy i Choromański stał się gwiazdą literatury.
Witkacy, „Portet Michała Choromańskiego”, 1930
Dobrą passę przerwał wybuch wojny. Oblężenie i bombardowanie Warszawy przetrwał pisarz, aplikując sobie koktajl złożony z serwowanych na przemian środków nasennych i kofeiny. To wtedy zaczęła się jego bezsenność, która miała być udręką Choromańskiego aż do śmierci. Udało mu się opuścić Polskę i przez Włochy, Francję i Anglię dotarł do Rio de Janeiro. Towarzyszyła mu żona, wybitna niemiecka tancerka żydowskiego pochodzenia Ruth Sorel, która po dojściu Hitlera do władzy uciekła do Polski. Para zawarła związek małżeński 6 września 1939 roku w kościele ewangelicko-augsburskim. Fakt, że Sorel swobodnie posługiwała się językiem wroga, pomógł małżonkom podczas kolejowej podróży przez tereny objęte władzą hitlerowców. Choromański, jak wspominała żona, był wtedy „sparaliżowany ze strachu”. Najgorsze miało się dopiero zacząć, gdy Choromańscy zakończyli wojenną tułaczkę, osiedlając się w Brazylii, w Kurytybie, gdzie spędzili lata 1940–1944.
Opublikowane utwory Choromańskiego to czternaście powieści, z czego ledwie dwie wydane przed wojną, cztery tomy opowiadań, tom wspomnień oraz cztery sztuki teatralne. Jaki wybrać wytrych, aby wedrzeć się w centrum tej obszernej, wielowymiarowej twórczości? Czyż utwór opatrzony tytułem „Prolegomena do wszelkich nauk hermetycznych” nie jawi się kuszącym tropem? Była to pierwsza książka pisarza wydana (nakładem PAX) w powojennej Polsce tuż po jego powrocie do kraju w 1958 roku. Jedna z najmniej obszernych i najbardziej przerabiana przez autora przed drukiem powieść Choromańskiego, „Prolegomena…” są pierwszym z całej serii powieściowych rozliczeń z kurytybańskim epizodem. Rozliczeniem nieśmiałym jeszcze, ale w swej powściągliwości bodaj najmocniejszym.
Rzecz rozgrywa się gdzieś w Ameryce Południowej, w anonimowej republice bananowej targanej nieustannymi zamachami stanu i wojskowymi przewrotami. Aktualnie rządząca wojskowa junta wobec trwającej na świecie wojny deklaruje się jako sojusznik aliantów, ale sympatie te mogą się szybko zmienić. Do tego kraiku przybywa para uchodźców z Polski, Franciszek i Ewa, głośny przed wojną awangardowy malarz i jego żona. Nie poznamy ich z nazwiska ani nawet nie usłyszymy, co mają do powiedzenia. Wszystko, co o nich wiadomo, przywołane jest w relacjach osób trzecich. Jeden z tubylców spotyka małżonków, gdy oglądają dom, który zamierzają wynająć; uderza go, że kobieta jest zachwycona egzotycznym motylem. W świecie, gdzie liczy się każdy drobiazg, Choromański zwraca w ten sposób uwagą, że mamy do czynienia z selenitami – „ludźmi z księżyca”, jak napisze w „Głownictwie” – oderwanymi od życia artystami. Jest to słabość, której rzeczywistość nie wybacza. O Franciszku tubylcy mówią częściej, zwracają uwagę na grymas twarzy, jęk, dłoń kładzioną na brzuchu, drobne znaki choroby. Plotka głosi, że zostały mu 3 miesiące życia, może więc nie warto wynajmować mu mieszkania. Wrażliwa jednostka jest tu sprowadzona do udręczonego ciała, stanowi część nieprzystającą, niewygodną, traumatyczną.
W finałowej scenie „Prolegomenów” oglądamy nocny przejazd przez miasto „bezkształtnej masy”, oddziału kawalerii z watażką bananowej republiki na czele. Tej demonstracji siły, w świetle palonych na ulicy książek i papierów, przyglądają się z okna małżonkowie – uchodźcy. „Oświetleni płomieniami z boku, Franciszek i Ewa wydawali się przecięci na pół linią pionową”. Ten przecięty obraz jest wizją krachu jednostki miażdżonej w ślepych trybach historii. „I nikt się nie domyślał tej straszliwej męki, którą przechodził” – brzmi ostatnie zdanie powieści. Myślę, że cała powieść powstała, aby napisać to zdanie. Kończy ono „Prolegomena”, bo nic więcej powiedzieć się nie da.
