Dwadzieścia i jeszcze trochę
Frits Ahlefeldt / CC BY-NC-ND 2.0

27 minut czytania

/ Literatura

Dwadzieścia i jeszcze trochę

Maciej Woźniak

Nie chcąc tworzyć bezwzględnego rankingu poetyckiej najlepszości, spróbujmy wyłonić dwudziestoksiążkową czołówkę, listę ułożoną w porządku pokoleniowym, uwzględniającą wszakże utwory, na które w powszechnym głosowaniu nie wskazałby prawie nikt – podsumowanie roku w poezji

Jeszcze 7 minut czytania

Jak rozmawiać o wierszach z kimś innym? Zazwyczaj łatwo o odpowiedź na to pytanie, ponieważ ten inny – niż znajomy poeta, krytyk, dziennikarz, animator w ośrodku kultury, student lub wykładowca na wydziale humanistycznym – jest dość mocno obecny. Przy czym pozostaje zarówno antropologicznie „obcym” (raczej nie czyta książek, a jeżeli nawet, to raczej kryminały, obyczajowe romanse albo reportaże, a jeżeli nawet poezję, to raczej dotarł w niej do naszych noblistów i nieomalże noblistów, lecz ani kroku dalej), jak i psychoanalitycznie „Wielkim Innym” (wystarczy od liczby 38 milionów odjąć sobie przeciętny nakład książki poetyckiej albo od liczby posiadaczy telewizorów odjąć sobie liczbę widzów TVP Kultura – i już go widzimy, w całej fantazmatyczności zwanej opinią publiczną, rynkiem konsumentów, elektoratem czy wręcz narodem). A zatem odpowiedź zazwyczaj brzmi: nie rozmawiać.

Jednak kiedy dostaje się zlecenie na artykuł podsumowujący rok w poezji i cały stół w kuchni ma się tak zasypany tomikami, że nie ma miejsca na kawę, i zaczyna się napotykać – jeżeli tak jak ja ma się w domu bezpośrednie wejście do kuchni przez werandę – zaciekawiony wzrok kuriera Pocztexu, sąsiada, który przyszedł pożyczyć 5 złotych, pań z ankietą urzędu miasta, pań od świadków Jehowy, pana od anteny satelitarnej, kolegów syna oglądających Bayern – to nieopatrznie wchodzi się z nimi w rozmowę o tej malowniczej stercie. Spójrzmy zatem na ten stół i spróbujmy o tym, co tam leży, napisać ze zgoła Lévinasowską ufnością w możliwość opowiedzenia komuś innemu o godnych uwagi książkach z wierszami wydanych w mijającym właśnie roku. Nie chcąc tworzyć bezwzględnego rankingu poetyckiej najlepszości, spróbujmy wyłonić dwudziestoksiążkową czołówkę (dziesiątka byłaby za ciasna, by pomieścić rozmaitość języków i zamysłów, pięćdziesiątka – za luźna, by kusić elitarnością czy wyjątkowością), listę ułożoną w porządku pokoleniowym, uwzględniającą wszakże utwory, na które w powszechnym głosowaniu nie wskazałby prawie nikt. W końcu „prawie nikt” to jedna z podstawowych jednostek mierzących czytelnictwo w Polsce.

Ewa Lipska, „Pamięć operacyjna”. Wydawnictwo Literackie, 48 stron, w księgarniach od września 2017Ewa Lipska, „Pamięć operacyjna”. Wydawnictwo Literackie, 48 stron, w księgarniach od września 2017Jeżeli chodzi o pokolenie poetów najstarszych, urodzonych jeszcze w pierwszej połowie poprzedniego wieku, to najciekawiej – w dużej mierze przez skrajny kontrast między obiema książkami – wypadają obszerny, mozaikowy, nieszczelny gatunkowo (trochę poezji, trochę prozy, raz nieprzyjemny, archaicznie brzmiący patos, innym razem przyjemna garść anegdot z greckiej mitologii) poemat „Palamedes” Piotra Matywieckiego oraz szczuplutka na dwadzieścia parę wierszy (a każdy wiersz – po maksimum dwadzieścia parę wersów, a każdy wers lub dwuwers – gnomiczny) „Pamięć operacyjna” Ewy Lipskiej.

