Pożyczam słowo „nieogar” od mojego syna Olka (oddaje stan ciała i ducha po imprezie albo przed egzaminem), a resztę od Żeromskiego, by cyrklem tej frazy zakreślić obszar, w którym głosy o współczesnej literaturze polskiej rozmijają się tak często, jak głosy mówiące o Polsce. Niedawne pretensje autorki bestsellerów o nominacje do prestiżowych nagród to nie tylko przejaw marzenia o pięknym ślubie łączącym kupieckie i szlacheckie rody, ale także wyraz skrajnego braku pojęcia różnych grup pisarzy, a wraz z nimi czytelników, o sobie nawzajem. Zazwyczaj operatorzy sieci podkradają sobie klientów, ale abonenci „Domu nad rozlewiskiem” i abonenci „jesień już, Panie, a ja nie mam domu” są wierni swoim minutodawcom aż po grób, do przesady. Język jednak, jak przystało na dom bytu, nie zatrzaskuje drzwi nawet między najtrudniejszą literaturą a najłatwiejszym światem. Podpalona tęcza to ta, której koniec – w poemacie Andrzeja Sosnowskiego – nie dotyka ziemi, rozmnażania się na niej i brania w posiadanie. Po resentymentalne narodowe awantury wystarczy jechać do Warszawy, skoro Lwów – jak chce wiersz Adama Zagajewskiego – jest wszędzie. Zaś Biuro Literackie wypuściło tej jesieni trzy książki mówiące o literaturze na tak różne sposoby, że aż dziw bierze, jak to się dobrze składa.
Na pierwszy rzut oka wygląda, że trójka autorów nie dogaduje się ze sobą wręcz wzorcowo. Pierwsza różnica to metoda. Piotr Matywiecki pisze o poetach. Poszczególnych, stojących obok siebie jak na półce lub w podręczniku. Względnie najbliżej byłoby mu do tradycyjnej, trochę zakurzonej krytyki literackiej, gdyby te zapiski nie powstawały w wyraźnym afekcie. Andrzej Sosnowski opowiada o wierszach. O tym, jak sobie radzą ze światem (w jego sześciu konkretnych przejawach, a więc na sześć sposobów). Z autorami na drugim planie, co nie znaczy, że bez drugoplanowych Oscarów. Natomiast Joanna Mueller pisze o sobie. Jest czytelniczą muchą w pajęczynie literatury, a jednocześnie kobietą w pajęczynie ciąży i macierzyństwa, ba, człowiekiem w pajęczynie płci. Podtytuł „Apokryfy prenatalne” kusi, żeby odwrócić sytuację: to nie Joanna Mueller pisze o literaturze, tylko literatura o Joannie Mueller. Książka Sosnowskiego różni się od pozostałych także tym, że jest zapisem cyklu pogadanek, więc styl jest tu najgościnniejszy dla rozhulanych żywiołów języka mówionego. Afekty Matywieckiego. Mrugnięcia okiem Sosnowskiego. Konfesyjne szeptanie Mueller. Życie wchodzi w te trzy księgi tak czy owak.
Piotr Matywiecki, „Myśli do słów. Szkice o poezji”.
Biuro Literackie, 476 stron, w księgarniach od listopada 2013Właśnie, życie. Może mniejsza o metodę czy styl. Może istotniejsze są odmienne doświadczenia, można to sobie wyobrazić, kiedy się zerka na daty urodzin autorów: 1943, 1959, 1979. Czy te liczby umieścimy na osi historii powszechnej, czy na osi historii literatury, jedna od drugiej – hen, hen. I mamy ambaras. Bo jak Matywiecki o Miłoszu i Herbercie, to Sosnowski o Wacie i Białoszewskim. Jak Mueller o Lidii Amejko i Biance Rolando, to Matywiecki o Ludmile Marjańskiej i Julii Hartwig. Jeżeli nawet Sosnowski „coś z osobistej historii Ważyka”, to nader ostrożnie: „Podobno ostatni wers odnosi się do krytyka Artura Sandauera. Ale nie będziemy w to wnikać, bo dziś niewiele już rozumiemy, dzisiaj możemy co najwyżej pójść do Misia – potańczyć”. A wręcz przeciwnie Mueller, która porywa się na „rozumienie” Faustyny Kowalskiej, acz wytykając jej „Dzienniczkowi” „narcystyczną pretensjonalność”. Jeżeli Matywiecki sięga po kogoś trochę współcześniejszego, to po Krystynę Dąbrowską, tegoroczną laureatkę Nagrody Kościelskich. Co pozwala sobie skomentować Sosnowski: „A wyrok skazujący na prenumeratę, jak się Państwu podoba? Proszę sobie wyobrazić «Zeszyty Literackie» i «Kwartalnik Artystyczny» w Państwa celi”.