Ścigany halucynacjami
Nie sposób domyśleć się, w co tak naprawdę uwikłał się Choromański w Kurytybie. Zapiski pisarza („zostałem wmieszany do niezwykle dziwnej a przykrej sprawy”) i wspomnienia żony („męża otaczała jakaś mafia, a on był bezbronny w tej siatce pajęczej, z której się nie mógł wydostać”) tylko zaostrzają apetyt na rozwiązanie zagadki. Brak jednak świadków, źródeł. Również biograf pisarza, Marek Sołtysik, pozostał bezsilny wobec tej tajemnicy, choć odnotowuje, że jeszcze ćwierć wieku po brazylijskim epizodzie Choromański nękany był głuchymi telefonami i anonimowymi pogróżkami, dowiedział się też, że „w pewnych kręgach” ogłoszono jego śmierć cywilną.
Czy w Kurytybie szło o życie? Z pewnością tak, wystarczy przypomnieć sobie los innego pisarza emigranta, przyjaciela Choromańskich z pierwszych miesięcy pobytu w Brazylii, Stefana Zweiga, który zaszczuty na obczyźnie, zmarł w niejasnych okolicznościach, oficjalnie uznanych za samobójstwo. O sprawie Choromańskiego wiadomo ledwie tyle, że w aferę uwikłane było środowisko polonijne i dyplomatyczne oraz „tajne służby”, a udział w niej potwornie wyeksploatował pisarza psychicznie, sprowadził stany lękowe i bezsenność, z którymi radził sobie zabójczą rutyną barbituranów i mieszanego z kawą spirytusu. „Kompletnie niezdolny do jakiegokolwiek snu i odpoczynku, ścigany halucynacjami przyjechałem do Polski...” – kończył swe emigracyjne zapiski Choromański.
W międzyczasie był epizod kanadyjski. Stany Zjednoczone nie chciały przyjąć małżeństwa, gdyż Ruth Sorel formalnie była obywatleką niemiecką. Przez 13 lat Choromańscy mieszkali w Montrealu, gdzie Sorel prowadziła cenioną szkołę baletową. Jej mąż, choć miał zapewnione wygodne życie, nie mógł pozbyć się lęku, a przy tym był jak w hibernacji, nie mógł pisać, nie miał też możliwości publikacji, źle się czuł, pozostając na utrzymaniu żony. W listopadzie 1957 roku na pokładzie Batorego małżonkowie wrócili do Polski. Zamieszkali w Warszawie, w dwupokojowym mieszkaniu z widokiem na Pałac Kultury, przy Marszałkowskiej 140.
„Najgorszą rzeczą, jaka może spotkać człowieka, nie jest sama rzecz, lecz niemożność odpowiedniego zareagowania” – notował Choromański w przedwojennym reportażu z zakładu psychiatrycznego w Tworkach. Zmarły w 1972 roku pisarz przez dwanaście ostatnich lat swego życia stworzył dziewięć powieści, które mniej lub bardziej odnoszą się do tropikalnej traumy. Trzy z nich bezpośrednio dotyczą południowoamerykańskich realiów. Dwie pierwsze, „Prolegomena” i „Makumba czyli drzewo gadające” (1968) są jeszcze zdawkowe, jakby tylko sugerowały, o czym powiedzieć nie można. Trzeba przypomnieć sobie pogróżki, o których wspomina biograf pisarza. Wydane na krótko przed śmiercią „Głownictwo, moglitwa i praktykarze” (1971) to z kolei najtęższe starcie z demonami. Ale też w serii powieści pozornie tylko lżejszego kalibru: „Słowacki wysp tropikalnych” (1969), „Kotły beethovenowskie” (1970), „Różowe krowy i szare scandalie” (1970), które wypadałoby nazwać semiotycznymi kryminałami, odzywają się echa przeżyć z Brazylii. (Na boku pozostawiamy pasjonujący i oryginalny motyw dobra, które prowadzi do zła, który Choromański rozwijał w powieściach „Szpital Czerwonego Krzyża” z 1959 roku, „W rzecz wstąpić” z 1973 oraz w dramatach). Kryminał semiotyczny? Choromański, choć sam mawiał o sobie, że jest ostatnim pisarzem Młodej Polski, w swej późnej prozie ujawnia zamiłowanie do dyscyplin, które w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku stanowiły hołubioną awangardę myśli społecznej: cybernetyki i semiotyki. A czyni to w sposób, który każe myśleć o prozie Williama S. Burroughsa czy Umberto Eco i rozpoznawać w nauce o znakach techniki wojenne.