Matywiecki pisał swój poemat przez ładnych parę dekad i chyba trochę utknął w tej robocie, ale czytelniczy mozół bywa wynagrodzony: przez zawrotną mitologiczną erudycję autora i przez zaskakujące – acz budzące kontrowersje – wnioski, czyniące tytułowego bohatera tragicznym symbolem naszej medialno-tabloidowej współczesności. Z kolei Lipska, już od kilku książek, chyba trochę utknęła w wypracowanym przez siebie stylu, doprowadzając go do nazbyt szczelnej doskonałości (jakbyśmy pili arcymocną, zimną herbatę, z której ktoś zapomniał wyjąć saszetkę), ale pozostaje niedościgniona w tworzeniu przewrotnych, gorzko ironicznych fraz, czujnie trzymających rękę na pulsie języka – i prywatnego, i publicznego.

Bitwa pod Rozumem 

W bitwie pod rozumem
straciliśmy sporo krwi.

Kto będzie teraz
umierał za Ojczyznę?

Nie ma chętnych.

Zgłosił się jedynie amator
mocnych wrażeń.

Dubler patrioty.

Andrzej Sosnowski, „Trawers”. Biuro Literackie, 52 strony, w księgarniach od marca 2017Andrzej Sosnowski, „Trawers”. Biuro Literackie, 52 strony, w księgarniach od marca 2017Dalej mamy nowe książki autorów o dwie lub trzy dekady młodszych, gruntownie krytycznie omówionych, na dobre obecnych w świadomości jako tako zorientowanego czytelnika współczesnej poezji, przeciśniętych już – przynajmniej do doczesnego nieba – przez ucho igielne nagradzalności. Najważniejszy z nich to Andrzej Sosnowski, a jego „Trawers”, zgodnie z tytułem, jest nie tyle kolejnym krokiem w przyszłość poezji, co manewrem na wysokości (barometryczna czułość na językową grę ciśnień plus ekwilibrystyczna filozoficzno-literacka erudycja plus brawurowa diagnostyka metafizycznej kondycji ponowoczesności), którą poezja warszawskiego autora osiągnęła jakiś czas temu. Przy okazji można książkę – skoro w połowie zajmują ją przecytowane, niemal co do słowa, utwory z poprzednich tomów Sosnowskiego – potraktować jako próbnik wzmiankowanej najważniejszości.

Obok rówieśnik Sosnowskiego (i też wyborny tłumacz) Jerzy Jarniewicz – jego „Puste noce” kontynuują poetykę, która dojrzała w dwóch poprzednich książkach (wyrafinowany konglomerat prywatnego z publicznym, osobistego ze społecznym, politycznym, popkulturowym, przeżytego biologicznie z zapośredniczonym medialnie), dodając do niej dwa elementy: przejmującą aurę pomiłosnych samotności i posterotycznych żałób („pusta noc” to tradycyjny, szczególnie na Kaszubach, rytuał ostatniej nocy przy zmarłym, tutaj zmarłych uzbierało się więcej) oraz metaforykę wojny – używaną zarówno w kontekście jej dziedziczenia w kulturowo-społecznych genach, jak i stałej obecności w mediach. Heraklit westchnąłby, że przecież „wojna jest ojcem wszystkiego”, ale dla zwyklejszego czytelnika to może być całkiem inspirujące.

Stół w kuchni autora tekstu, w tle drzwi na werandęStół w kuchni autora tekstu, w tle drzwi na werandę

Równie znani i cenieni, choć młodsi, to Marta Podgórnik, Roman Honet i Darek Foks. W „Zimnej książce” z niby tylko własnych, osobistych traum, resentymentów, psychicznych ulg, chwilowych olśnień poetka z Gliwic przędzie na szalonym kołowrotku języka (poskrzypującego rytmami, rymami, rejestrami, kryptocytatami, melodyjkami z dzieciństwa) tkaninę, na której odbiła się nie czyjaś twarz pojedyncza, ale oblicze o anatomiczno-mimicznych znakach szczególnych całego społeczeństwa czy narodu. Owszem, to są konfesje, to są najosobistsze wyznania, raz zawstydzające, innym razem ujmujące szczerością, ale – trochę tak jak u Doroty Masłowskiej – twarz ich narratora odbita na uprzędzonym całunie ujawnia rysy na tyle powszechnie rozpoznawalne, że można uznać je za kulturowo wspólne.