No tak, nie o gustach te dyskusje, lecz o imponderabiliach. Ledwie zza swojej okładki Mueller zacznie opowiadać o anarchomistyczkach czy o żeńskości Boga, przy okazji wierszy Agnieszki Kuciak i Bianki Rolando, to z sąsiedniej książki mityguje ją Matywiecki, prawiąc o bolesnej, wręcz cierniowej wierze/niewierze Różewicza. A ku obojgu (niby mówiąc o Norwidzie) śpieszy z solami trzeźwiącymi Sosnowski: „Widzimy, jak się organizuje i zacieśnia stopniowo spójność pewnego fałszu. Niebo naturalnie nie patrzy. «(...) I gwiazdę zrzuca ze szczytu». Fałsz. «Łagodne oko błękitu» nieba nie może być podmiotem żadnych takich działań”. W poglądach na literaturę przeglądają się wszystkie nasze dzienne sprawy, więc obrażenia na uczuciach, o których co i rusz donoszą media, wydają się nieuniknione. Piotr Matywiecki: „Najwyraźniej słyszy się w tych książkach ton męstwa. I chrześcijańskiego stoicyzmu, czyli cierpliwości życia ochronionej nadzieją Łaski”, albo gdzie indziej: „Powiedzieć, że poeta podobnie do filozofa «miłuje mądrość», to za mało. Poeta o takiej postawie jak Kazimierz Hoffman miłuje rzeczywistość i mowę”. Andrzej Sosnowski: „mówiliśmy przez chwilę o starych kategoriach, takich jak dobro, prawda, piękno, i bardzo spokojnie zawiesiliśmy te kategorie, mówiąc, że dla nowoczesnej sztuki, dla nowoczesnej poezji nie mają one zasadniczego znaczenia”. Między książkami w dzień grudniowy takie słyszy się rozmowy.
Andrzej Sosnowski, „Stare śpiewki (sześć godzin
lekcyjnych o poezji)”. Biuro Literackie, 108 stron,
w księgarniach od grudnia 2013Ale to wszystko, czyli dwa ostatnie akapity, to tylko pierwszy rzut oka – wertujący, pogubiony w nadmiarze wrażeń. I nic dziwnego, że pogubiony. Książka Matywieckiego skrojona jest monumentalnie: to prawie 500 stron opowieści o poetach (także zapoznanych, np. o Janie Pocku), a momentami retropodniosły styl pozwala czytać je trochę tak, jak czyta się Pismo Święte. Książka Mueller ma niemal 300 stron i jest gabinetem dygresji i rozkojarzeń, wielką mieszalnią farby drukarskiej z wodami płodowymi, zderzaczem hadronów akademickiej erudycji i osobistej pamięci. Jedynie Sosnowski zachowuje umiarkowane rozmiary lektury na jeden wieczór, choć tematy jego sześciu lekcji jasności („Wiersz i taniec”, „Wiersz i seks”, „Wiersz i sen” itd.), kuszą rozplanowaniem kolejnych randek na kilka dni. Wysiłek zapuszczenia się w ten gąszcz zostaje wynagrodzony rozmaicie, choćby tym, że z rozmowy między trzema książkami wyłania się obraz literatury (głównie poezji, choć u Joanny Mueller mamy ją pół na pół z kobiecą eseistyką) odkurzony ze stereotypów pokoleniowych czy środowiskowych, pełen żywych iskier między biegunami stylów i poglądów, no i przede wszystkim promiennie zapraszający do skupionej i czułej lektury. Bo oto kiedy Sosnowski mówi o niepowtarzalności wiersza Ezry Pounda „The Return” („wersyfikacja oraz figury rytmu i brzmienia są jednorazowe, jednokrotne”), to Matywiecki podkreśla tę samą cechę wierszy Wisławy Szymborskiej (z okresu przednoblowskiego). Cytowany manifest poetki: „Chciałabym, aby każdy mój wiersz był inny. A jeślibym o czymś marzyła, to żeby tę różnorodność doprowadzić w każdym poszczególny wierszu do zupełnej jednorodności stylu i materii i żeby to właśnie, a nie jakiś taki czy inny wątek uczuciowy łączył wszystkie moje wiersze” w sam raz pasuje do podsumowania Sosnowskiego: „Tu jest ta zasadnicza, acz naturalnie nie jedyna, różnica między poezją nowoczesną, a poezją klasyczną (...). To jest rzecz, która jest stworzona jeden jedyny raz gwoli jednokrotnego zadziwienia i podziwu, z nieobliczalną siłą właściwą poezji źródłowo romantycznej i późniejszej. To jest nowoczesny taniec”.
