O obydwu nieco szerszy świat usłyszał przy okazji poprzednich książek („Lekki chłód” był nominowany do Gdyni, a „Matecznik” dostał Orfeusza), ale poza równoczesnym wejściem na orbitę medialności i nagradzalności – niewiele je łączy. Hanna Janczak zjawiła się raptem, debiutując pod koniec 2015 roku w niespecjalnie znanym Wydawnictwie Igloo, ale od razu zwracając uwagę tyleż zgrabnie i oszczędnie skrojonymi wierszami, co edytorską elegancją tomu. Natomiast Małgorzata Lebda zaczęła publikować dobrych 10 lat temu i począwszy od pierwszej książki (czyli „Tropów” wydanych w 2009 roku przez gnieźnieńskie Zeszyty Poetyckie), powoli i wytrwale zyskiwała uznanie.
Słowa „wytrwale” użyłem dość nieostrożnie, więc należy mu się przypis: chodzi o uparte trzymanie się tych samych motywów (np. śmierć rodziców) i realiów (zdecydowanie pozamiejskich) oraz formę na pograniczu lirycznej notatki czy prozy poetyckiej, a nie o podążanie wytyczoną ścieżką stylu dającego profity albo jakiejś, nie daj Bóg, kariery literackiej. Owszem, można było Lebdę ulokować w popularnym na przełomie pierwszej i drugiej dekady XXI wieku (zaczęło się bodaj od Joanny Lech i jej nagrody na Konkursie im. Bierezina) nurcie mrocznej poezji somatycznej, epatującej gotyckimi lękami dziewczęcego dojrzewania w prowincjonalnych okolicznościach przyrody. Tyle że poetka z nadpopradzkiej wsi Żeleźnikowa operowała wyrazistszym detalem (poetycki shoegazing nie przystoi fotografce) i nie nadużywała – jak kilka poetek z tego kręgu – Honetowskiego pedału „wah-wah” eskalującego nastrój grozy i niesamowitości.
Wzmiankowaną wyżej „zgrabność i oszczędność” u Janczak (tudzież niebezpieczne zdanie Agnieszki Wolny-Hamkało, jakoby jej twórczość „idealnie wyrażała idiom współczesnej polskiej poezji”) także należy wyposażyć w stosowną amortyzację. Indywidualny, i niekiedy ciemny, ton nadają tym wierszom dwa motywy: bezpośrednio ukazywane doświadczenie macierzyństwa (w relacji 1:1, matka – syn, bez osłonki „rodzinności” czy „domowości”) oraz zadziorna nuta buntu, raz feministycznego, innym razem ogólnie społecznego. Marcin Świątkowski pisał przy okazji debiutu Janczak o „zaangażowaniu, ale bez przesady” – i sposób realizowania tej „bezprzesadności” (szczególnie momenty rozmijania się poetki z oczekiwaniami zaangażowanej krytyki) wydaje się u niej najciekawszy.
Hanna Janczak, „Jeszcze ciszej”. WBPiCAK, 40 stron, w księgarniach od maja 2018Tegoroczne książki Hanny Janczak i Małgorzaty Lebdy też tworzą całkiem dobraną parę (obie wyszły na wiosnę i obie w poznańskim WBPiCAK-u), ale elementy, które sprawiają, że poetki zasadniczo się różnią, też zyskały na mocy. Co jest, jak było? U Janczak: życie na gorąco, narracje dziejące się tu i teraz, w czasie rzeczywistym, ścigające się z biegiem zdarzeń albo z gonitwą skojarzeń czy skokami emocji, wiersze wysyłane tak, jak wysyła się ludzika z Google Maps, tyle że czasem dokądś na zewnątrz, a czasem do własnej głowy, żeby sprawdzić, co i jak. U Lebdy: instytut pamięci, narracje nakierowane na kiedyś, przeczesujące dzieciństwo (arcywiejskie i absolutnie nie sielskie) z mikrochirurgiczną uważnością, wiersze wysyłane tak, jak wysyła się wehikuł czasu – po soczyście detaliczną opowieść, a nie po zwiędłą przeszłość.
W debiucie Janczak uwagę Agnieszki Wolny-Hamkało zwróciło „Potoczne, intymne doświadczenie związane z byciem matką, córką, kochanką wyrażane poprzez język, który (...) przyszpila elementy codzienności” – i ta potoczność przekładana codziennością jest w tomie „jeszcze ciszej” kontynuowana. Zarówno w tych wierszach, które brzmią rześko i frapująco („szłam po autentycznym lodzie” albo „na przykład dwadzieścia kostek żelaza” przywodzą na myśl trochę szczodrzej rozgadaną Natalię Malek, zaś bardziej tradycyjny, ba, machający do czytelnika aforystyczną puentą „Stevenson na werandzie” nie traci na nowoczesnym wdzięku), jak i w tych, w których zdarza jej się popadać w przynudzanie czy banał (np. „sierpniowi nad Wieprzem” nie udaje się wyjść poza format widokówki, „za wcześnie obudzona” nabiera ładnego flow, jednak marnotrawi go po drodze, „trzyminutowy obraz baśni” mimo relatywnej krótkości wydaje się przegadany). Tego, co pobudzające uwagę i zwyczajnie porządnie napisane, jest jednak zdecydowanie więcej.
szłam po autentycznym lodzie
chwali się kobieta w czerwieni, która nie wróciła z marsa,
ale przydeptuje psu ogon. pies ujada, w górze tli się oko jak w koszu na śmieci,
do którego wrzuciłam rozżarzoną zapałkę, aż dziecko wpadło w zachwyt.
każda matka chociaż raz spaliła chatę. wiem, moja ty formacjo skalna,
czerwień jako trzecia trafia do języka. zaś język to jędrna truskawka.
ojciec piecze pączki, igły spadają na parkiet. taki miesiąc. i możesz sobie skrobać
w dzienniczku swoim pięknym piórem, mówią białe ślady na bieli, biel w śladach.