Marta Podgórnik, „Zimna książka”. Biuro Literackie, 52 strony, w księgarniach od maja 2017Marta Podgórnik, „Zimna książka”. Biuro Literackie, 52 strony, w księgarniach od maja 2017Z kolei Roman Honet, szastający w „cichych psach” oniryczno-tanatycznymi obrazami, rozwijający wizyjne sekwencje z elementów, których połączenie wymaga od czytelnika użycia zmysłu nieoczywistości, może jawić się jako poeta po dawnemu romantycznie nawiedzony i z tego powodu wytypowany przez społeczeństwo na kozetkę u psychoanalityka. Jednak dbając przy tym o umiar dobrze skrojonej frazy, Honet pokazuje, że ludzka pamięć, lęki, traumy, epifanijne uniesienia są narracjami z gruntu literackimi. I skoro tak, to czytelnictwo nigdy nie upadnie, najwyżej da sobie spokój z papierem.

O „Kronsztadzie” Darka Foksa też pisałem na niniejszych łamach niedawno. Powtórzę więc tylko, że książka, pełna skrajnie zwięzłych treściowo i formalnie wierszy, wyzywająco ascetyczna, daje dobre powody, by trochę odpuścić sobie przymierzanie (sugerowanych przez autora i sugerowanych autorowi) kolejnych soczewek ironii i po prostu poddać się tym skupionym, wycyzelowanym minimedytacjom – by trywialność, potoczność, sucha kpina raptem obróciły się w język żywy, w gębie odpamiętany, odzyskany z łapsk okupacyjnych dyskursów.

Obok leżą książki poetów (prawie) równie znanych i szanowanych, choć nieco mniej utytułowanych. I parających się nie tylko pisaniem wierszy. Karol Maliszewski ogólnopolską sławę zyskał w latach 90. jako niestrudzony promotor i recenzent młodej poezji, a Jacek Gutorow to dyplomowany autorytet od poetyckiej awangardowości, tej amerykańskiej i pozostającej w nią w bliskich związkach naszej, polskiej. Co nie jest bez znaczenia przy lekturze ich nowych książek poetyckich. „[małe zawsze]” uderza skrajnym umiarem i emocjonalnym powściągiem (natomiast jako krytyk Maliszewski bywał krytykowany za brak umiaru i przesadzanie z entuzjazmem dla debiutantów), wiersze stylizowane są na kilkuwersowe notatki, wywiedzione niekiedy z najbłahszych zdarzeń i spostrzeżeń. Jednak precyzja, sposób rozłożenia akcentów i sensów, zaskakująca wieloznaczność niektórych na pozór trywialnych zapisków bywają tym bardziej uderzające. Pochwała rzeczy przyziemnie małych (hymn przeciw wszelkim wniebowzięciom?) zakrawa w tym kontekście na autoreklamę.

[z kosmosu]

z kosmosu nie widać tej linijki

Jacek Gutorow, „Rok bez chmur”. WBPiCAK, 44 strony, w księgarniach od marca 2017Jacek Gutorow, „Rok bez chmur”. WBPiCAK, 44 strony, w księgarniach od marca 2017U Gutorowa w „Roku bez chmur” jest trochę inaczej: też krótko i zwięźle (sporo czterowierszy), ale na pewnym – sympatycznie ironicznym – przydechu, z pewnym – ładnie intertekstualnym – namaszczeniem (ukłony przede wszystkim dla Wallace’a Stevensa). Może zresztą ta odrobina „tonu z offu” jest tu tembrem najosobistszym, najotwarciej ukazującym autora, którego nieco nam przysłania to wszystko, co przeczytał. Gutorow, od lat łącząc klasyczną dbałość o formę z awangardową śmiałością w zachwiewaniu strukturami językowo-poznawczymi, w nowej książce osiąga stan, w którym wszystko, co teoretycznie o jego poezji wiemy (i co autor teoretycznie wie, by ją tworzyć), ustępuje przed naturalną siłą poetyckich konstatacji i obrazów. Wychodzimy ze szkolnej ławy i idziemy z książką na łąkę.

