Na wstępie odrzućmy powtarzaną w mitologicznych źródłach pogłoskę, jakoby król Ptolemeusz naprawdę uwierzył, że obcięte włosy jego żony Bereniki ze świątyni trafiły na nieboskłon. Wykazał się raczej dobrym literackim gustem. Uznał, że to poetycki spisek, którego warto paść ofiarą, zamiast wszczynać śledztwo i traktować szukanie winnych jako sposób na życie. Podobnie należy podejść do antologii poezji „Warkoczami”: nie doszukiwać się naiwnie wspólnego mianownika dla jej autorek, spajającej całość intrygi emancypacyjnej, feministycznej, genderowej (spokojnie, one wszystkie tam są), tylko podnieść głowę wyżej. Tam, gdzie poetki się różnią – ale już nie chodzi o to, jak różnią się od mężczyzn, lecz o to, jak różnią się od siebie nawzajem.
Książka została pomyślana tak, żeby omijać rozmaite – nawet te całkiem nowoczesne – stereotypy na temat poezji pisanej przez kobiety. Okładka unika pokusy łatwej zbieżności z tytułem czy sugerowania zawartości o spójnym przesłaniu. Natomiast dwudziestu autorek nie łączą ani poglądy na, ani stanowisko wobec, lecz (tylko/aż) to, że są poetkami. W antologijnym miszmaszu obok kilku pisarek znanych szerzej, także pozapoetycko (jak Justyna Bargielska czy Julia Fiedorczuk), mamy autorki długo, choć skromniej, obecne w środowisku literackim (np. Maria Cyranowicz, Mirka Szychowiak) oraz kilka takich, które czytelnikowi poezji dopiero moszczą się w świadomości (Zofia Bałdyga, Natalia Malek). Teksty zostały jednak wyjęte spod terytorialnej władzy nazwiska autorki i są pogrupowane według tematów. Dzięki temu zabiegowi nie dość, że tworzą się ciekawe napięcia między częściami antologii (indywidualne tożsamościowe zagwozdki kontra kulturowe modele kobiecości; najzwyklejsze codzienne relacje kontra awangardowe teorie antropologiczne czy społeczne; doświadczenia z głębi kobiecej cielesności kontra najwyższe piętra literaturoznawstwa), to jeszcze wierszom poszczególnych autorek, niekiedy dobrze już znanym i skutecznie przyszpilonym przez krytyków, wyrastają nowe skrzydła.„Warkoczami. Antologia nowej poezji”. Red. Sylwia Głuszak, Beata Gula, Joanna Mueller-Liczner, Staromiejski Dom Kultury, 404 strony, w księgarniach od maja 2016
Także nieco enigmatyczne tytuły niektórych części oraz niejednakowo oczywisty dobór tekstów do nich czynią antologię czymś więcej niż tylko zbiorem utworów, poręcznym składzikiem na wiersze współczesnych poetek. Czytanie całości ciurkiem – wiersze plus podwójny spis treści: z tekstami przypisanymi do kategorii oraz z tekstami przypisanymi do autorek – działa nader odświeżająco. Zarówno na poziomie interpretacji tekstu czy radości z lektury, jak i w kontekście, by tak rzec, hierarchii literackiej. W antologii sąsiadują – jak temat, a nie alfabet przykazał – teksty poetek, które cieszą się rozpoznawalnością czy nagrodami, z tekstami poetek, które cieszą się akurat czymś innym. I łatwo dostrzec, że dominacja marki nie wpływa na kwestie czysto literackie. Równie odświeżające są spotkania stylów, poglądów i w ogóle ludzkich losów, bo czytamy, jeden po drugim, wiersze mężatek i panien, homo- i heteroseksualistek, zwolenniczek i przeciwniczek aborcji, awangardzistek i konserwatystek. Ewentualne wspólne przesłanie tak pogrupowanych – by się w sobie nawzajem przeglądały – tekstów wydaje się tylko jedno: każdy głos waży tyle samo, każda racja jest racją stanu (czy będzie to stan błogosławiony, czy stan wkurwienia na świat).
Wychodzi więc na to, że poetki z antologii łączy pewien tembr emancypacyjny, nawet buntowniczy. Ale wypowiadane w wierszach „nie” bywa słabiej akcentowane niż następujące po nim „bo”. W obydwu jednak pojawiają się istotne różnice. Między czerpaną garściami z potoczności mową Mirki Szychowiak a certoleniem się z błyskotliwie poetyckimi sztućcami przez Katarzynę Fetlińską. Między trzymaną króciutko frazą Zofii Bałdygi a swobodną brzemiennością w brzmieniowe skutki u Anety Kamińskiej. Między wglądem w językową (czyli kulturową) siebie u Marii Cyranowicz a gwałtownym wyrzucaniem owej siebie na zewnątrz przez Kamilę Janiak. Między szczerą do naiwności narracją Wioletty Grzegorzewskiej a pomodernistyczną kokieterią Natalii Malek. Między polifonią odzywających się pół głosów, pół podmiotów u Barbary Klickiej a punkową bezceremonialnością Kiry Pietrek. A na domiar, czyli na końcu książki, mamy dwa różne posłowia (znowu świetny pomysł: wydrukowane nie jedno pod drugim, ale równolegle), autorstwa Katarzyny Szopy i Moniki Glosowitz. Jednak w porę ostrzeżony zamieszczonym na okładce cytatem z sieciowego komunikatora (podczas prac ideowo-redakcyjnych ustalono mianowicie, że „Posłowie jest najważniejsze i wstęp, bo tylko to krytycy będą czytać”) przeczytałem antologię ze starannym pominięciem obydwu szkiców.