– Proszę coś o semantyce – powiedziałem.
– Coś wojskowego? – spytał usłużnie sprzedawca.
– Dlaczego coś wojskowego? O semantyce – powtórzyłem.
– A ja myślałem, że to coś o artylerii. Nie, nie, niestety. Nie wiem nawet, co to jest.
– brzmi wieloznaczna anegdotka z tomu opowiadań „Warianty” (1964).
Zmętnienie
„Nie sposób służyć Pięknu, by przy tym nie zmętnieć” – stwierdza pisarz na stronach „Głownictwa”, co jest znanym od czasów „Prolegomenów” refrenem, jakim obdarza swych bohaterów-artystów, a równocześnie odnosi do samego siebie. Rozpoznanie to sięga głębiej i dotyczy całego romantycznego nurtu polskiej kultury. Zaczyna się już w „Schodami w górę, schodami w dół”, gdzie autor naigrawa się z egzaltowanego młodopolskiego kultu sztuki. Frontalnym atakiem na zwichrowane, estetyczne zmętnienie z ducha Młodej Polski są „Szare scandalie”.
Michał Choromański / autor zdjęcia nieznany, WikimediaW znakomitym „Słowackim wysp tropikalnych” wątek ów osiąga kulminację: bohater natchniony przez Conrada postrzega siebie niczym postać z jego powieści, co czyni go ślepym na rzeczywistość i prowadzi do śmierci, w niejasnych, rzecz jasna, okolicznościach. To wobec romantycznego zmętnienia przywołuje Choromański arsenał semiotyki, która ukazując, jak tworzą się znaczenia i działają znaki, pozwala wniknąć za kulisy kulturowych mitów i wszelkich werbalnych manipulacji. Jako jedyny, obok Themersona, polski pisarz Choromański odwołuje się do słynnej i wpływowej wówczas w kręgu anglojęzycznym semantyki ogólnej, rozpropagowanej w Stanach Zjednoczonych przez naszego rodaka, Alfreda Korzybskiego. „Ludzkie osiągnięcia opierają się na użyciu symboli (…) ci, którzy rządzą symbolami, rządzą nami” – głosił Korzybski w swym przełomowym dziele „Science and Sanity. An Introduction to Non-Aristotelian Systems and General Semantics” (1933), a uznając język za fundamentalny system symboliczny, który zniewala człowieka, warunkując jego zachowania, zaproponował sanację języka. Wzywał do odrzucenia niezależnych od ludzkiego poznania metafizycznych spekulacji i fikcji pojęciowych na rzecz zwrotu do konkretu – doświadczeń, faktów i działań. Proponował też, aby nie zajmować się słowami, lecz reakcjami na nie. Realizacją tych postulatów jest na swój sposób „Głownictwo”, gdzie pisze Choromański: „Wciąż zapominamy, że słowo – to nie sam przedmiot, lecz napis, który nad nim wisi. Ludzie mylą przedmiot z etykietką. (…) z pomocą semantyki można w umyśle ludzkim – nieprawidłowo zawieszonymi wywieszkami czy etykietkami – wywołać taki zamęt, że sprawa kończy się nie tylko nerwicą, ale w ogóle pomieszaniem zmysłów”.