Wspomnienie z dzieciństwa

Świerszcze jaszczurki pająki
Warowne krzaki dzikiego bzu
Nad wszystkim czuwa wrona
Samotna, w rozwianej burce

Poetą z nie tylko jednym artystycznym fachem w ręku jest także Edward Pasewicz. Kompozytor. Jego „Miejsce” faktycznie warto czytać, oddając się harmonice frazy, śledząc skordatury z mowy ujmująco wiązanej na poetyckie gadulstwo, i z powrotem. Konstatacje na temat organiczności ludzkiego języka oraz bytu (widzianych z punktu widzenia lekcji biologii i prawd buddyzmu) są tu uzupełniane powracającymi momentami epifanijnymi, w których daje się wyczuć opór przeciwko systemowi. Politycznemu w znacznie głębszym sensie niż ten najczęściej wałkowany. („Jest jakiś przekaz, ale spal go przed przeczytaniem. Rozsmakuj się w popiołach. Języku nie przekładaj się na nic”). Czym jest bowiem tytułowe „Miejsce”? Krakowską knajpą, którą niedawno zlikwidowano, ale i podstawową jednostką administracyjną istnienia.

Radosław Kobierski poetyckie uznanie zdobył poezją smutną, melancholijną, celebrującą żałobne funkcje pamięci. Natomiast w tomie „Coming out” niespodziewanie – czyli zgodnie z tytułem – przedstawia pełne animuszu obserwacje kulturowej współczesności, które jeśli są przeplatane wierszami wspomnieniowymi, to ulepionymi w dużej mierze z teraźniejszych lub wyjętych poza czas medialnych konglomeratów, co trochę je spokrewnia z wierszami Jerzego Jarniewicza. Pesymistyczna diagnostyka kulturalnych i naturalnych stosunków międzyludzkich w nowym, wspaniale medialnym świecie („Witajcie w świecie wolnym od faktów. Witajcie w faktach wolnych od świata”) jest uprawiana przez Kobierskiego z taką poetycką swadą, że da się mówić o niesionej przez te wiersze nadziei. Anarchistycznej, nihilistycznej i świętokradczej wobec świętości, które nieco się nam zdewaluowały.

Radosław Kobierski, „Coming out”. WBPiCAK, 52 strony, w księgarniach od marca 2017Radosław Kobierski, „Coming out”. WBPiCAK, 52 strony, w księgarniach od marca 2017Gdzie indziej spotyka się z Jarniewiczem Marek K.E. Baczewski. Jego „Wejdź do mnie” jest bowiem przejmującą pomiłosną lamentacją, w której autor sięga po środki z poezji jak najbardziej tradycyjnej – z serca moderny, z ducha poezji romantycznego wyznania, ba, z dziedzictwa westchnień Petrarki – by detonować je nagłymi pomodernistycznymi żachnięciami się narratora czy samego wiersza. Jednak ciężar zdecydowanie przechyla się ku bezpośrednio przeżywanej utracie i przejmującej konfesyjności (szczerej przynajmniej na tyle, na ile szczerze konfesyjny jest Kochanowski w „Trenach”), a kiedy retoryczny narrator Baczewskiego powraca pod koniec książki (np. w poemacie „Mówisz i masz”), wydaje się papierowym mądralą, którego słuchamy, bo jesteśmy kulturalni, a nie w lesie chowani, i godzimy się, że będziemy przyjaciółmi, nic więcej.

Pozdrowienia z lasu 

Przepraszam, poznałem
innego Czerwonego Kapturka,
zostańmy przyjaciółmi

                       Twój Wilk

Też niezłym mądralą, lecz na pewno nie papierowym, jest Robert Rybicki, którzy w „Darze meneli” próbuje całkiem dosłownie – tym bardziej, że w życiu przez długie miesiące pozostawał bezdomnym, a jego bunt wzdrygał się przed mieszczańską higieną adresu czy PIN-u – zamieszkać w wierszu. Bezpardonowo rozgadane, brawurowo rozimprowizowane poematy na granicy znaczeniowej „tonalności” (albo już za nią, jak w pięknym „Śpiewie czeskich ptaków”) rozrastają się na prawach grzybni, dzikiego mięsa, śliny przynoszącej na język nie (czy też: nie przede wszystkim) racjonalne przesłanie czy wiodącą myśl, lecz nitkę pod kokon, w którym i wiersz, i jego podmiot oddają się nieustannym przepoczwarzeniom. A co jest tytułowym darem meneli? Może wolność bycia antymidasem swojego życia: czego bym nie dotknął – nie ja, nie moje, nie własne, tylko obce, więc prawdziwe.