Przejścia typu „wiem, moja ty formacjo skalna, czerwień jako trzecia trafia do języka” mogą skojarzyć się z Justyną Bargielską, podobnie jak zestawienia wątków dziecięcych i mementomorycznych („umrę i wszystkim będzie lżej, mówi moje dziecko i wskakuje mi na ramiona”), ale cieni i ech rozmaitych współczesnych poetek i poetyk jest u Janczak tak wiele, że prędzej grożą posądzeniem o „wyrażanie idiomu” niż popadnięciem w epigońską zależność od kogokolwiek konkretnego. Podobnie wymyka się Janczak z przyjętych formatów „zaangażowania”, wypracowując raczej model poezji socjalnej nieufności i moralnego dyskomfortu.
cztery tysiące zgięć
wyszedłeś i nie musiałam już dłużej na ciebie czekać.
na balkonie wykluwała się porzeczka i kwitły słodkie poziomki.
astronomowie z międzynarodowego zespołu badawczego
poinformowali, że gwiazdy ostatnio mrugały do nich
wyjątkowo często i dzięki temu odkryli siedem globów.
zastanawiałam się, ile czasu nam zajmie ich zepsucie.
modliłam się, żeby te wszystkie reakcje nie sprzyjały życiu.
słońce wpadało przez szybę, kurz migotał w promieniach.
i były takie chwile, w których nic nie mogło mnie skłonić do działania.
Małgorzata Lebda, „Sny uckermärkerów”. WBPiCAK, 44 strony, w księgarniach od maja 2018W „Snach uckermärkerów” Małgorzaty Lebdy niemal wszystko jest nie tak. Opuszczamy zarówno miasto, jak i wszelkie tu i teraz, a zapis w czasie teraźniejszym paradoksalnie tym bardziej podkreśla wspomnieniową czy też fotograficzną (każdy z tytułów wierszy jest opatrzony przedtytułem „zbliżenie:”) strukturę obrazów przywoływanych z przeszłości. Personalnie głównymi bohaterkami są siostry poetki, które prezentuje się nam na tle wiejskiego naturalizmu zderzonego z intensywną ludową religijnością („przyjmują jezusa jedna z nich myśli o wielkiej maciorze ubitej na tę okazję”). Jeszcze niekiedy trochę irytuje znany z wcześniejszych książek Lebdy, celebrujący groźną tajemniczość ton narracji czy nadmierne eskalowanie mocnych wrażeń („podglądam siostrę która jeszcze dławi się potokiem długie ciemne włosy sklejają jej usta nocą w gorączce zawoła: ze mnie jest ten chłód”), ale formalny zwrot, jakiego w nowej książce dokonuje poetka – ku tekstom radykalnie zwięzłym, cztero-, pięcio- i sześciowersowym – w dużej mierze wyzwala jej poezję z tego, co do tej pory mocno jej ciążyło.
Nawet o mrokach młodzieńczej cielesności daje się napisać coś, co nie tyle ma chwycić za gardło, ile dać do myślenia. O zagadkowym splocie fizyczności i psychiczności (w jednym z wywiadów Lebda wspomina: „Przez długi czas nie odróżniałam, co jest z kultury, a co z natury”) albo o społecznych uwikłaniach ludzkiej mowy.
zbliżenie: słowa
jedna z moich sióstr nie potrafi wymówić er
z tego powodu mówi za nią ta druga i to ona
nocami wkłada palce do ust siostry
i prawidłowo układa jej język
Jeżeli coś te książki – przy wszystkich sygnalizowanych wyżej różnicach – łączy, to chyba właśnie permanentne poczucie migracji poza strefę moralnego komfortu. U Janczak źródłem tego poczucia są zazwyczaj relacje międzyludzkie (choć niepokoje dotyczące siedmiu nowo odkrytych globów nie wróżą nic dobrego nikomu ani niczemu, co na nich jest), u Lebdy zaś w dużej mierze relacje ludzko-zwierzęce, szczególnie ludzko-krowie.
Narratorka wraz z siostrami ma okazję poznać je od razu od niedziecinnej strony („podczas lipcowej powodzi z ubojni płynęła tu krew zwierząt”), a cała książka dość konsekwentnie rozwija się w kierunku ostatniego wiersza „zbliżenie: sny”. Wiersza zamykającego ją w formie i podsumowania (to stąd wziął się tytuł tomu), i przerzucenia pomostu dalej – w kierunku kolejnych, hipotetycznych książek, jakie autorka jeszcze napisze. Jest to moment, w którym szlifowana przez Małgorzatę Lebdę od lat intensywność „kiedyś” ma szansę spotykać się z intensywnością „teraz” lśniącą w wierszach Hanny Janczak.
Wiersz jest nieco dłuższy niż pozostałe, jednak bardziej w duchu niniejszego tekstu będzie zacytować same dwie ostatnie zwrotki.
nad ranem siostra dopytuje: a co jeśli
śnią nas przywleczone przez psy łby
uckermärkerów?
w odpowiedzi całuję jej fioletowe usta
by zabrać z niej fragment choroby
i ponieść dalej w świat
Cykl tekstów o poezji powstaje we współpracy z Festiwalem Literackim im. Czesława Miłosza w Krakowie.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).