Choromański zbudował się, pisząc. Język wydźwignął go z dna gruźliczego proletariatu. Jako pisarz władał nim niczym demiurg. Podczas tropikalnego epizodu został przez język pokonany. Czy to nie jest przyczynek do jego traumy? Gdy po latach przebił się w końcu przez swe własne artystyczne zmętnienie, zobaczył w języku kolejną ślepą siłę, która miota człowiekiem, jak chce. W Brazylii pisarz przestał mieć kontrolę nad tym, co sam mówi, i nad tym, co mówią o nim inni. Wmówiono mu coś, narzucono, przeinaczono – głownictwo, moglitwa, praktykarze.
On sam zaniemówił. Wymowne jest milczenie bohatera „Prolegomenów”. Krach indywidualności łączy się u Choromańskiego z krachem znaczenia. Język miast wyjaśniać, zaciemnia, nie służy komunikacji, lecz manipulacji. W „Głownictwie” artystyczne małżeństwo Szetyckich, wojennych uchodźców, nie tylko otrzymuje nazwisko, czego autor odmawiał bohaterom „Prolegomenów”, ale też mówi, pisze, podejmuje działania mające na celu wydobycie się z niejasnej opresji.Ta obszerna, wydana w dwóch tomach powieść to z górą sześćset stron narastającego poczucia osaczenia, wikłania intryg i szyfrów, co zaczyna się już w tytule. „Głownictwo” przynosi wizję świata, w którym rozmowy są zazwyczaj atakiem, a przynajmniej próbą wybadania przeciwnika, gdzie każde słowo, znak i gest działają jak wyrafinowany oręż. „Medalik Matki Boskiej Częstochowskiej”, „szmery w słuchawce telefonicznej”, „słowo honoru wojskowego”, „ból ucha” – to wszystko aktywne, mówiące znaki. Ale ich przekaz jest mylący. Nie są prostą informacją o rzeczywistości, one tylko podszywają się pod taką, pełniąc funkcję kamuflażu bądź narzędzia perswazji. To tkany z nich szyfr włada światem, a nie jego wytwórca, człowiek. „I to nie my mówimy słowa, lecz słowa nas mówią” – pisał Witold Gombrowicz w „Ślubie”, nad którym zaczął pracować w 1946 roku w Buenos Aires, gdzie dzielił z Choromańskim kondycję wykorzenionego emigranta. Zmętniały Szetycki nie rozpoznaje szyfru świata: kilka przypadkowych gestów, słów czy prostolinijnych odpowiedzi na pytania z ukrytym dnem wplątują go w aferę szpiegowską. Nastrój paranoi wzmaga dręczący upał i oślepiający żar słońca tropików.
Najmocniejszym akcentem opisu tego świata staje się swoisty przegląd technik wpływu, manipulacji, inwigilacji. Podsłuch i obserwacja, podrzucanie fabrykowanych dowodów albo dyskretnych łapówek, „policja donosząca na samą siebie”, zastraszanie, kompromitacja drogą przeinaczania wypowiedzi do prasy, uzależnianie delikwenta od narkotyków czy izolacja pod płaszczykiem wykrycia choroby psychicznej. Gdy Szetyckiemu powiedzą, że ma raka, ta diagnoza, niezależnie od faktów, jest jak zły urok, wywołuje poczucie manii prześladowczej, koszmarną obsesję. „Skoro pacjenta straszono, nikt już nie zdoła go przekonać o błędzie”. Informacja działa jak jad albo zaklęcie. Choromański misternie przedstawia subtelne relacje łączące magię i działania tajnych służb. Jesteśmy przecież w amerykańskich tropikach, gdzie potomkowie czarnych niewolników wpływają na rzeczywistość za pośrednictwem przywiezionych z Afryki „czarów”. „Makumba” czy „gris gris” są nieodłącznym elementem brazylijskich powieści Choromańskiego, przy czym autor nie widzi w nich bynajmniej egzotycznego zmętnienia, lecz raczej system technik manipulacji znakiem, i co za tym idzie, umysłem. „Ja się z tego śmieję i… zarazem nie śmieję się! Bo kto to wie” – mówi o murzyńskich „gusłach” i „praktykach” jeden z bohaterów „Głownictwa”, co jest iście triksterskim podejściem do sprawy.