Agnieszka Wolny-Hamkało, „Panama Smile”. WBPiCAK, 46 stron, w księgarniach od marca 2017Agnieszka Wolny-Hamkało, „Panama Smile”. WBPiCAK, 46 stron, w księgarniach od marca 2017Na przeciwnym biegunie niż Rybicki jest Agnieszka Wolny-Hamkało. Narratorka tomu „Panama Smile” odzywa się z serca zmieszczaniałej stabilizacji, której jednakowoż daleko do stabilności. Kapryśność i niefrasobliwość frazy są w książce wrocławianki tak zintensyfikowane, że zmieniają się w kunszt (wzmagany przez sugestywną niekiedy zwięzłość). Wszystkie nasze miejskie sprawy, o których opowiada książka, tylko na tyle są nasze, na ile znajdują zapośredniczenie medialne (telefony, internety), jakby bez opatrznego oka czy wyświetlacza ani rusz. Ale ma ta współczesna kryptoteologia także swoje kryptoherezje.

scrabble

Zmienić telefon, pogubić kontakty
i wszystkich przyjaciół poznawać po składni.

Co mieliśmy osobno u Kobierskiego, Jarniewicza i Wolny-Hamkało, w jednym tomie spróbował połączyć Grzegorz Olszański. A że zrobiła mu się z tego stylistyczno-tematyczna rozsypanka, dał jej tytuł jednego z najsłynniejszych takich miszmaszów. Na albumie Beatlesów były dwie płyty, u Olszańskiego na jednym winylu mamy „Lamentacje” (z których duża część to sugestywne, nader rozmaite i ujmująco dyskretne, treny po śmierci ojca), a na drugim „Polonezy” (które z, dla odmiany, radosną dezynwolturą sięgają po rozmaite motywy ze współczesnej kultury i obyczajowości, szczególnie tej rodzimej). Kontrastów jest w książce więcej, np. najdłuższy utwór , „Polonez unplugged”, to poemat rozgadany i rozpędzony na kilka stron i mierzący wysoko, bo w polskość jako wolę i przedstawienie, natomiast wiersze najkrótsze mają ledwie po parę wersów.

Sceny z życia pisarzy

Dość już o mnie.
Pomówmy o Tobie.
Czytałeś moją najnowszą książkę?

Natalia Malek, „Kord”. WBPiCAK, 64 strony, w księgarniach od lipca 2017Natalia Malek, „Kord”. WBPiCAK, 64 strony, w księgarniach od lipca 2017Krótka forma to żywioł Natalii Malek. W tomie „Kord” poetka dokonuje przemyślnych esencjalizacji czy też kumulacji językowej energii. Dostajemy niby ledwie zarys anegdoty albo kulejący poetycki aforyzm, ale tak to brzmi, tak znakomicie pracuje w uchu, tak kokietuje zmysł ciekawości i rytmicznie pręży się na międzywersowych przerzutniach – że wystarczy, że lepiej być nie może. Wierszom towarzyszą w książce fotografie Anny Grzelewskiej, ukazujące nieco melancholijną i smutnawą, lecz malowniczą codzienność, i w takim pakiecie da się czytać utwory Malek jako dziennikowe zapiski, tyle że czynione techniką makijażu. Owszem, tak wyglądałam dnia, kiedy to pisałam, ale nie byłam bez wpływu na mój wygląd.

Jeszcze inny rodzaj zwięzłości – inny także niż ten u Maliszewskiego czy Gutorowa – wybiera Dominik Bielicki, zjednujący sobie czytelnika brakiem lirycznej napinki. O’Hara manifestował pisanie jako odruch, i to w sam raz pasuje do warszawskiego poety, też ulicznego łazika (nie wiadomo, czy Bielicki tak cyzeluje, że wychodzi, jakby po prostu gadał, czy ma tak gadane, że wychodzi, jakby cyzelował). Migawki z banalnej wielkomiejskiej codzienności są w „Pawilonach” osadzone na osi polskiej transformacji ustrojowej i jej, często mało chlubnych, efektów. Jakbyśmy dostali do rąk analizę stanu państwa i społeczeństwa, systemu i jego mechaniki, zaczętą nie od góry, od idei społeczno-ekonomicznych, ale od wiarygodnego wejścia w pojedynczy, niekiedy wstydliwie homosovieticusowy, punkt widzenia, od przyfilowanej w nocnym autobusie kusej kurtki motocyklówki, w której ktoś, ano właśnie, mieszka. Od debiutu Bielickiego minęło niemal dziesięć lat, ale pod wieloma względami świetnie się składa, że jego druga książka wyszła dopiero teraz. Teraz, czyli kiedy? Na przykład kiedy ci, których wspólnie kojarzyliśmy z nadzieją i radością ćwierć wieku temu, ukazują swoje nader smętne i duchowo schorowane oblicze.