Książkę podpisały trzy redaktorki: Beata Gula, Sylwia Głuszak i Joanna Mueller, które, jak należy się domyślać, nie we wszystkim były zgodne, dzięki czemu dostajemy nie obrobiony gładko produkt (który coś tam, nie daj Bóg, promuje), ale żywy zbiór wierszy, raczej z lekka rozchełstany niż przesadnie wypindrzony kompozycyjnie. Owszem, podział na części jest sztywny i arbitralny, arytmetyka wyznacza reguły (każdej autorce przyznano po mniej więcej 10-12 tekstów), ale już wewnątrz sporo się rozszczelnia. A w szczelinach, wiadomo – istnienie. Dantejskie histeryzowanie Bianki Rolando, zgryźliwe romantyzowanie Katarzyny Ewy Zdanowicz, erotyczno-mementomoryczne makijaże Justyny Bargielskiej. Przeszywająca świat na wylot językowa radioaktywność Agnieszki Mirahiny obok zamkniętych w sobie wierszy-neonów Agnieszki Wolny-Hamkało. Ironiczny dystans do samego faktu mówienia u Justyny Radczyńskiej (ironię czyni, według Rorty’ego, już świadomość użycia języka) obok traktowania mówienia całkiem serio – jak butów przez wędrowca, jak płetw przez rybę – u Kamili Pawluś.
Jeżeli chodzi o tytuł, to spośród interpretacyjnych tropów warkoczowych wybieram ten gwiezdny, niebotyczny, ponieważ inne za łatwo wpadają w ucho (np. Leśmianowskie „warkoczami, warkoczami, warkoczami...” zaimplantowane w głowach przez Niemena), jak na przesłanie książki, które sięga ponad przyziemną doraźność i użyteczność tego typu wydawnictw. W posłowiu padają ciekawe uwagi o rezonansie idiolektów czy produkowaniu fantazmatów po to, by je zaraz rozmontować – ale obiecałem, że nie będę czytał. Nawet bez specjalistycznego wsparcia „Warkoczami” wydaje się antologią wymierzoną nie tyle w przeszłość (buchalteria nazwisk, poetyk, problemów), co w przyszłość. Per-asperianki, brnące przez ciernie literackiej doraźności (od cierni niereprezentatywności kobiet w poetyckich gremiach i zestawieniach po wspólne dla obu płci ciernie nieczytelnictwa) stają się ad-astriankami, wychylonymi za horyzont bieżących literackich zdarzeń.
Na taki wymiar antologii miały wpływ dwie rzeczy. Jej bezpośrednią przyczyną jest cykliczne feminarium „Wspólny pokój” organizowane przez warszawski Staromiejski Dom Kultury, na którym literatura daje uczestniczkom asumpt do dzielenia się ze sobą nie tylko wrażeniami czytelniczymi, ale całą resztą też. U zarania cyklu była kobieca antologia „Solistki”, później ustaliła się grupa mniej lub bardziej stałych lokatorek „Wspólnego pokoju” i to spośród nich wywodzi się 20 autorek oraz – uwaga – dwóch autorów z antologii. Za czynnik decydujący uznano nie płeć, ale obecność w konkretnym miejscu oraz inhalację jego atmosferą, dlatego do książki trafiły także wiersze Jakuba Głuszaka i Michała Czai, stałych gości feminarium.
Idąc tropem atmosfery czy też ducha tchnącego z „Warkoczami”, wypada cofnąć się do końcówki lat 80., kiedy Staromiejski Dom Kultury najpierw organizował warsztaty (na których terminowali m.in. Jacek Podsiadło, Krzysztof Varga), a chwilę później firmował poetycką serię emblematyczną dla przewrotu, jaki w literaturze polskiej dokonał się na początku lat 90. Później SDK wciąż wydawał młodych poetów, organizował cykliczne festiwale („Noc poetów”, „Manifestacje poetyckie”), spotkania autorskie, sympozja literackie, zaś nad całą tą działalnością powoli zagęszczała się jedyna w swoim rodzaju aura: intelektualnej elitarności połączonej z poetycką egalitarnością, ideowo-literackiej radykalności połączonej z artystowskim luzem. I właśnie ta aura (której symbolem jest esdekowska piwnica Largactil, zaś twarzą – jedna z redaktorek książki, Beata Gula) w największym stopniu wpływa na wyjątkowość „Warkoczami”. Na to, że zbiór chce nie tylko kronikarsko rejestrować poetycką rzeczywistość, ale ją tworzyć.
Największym atutem antologii jest śmiałość, z jaką autorki i redaktorki robią krok do przodu: przed szeregi kobiet zwierane po to, by się jakoś określić (sprzeciwić/zintegrować) wobec jakiejś rzeczywistości (męskiej, społecznej, kulturowej). Krok naprzód jest wykonany akurat w momencie, kiedy dookolna rzeczywistość wykonuje raczej ruch w przeciwną stronę, więc tym większy szacunek budzi odwaga, by rozluźnić szyki, samym sobie je pomieszać. Książka ujmuje odejściem od myślenia klanowego, szczepowego (my – kobiety, my – matki, my – przyszłe emerytki itd., które jakoby mamy w stu procentach wspólne cele i interesy). Takie przekroczenie zasad wspólnoty na pierwszy rzut oka osłabia, ale na dłuższą metę jednak wzmacnia, pozwalając każdej jednostce zrzucić więzy, opuścić kulturowe szufladki.