Skoro już chwyciliśmy wątek nieobliczalności i ucieczki z obowiązkowych tanecznych figur, to trafiamy do fragmentu trzeciej z książek, gdzie Joanna Mueller znajduje u Bianki Rolando motyw wyższości rysunku nad obrazem („Autorka pokazuje ontologiczną (tak!) różnicę między szkicem a skończonym obrazem. Szkic, traktowany zwykle jako marginalny i służebny wobec dzieła, zostaje przez Rolando zrehabilitowany (...). Szkic to magma potencjalności, kłębowisko możliwych zaistnień i unicestwień, to pierwotny stan, w którym wszystko jeszcze może się zdarzyć lub samo się zanegować. Obraz zaś jest zawsze ostatecznym wyborem”). Z kolei od niefrasobliwości szkicu blisko z powrotem do Sosnowskiego, który w pogadance „Wiersz i śmiech” najpierw opowiada o jednym z najniefrasobliwszych wierszy świata, o „Świeżym powietrzu” Kennetha Kocha z połowy lat 50., a potem cytuje utwór jednego ze współczesnych polskich spadkobierców Kocha, wiersz „Kiedyś byłem szczupłym facetem” Krzysztofa Jaworskiego:
Kiedyś byłem szczupłym facetem.
I utyłem jak Elvis.
Mama, żona i Sendecki mówią:
Jaworski, ależ ty masz piersi (z tym,
że mama mówi do mnie „synu”). To nie piersi,
koledzy, odpowiadam, lecz mięśnie. Aktualnie
znajdują się w stanie spoczynku (z tym,
że do mamy mówię
„mamo”).
Cały Elvis.
Nie mam nic do powiedzenia, a śpiewał nie będę.
Na co Matywiecki, tknięty tą lekkością i wdziękiem, wraca o parę dekad wstecz, cytując „Ostatni dzień” Anny Kamieńskiej:
Chwytam dzień za słowo
że będzie ostatni
co za radość
świat jest jak w pierwszym dniu miłości
że można by narąbać tym szczęściem
całe sągi światła
radość ostatniej litery
ulga ostatniego oddechu
wybuch mnie
Cieszcie się oto jestem
cała
domówiona
nic nie zataję
nie powstydzę się niczego
Umrzeć
to można umrzeć z radości.
Joanna Mueller, „Powlekać rosnące (apokryfy
prenatalne)”. Biuro Literackie, 280 stron,
w księgarniach od listopada 2013Ten, co nie ma nic do powiedzenia, z tą domówioną. Ani śpiewać nie będą, ani gadać poważnym heksametrem. Podobnie zbiegają się nawoływania autorów o emancypację mowy, o jej wyzwolenie spod zaborów myśli, uczynku i zaniedbania. Matywiecki: „Jan Śpiewak myśli mową, a nie za pomocą mowy, mowa staje się myślą, a nie biernie dopasowującym się do myśli narzędziem”. Sosnowski: „zrobiliśmy kilka kroków w pewnym określonym kierunku, jak mi się wydaje, a kroki te prowadziły nas ku jakiejś cielesności wiersza, ku jego odczuwalnej, materialnej, dźwiękowej, zmysłowej, może niemal fizycznej aktywności”. Ucieleśnione słowo nabawia się atrybutów odkupicielskich i dopiero wtedy warto przejść z nim do rzeczy. Bo jak nie – to bieda. Mueller: „Widzę ją tam, tę kilkuletnią Asię, spasioną piratkę (okulista doradził, żebym dla wyćwiczenia niedowidzącego prawego oka nosiła na zdrowym, lewym, przepaskę), jak prześlepia otaczającą rzeczywistość i zezuje w wiekuistość, jak zamiast doskonalić widzenie obuoczne – nabawia się widzenia obłocznego”.
Jednak najbliżej autorom do siebie nie wtedy, kiedy się zgadzają i dochodzą do podobnych wniosków, ale kiedy ściszonymi głosami zwierzają się z literackich emocji najosobistszych. Te miejsca o wyjątkowej intensywności bywają podobnie uderzające nie jako pisanie o literaturze, ale jako literatura we własnej osobie. Wektor tej intensywności może mieć dwa kierunki. U Joanny Mueller od ciasnego i własnego do szeroko pojętego literackiego. Na przykład jej wyznanie o momentach niechęci do własnego macierzyństwa („To jest jeden ruch, który wykonujesz mechanicznie i bezwiednie w imię wewnętrznego kieratu, kombinatu zwanego macierzyństwem. (...) Ubezwłasnowolnienie. Orzeczenie decydujące o pozbawieniu zdolności do czynności. Logika prosta jak w sądzie – kilkudniowy proces pełen poszlak i domniemań, a potem jawność i dowód: dwie kreski, życie na dożywocie”.) prowadzi nas do „Szczelin istnienia” Jolanty Brach-Czainy, która „dokonuje iście akuszerskiego czynu – filozofię egzystencjalnego otwarcia (która zwykle bywa roniona, bo nie może się zagnieździć w tkance abstrakcjonistycznych dywagacji) wyprowadza na powrót (pozwala się jej od-rodzić) z mięsnej, krwawej, abiektalnej fizjologii porodu”. Albo do poezji Krystyny Miłobędzkiej, „żarliwej kolekcjonerki matczynych utrat”, która jednakowoż „wydaje na świat syna, a jednocześnie powija samą siebie”. I tak na kruchym liściu własnej cielesności Mueller podróżuje wartkim drukowanym strumieniem, a nam pozostaje przypomnieć sobie, dlaczego ryby przegryzły łodygę liścia.