Kermit

Czy wiemy, kim naprawdę był Kermit
w swoim życiu? Jak wyglądała
jego starość, samotność w wielkim domu
na Pięćdziesiątej Drugiej ulicy?
Z szafą pełną dżinsów, którymi go
zasypywali Levi’s, Klein, Diesel?
Z zamkniętym fortepianem,
ciężkimi zasłonami w oknach?
Z tymi wszystkimi zdjęciami,
które robił sobie z nim każdy
aktor, piosenkarka? Z czułym
portretem od Warhola, który
odszedł? Miał wielu przyjaciół,
ale o ich losach wiemy równie mało.
I czy nie umiał tylko dawać?
Dawał samym tym, że jest.
Starczyło, żeby wyszedł na scenę
taki, jakim go stworzono,
coś sobie mówił czy śpiewał.
Pamiętacie tę chałturę
z Kylie Minogue? A to
jedno z ostatnich zdjęć, na którym
siedzi na krześle przodem do nas,
zapadły w sobie, jakby
przed telewizorem? 

Ilona Witkowska, „Lucyfer zwycięża”.Ilona Witkowska, „Lucyfer zwycięża”. Ha!art, 48 stron, w księgarniach od listopada 2017Gdzieś w połowie drogi między tomami Natalii Malek i Dominika Bielickiego wypada umieścić książkę Ilony Witkowskiej „Lucyfer zwycięża”, której podmiot wypowiada się podobnie oszczędnie i lakonicznie. Z tym, że to niestrzępienie sobie języka – inaczej niż u Malek – mocniej podszyte jest tonacją społecznego niepokoju i katastroficznej melancholii (ostatnie słowo zaproponował w blurbie Marcin Sendecki, natomiast przedostatnie należy połączyć z tytułem książki – ironicznym w stopniu dużo mniejszym niż odruchowo chcielibyśmy go widzieć). Od Bielickiego zaś różni Witkowską ciemniejsza mowa (bardziej, by tak rzec, Celanowska), częściej stawiająca czytelnika na interpretacyjnych rozdrożach. I tu docieramy do tego, czym książka Witkowskiej (zresztą, Bielickiego też) obdarza nas najhojniej: poczuciem, że da się pisać poezję nie bojącą się przymiotnika „zaangażowana”, wymierzoną przeciwko systemowi (raz jest to system raczej społeczny, innym razem raczej ekonomiczny), a jednocześnie wolną od egzaltacji czy burmuszenia się w imię słuszności ideowej. Esencję tej metody wskazała sama autorka, mówiąc skromnie w wywiadzie: „Nie zaciskasz się na tym, co chcesz przekazać, tylko patrzysz, co wyszło”.

Kacper Bartczak, „Pokarm suweren”. Biuro Literackie, 60 stron, w księgarniach od czerwca 2017Kacper Bartczak, „Pokarm suweren”. Biuro Literackie, 60 stron, w księgarniach od czerwca 2017Też do systemu, ale od innej strony i w inny sposób dobiera się Kacper Bartczak, a już sam tytuł jego tomu, „Pokarm suweren”, mógłby być przedmiotem daleko idącej interpretacji. Sam Bartczak postrzega bowiem system w szerszej, niż zwykliśmy go widzieć, perspektywie (trochę w duchu Mandelsztamowskiego „Natura to też Rzym, w tym rys jej rzeczywisty”), a w jego poezji dochodzi do takiej fermentacji rejestrów (biologicznego z ekonomicznym, religijnego z socjologicznym) i takiej ucieczki od tradycyjnej, antropomorficznej podmiotowości lirycznej, że ewentualne bunty czy radykalne postulaty – w rodzaju takich, jakich można się doczytać u Rybickiego czy Bielickiego – bledną na starcie. Niesamowicie sugestywny i, by tak rzec, kompletny zrobił się język Bartczaka (z tu wymienionych chyba tylko Ewa Lipska wchodzi na to piętro, z tu nieobecnych momentami przypomina Tymoteusza Karpowicza), i jeśli czegoś mu jeszcze życzyć, to chyba żeby nie zabrnął za bardzo w tę kompletność.