Psucie formy
Kiedy przyparty do muru Szetycki podejmuje próbę wydobycia się z duszącej go pajęczyny niedopowiedzianych zarzutów i intryg, postanawia:
Nie powinienem czekać, aż inni nadadzą jakiś ostateczny kształt wydarzeniom, lecz to ja muszę o to dbać. Była to więc walka o formę. Jeżeli mieli coś ulepić, to miałem – i to na gwałt – dodać do ich (cudzej) kompozycji nowy (mój własny) element, który by się z nią kłócił, jeśli nie w ogóle psuł. (...) kompletnie pojąć nie mogłem, dlaczego to się wokół mnie dzieje i nade wszystko – jaki w tym sens! (...) jeżeli stale się ma do czynienia z nonsensami, w końcu mądry człowiek musi począć myśleć i rozważać nonsensownie! To jedyne wyjście!
Szczególnie że, jak przekonuje się Szetycki, prawda: „po dwóch sekundach jęła mętnieć, mętnieć, rozpływać się i uwieloznaczniać, zaś po trzech sekundach już w ogóle przestała być prawdą”. Żądanie jednoznaczności i klarowności języka to koniec końców kolejne zmętnienie. Czy nie lepiej ukryć się i działać po stronie nonsensu? Skoro reagować na „rzecz”, która nam się przydarzyła, można tylko za sprawą języka, podjąć go trzeba w sposób uwzględniający jego zdradliwą naturę, wywrócić. Zdawać by się mogło, że gorzka wiedza pisarza przychodzi zbyt późno, dopiero w ćwierć wieku po kurytybańskiej awanturze jest w stanie dopisać potencjalne wyjście z sytuacji.
A przecież już w swej debiutanckiej powieści Choromański ujawnia taktykę odległą tak od słów, jak i od sensu. Pisze w „Białych braciach”: „Istnieje na ziemi rytm, któremu podlegamy, i tylko jego wyczucie zapewnia nam w życiu powodzenie. (...) Żeby móc doznać szczęścia, trzeba być muzykalnym. Tak zwane stracone życie przypomina taniec człowieka poruszającego się nie do taktu”. Inna sprawa, że ta sama, muzycznie skomponowana, powieść ukazuje bohatera, który wypada z rytmu po tym, jak zbyt długo żegnał się z matką. I jeszcze jeden przyczynek do rytmu: nie bez znaczenia był fakt, że żona pisarza, dzięki której przetrwał wojenną i emigracyjną zawieruchę, była wybitną baletnicą. To ona wspominała odwagę męża z pierwszych dni wojny: „Rytm, chodzi przede wszystkim o rytm – mawiał w tym czasie, jak i wiele razy później. Tylko w ostatnich latach już o tym nie wspominał”.
Szetyckim udaje się wreszcie wyjechać z Brazylii. Nim kończy się powieść, autor wplata jeszcze uwagi o tym, jak z chaosu wojny wyłania się powojenny ład świata. Oto, co mówi oficer wywiadu: „Można i z filozofa zrobić durnia. Od czego mamy obecnie technikę (...) Można stworzyć nie tylko wrażenie, ale i dostarczyć niezbitych dowodów, że niewinny człowiek uprawia coś niedozwolonego”. Jego kolega po fachu tłumaczy, „co naprawdę znaczy nowoczesność”: „Istnieją tak zwane małe swobody. Ale stokroć ważniejsze od nich są – małe przyjemności, i to na każdym rogu ulicy! Obojętny jest ustrój, jeśli potrafi nam dać tak nieobojętną rzecz, jak przyjemność”. Uderzające, że ten schorowany starszy pan, jakby wyjęty z innej epoki, odcięty od świata w warszawskim mieszkaniu, w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku opracowuje obliczone na psucie dominującej formy taktyki oporu i przetrwania, które na swój sposób rozwijali najtężsi szermierze undergroundowej kontrkultury zmienionej w semiotyczną partyzantkę: od letrystów, poprzez ruch „kultury industrialnej”, na aktywistach „culture jamming” skończywszy. Tym, co najbardziej warto poddać pod rozwagę czasom, gdy małe przyjemności budzą zmasowany atak zmętnienia, jest ścieżka nonsensu i psucia formy. Wzburzać zamęt w zmętnieniu!