U Piotra Matywieckiego strzałka emocji bywa zwrócona w przeciwną stronę: od faktów literackich do szczegółów tak osobistych, że nawet nie napomyka o nich wprost. Na przykład kiedy pisze o żydowskim pochodzeniu Baczyńskiego, którego przyjaciele działali przecież w „Sztuce i Narodzie”, a czytelnik dobrze jeśli wie, że ojciec Matywieckiego, zanim zginął w Powstaniu, był więźniem getta i oficerem Armii Ludowej. Podobną drogę pokonuje Matywiecki od nazbyt niebotycznej dykcji („arcydzieło”) do tonów bardziej przyziemnych, wolnych od arbitralności. A im ciszej się mówi, tym więcej się słyszy. W eseju na temat Piotra Sommera na początku padają gromkie zdania typu: „magiczny układ tego wielkiego wyboru”, ale potem mamy uważnie wychwytywane uchem niuanse: „Intonację trzeba rozumieć jako zjawisko o wiele szersze niż czysto językowe – to także «intonacja» melodii w jaką układa się życie i refleksja o nim. (...) Istnieje w polszczyźnie intonacja, która najbardziej władczo rządzi melodią i rytmem – intonacja pytania. Pytania Sommera są dziwnie temperowane, dlatego prawie nigdy nie odczuwamy ich jako pytań. (...) Intonacja jest u Sommera nie-zadanym pytaniem, pytaniem tuż przed chwilą, kiedy będzie zadane. Pytaniem oczekującym na swoją chwilę, albo chcącym się z tej chwili wycofać, przetrwać w zawieszeniu ponad chwilą. To sprawia wrażenie wieczystego zastrzeżenia”. Parę rozdziałów wcześniej mamy esej, w którym Matywiecki nawiązuje do swojej młodzieńczej fascynacji „magią słów” Czesława Miłosza, „jedynego, który w polskiej poezji uprawia inkantację, zaśpiew”. W tekście o Sommerze spotykamy Matywieckiego o kilka dekad starszego. A przy okazji widzimy, dlaczego majestatycznym papieżom literatury przychodzi ustąpić miejsca autorom takim bardziej bosym, franciszkańskim.
Wzruszenia Sosnowskiego towarzyszą wybieraniu maku, a nie diamentu z popiołu. Na przykład kiedy opowiada o tym, jak John Ashbery zapłakał, czytając na głos wiersz Elizabeth Bishop. Mimo niesamowitej skrzętności w opisie wiersza i całego zdarzenia, mimo sygnałów o rosnącej powadze sytuacji – nad czym dokładnie Ashbery zapłakał, tego się nie dowiadujemy. Niewątpliwie gubiony przez Sosnowskiego pantofelek wcale nie musi być dla każdego znalazcy ten sam. Przed takimi właśnie „miejscami niedookreślenia” ostrzegał w klasycznym tekście Roman Ingarden („Mamy zdanie «Ogary poszły w las». Każdy czytelnik wyobrazi sobie tę scenę inaczej: ile jest ogarów, jakiej maści, jakiej rasy, czy muskularne, czy gibkie, duże, małe, czy poszły płynnie, czy może się wyrywały”) i może gdzieś tutaj tkwi odpowiedź na pytanie, dlatego Polacy wybierają literaturę, którą da się dookreślić za pomocą telewizyjnego serialu.
Komplementując tegorocznych laureatów Nagrody im. Wisławy Szymborskiej, Piotr Śliwiński przytomnie przestrzegł, by nie traktować triumfu konkretnych literatów w jakimś prestiżowym agonie jako zwycięstwa danego stylu czy metody. Podobne wrażenie zostaje po lekturze trzech jesiennych książek BL-u. Zamiast temperowanej retoryki hierarchii – aleatoryka zachwytów. Zamiast symonii – ciało autora, amen. Dalej u Żeromskiego jest tak: „Echo ich grania słabło coraz bardziej, aż wreszcie utonęło w milczeniu leśnym”. Więc tym bardziej cieszy nieogar współczesnej poezji, którego dzięki Joannie Mueller, Piotrowi Matywieckiemu i Andrzejowi Sosnowskiemu (a wbrew tańszym ofertom innych operatorów) wciąż mamy okazję posłuchać.