Wymieniałem w zasadzie samych starych wyjadaczy, więc dodajmy do nich dwójkę młodszych, mniej znanych i recenzencko oklepanych. Agata Jabłońska opiera swój debiutancki tom na motywie konfliktu wojennego, ale – inaczej niż u Jerzego Jarniewicza – narratorka wierszy, samotna matka z dzieckiem, angażuje się weń bardziej radykalnie („Mówienie NIE. Instruktaż”). Książce brakuje zwartości, ale zyskuje na tym rozmaitość: mamy tu nieco eksperymentów w duchu poezji konkretnej, trochę bezpośredniej liryki o sprawach ostatecznych (otwierające tom „spekulacje”) i sporo ciekawie rozegranych wątków społeczno-ekonomicznych („czas to pieniądz: bity odpowiada biciem”).

Natomiast Emil Jastrzębski debiutuje książką „Palacze tytoniu umierają mądrzej”, w której zaciekawia luźnym i giętkim tokiem narracji, chwyta na gorąco sytuacje międzyludzkie i napięcia międzydyskursowe, choć irytuje przy tym nadmiernym cwaniakowaniem i skłonnością do zbyt łatwych grepsów językowych. Daję mu kredyt zaufania, bo łączy swobodny dostęp do świata z dbałością o ściskany w garści bagaż kulturowy.

Agata Jabłońska, „Raport wojenny”. Biuro Literackie, 36 stron, w księgarniach od listopada 2017Agata Jabłońska, „Raport wojenny”. Biuro Literackie, 36 stron, w księgarniach od listopada 2017I co, już dwadzieścia? Niedobrze, bo zostało jeszcze chyba drugie tyle książek, co do których miałem nadzieję, że się zmieszczą. Dajmy im jeszcze trochę miejsca i spójrzmy, dla ułatwienia, z punktu widzenia wydawniczego. Wzmiankowany Jastrzębski debiutuje w wydawnictwie Raymond Q. (oficyna jest zawrotnie niszowa, a patronuje jej Darek Foks), u boku Rafała Gawina (jego „Wiersze dla kolegów” dają właśnie to, co obiecuje tytuł: cykl utworów z dedykacjami dla poetów i całym bogactwem aluzji) oraz Macieja Roberta (który w tomie „Demologos” zrywa z poetyką, w jakiej dojrzewał, i rusza w miasto już nie jako czujny obserwator, lecz nader enigmatyczny wizjoner). Od Gawina i Roberta blisko do ich kompana, Przemysława Owczarka (jego „Jarzmo” jest ustylizowane na zbiór notatek sporządzanych z punku widzenia antropologicznego czy etnograficznego, a obiektem obserwacji są dzicy, których zwykliśmy zwać środkowymi Europejczykami).

A skoro Łódź, to oczywiście Biblioteka Arterii, z której wybieram książki uhonorowanej w Konkursie im. Jacka Bierezina Katarzyny Michalczyk (w jej „Pamięci przyjęć” Miłosz Biedrzycki dosłuchał się niebanalnej międzyludzkiej kameralistyki), Radosława Wiśniewskiego (który w „Dziennikach Zenona Kałuży” uruchamia sympatycznie plebejuszowatego bohatera lirycznego i frazę, która im szersza – jak w ponumerowanych buchalteryjnie snach – tym lepsza) oraz Wojciecha Brzoski (tytuł i okładka tomu „Jutro nic dla nas nie ma” sugerują kontynuację poetyki, którą ładnie streszczał tytuł innej książki poety, „Sacro casco”, ale tym razem wątki kryptoreligijnych rozczarowań są dyskretniejsze).

Sąsiedztwo Arterii to dobre miejsce, by wspomnieć o łódzkim poecie mającym z  redakcją na pieńku, czyli o Piotrze Macierzyńskim, który wydał w tym roku tom „Książka kostnicy”. Narrator Macierzyńskiego, niedawno niefrasobliwy kpiarz, zmienia się tu w kronikarza obozu w Auschwitz, aczkolwiek jest to swoista postkronika: oparta na archiwach, ale o tonacji dyktowanej przez nader ciemną ironię, z momentami nader skromnymi narracyjnie, ale też z fragmentami, gdzie załącza się tryb moralnego szantażysty, toteż opór, jaki budzi książka, nie zawsze jest niesłuszny.

Piotr Macierzyński, „Książka kostnicy”. WBPiCAK, 62 strony, w księgarniach od marca 2017Piotr Macierzyński, „Książka kostnicy”. WBPiCAK, 62 strony, w księgarniach od marca 2017Macierzyński wyszedł w poznańskim WBPiCAK-u, który oprócz niego wypuścił w tym roku książki Konrada Wojtyły „Znak za pytaniem” (gdzie medytacyjne operacje na języku traktowanym jak przestrzeń swoiście religijna każą pomyśleć o Witoldzie Wirpszy), Izabeli Kawczyńskiej „Linea Nigra” (poetyka znana z trzech poprzednich książek autorki, czyli nieco mroczne liryczne mitologie, z nieodzownym udziałem śmierci i dzieci, tym razem jednak w klarowniejszej formie, już nie tylko dla fanów takiego podszytego wilgocią i niepokojem noir), Krzysztofa Bąka „Inne” (przypadek podobny do Bielickiego: druga książka po dekadzie przerwy, ale też bez uszczerbku dla autora, tym razem z powodu skrajnie osobistej narracji, zanurzonej w prywatność po same, nader czujne, uszy tych wierszy), Dawida Staszczyka „Święto otwartych przestrzeni” (autor posługuje się – podobnie jak Natalia Malek – krótkimi mikrofilmami szpiegującymi rzeczywistość, bez ambicji syntezy, za to z chłonnym na rejestry językiem).

Z godnych uwagi tomów Biura Literackiego warto wspomnieć jeszcze o „Stopniu pokrewieństwa” Łukasza Jarosza (zbiór zapisków z prowincjonalnej codzienności, nad którą cieniem kładzie się nie globalizacja, digitalizacja czy korporacja, ale stare dobre złe sprawy: przeczucie śmierci, kryzys wieku średniego, wątpliwości religijne, aczkolwiek jest w tych wierszach także słońce: córka poety) i o „Wizyjnej” Martyny Buliżańskiej (przeciwieństwo Jarosza: wiersze pozbawione często tradycyjnego podmiotu, czy też narratora dającego się jakoś utożsamić z autorem, dzięki czemu proweniencja słyszanego w tekstach głosu – zapisywanego rozmaicie, nieraz nader eksperymentalnie – staje się pierwszą czekającą na czytelnika zagwozdką).

Z nie wspomnianych tu jeszcze wydawnictw, które godzi się nazwać poetyckimi, mamy Instytut Mikołowski. Z kilku jego tegorocznych książek najciekawsze wydały mi się „Gorzkie żale” Zbigniewa Mikołejki (poetyzujące zapiski znanego filozofa, a fraza „młode osty pną się ku chmurom niczym litanie staruszek” dobrze oddaje ich melancholijny nastrój) oraz Arkadiusza Kremzy (jego „Stacje” mają się kojarzyć ewangelicznie, a głowa poety w tym, by te skojarzenia zaprząc do doczesnej, codziennej pracy).

Natomiast z autorów, którzy wydali poza markowymi stajniami, warto wspomnieć o tomie, który zdobył nagrodę za Autorską Książkę Literacką na znanym konkursie w Świdnicy („Licencja na pierwszy śnieg” Ewy Włodarskiej, ze zdjęciami Rafała Babczyńskiego, jest trochę przeestetyzowana, poetycki klasycyzm trochę przetrzynastozgłoskowany, ale narracja wierszy całkiem spójna i przekonująca w swym tradycyjnym idiomie) oraz o wydanej przez gnieźnieńskie Zeszyty Poetyckie (czyli też wydawcę nader dla młodej poezji zasłużonego) książce Mateusza Melanowskiego („Uwagi do chwili”, zgodnie z tytułem, przynoszą dyskretnie przypatrujące się codzienności wiersze autora obecnego na literackiej scenie od niemal dwóch dekad, tyle że lubiącego sobie zniknąć na dłużej).

Cykl tekstów o poezji powstaje we współpracy z Festiwalem Literackim im. Czesława Miłosza w Krakowie.
Festiwal Miłosza


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.