Nie teleskop, lecz topór uporu
fot. Łukasz Halczak

8 minut czytania

/ Literatura

Nie teleskop, lecz topór uporu

Maciej Woźniak

Każdy rynek, także literacki, ma swoje reguły, dlatego przekornie anachroniczna i prosta niekiedy do granic naiwności poezja Mirosława Mrozka jest jak oddech ulgi – że istnieją wyjątki

Jeszcze 2 minuty czytania

„Chodzi o to, że świat sie rozpada. Że nie można z niego zrobić wspólnej całości” – mówi Mirosław Mrozek w internetowym filmiku towarzyszącym nominacji jego książki do nagrody im. Wisławy Szymborskiej. Nie chodzi mu w tym momencie o ponowoczesny kryzys pojęć i wartości, lecz o własną chorobę – schizofrenię – oraz o cierpienie, w którym Mrozek widzi „motor napędowy” całej ludzkiej twórczości, a więc także swoich wierszy. Mamy zatem poetę, którego los jest sam w sobie metaforą, późny debiut zaś (czyli obojętność na prawa literackiego rynku) staje się kolejnym atutem, pozwalającym odbierać jego wiersze tak, jakby były ekologicznie czyste, pozbawione utrwalaczy i wypełniaczy. Każdy rynek ma swoje reguły, dlatego przekornie anachroniczna i prosta niekiedy do granic naiwności poezja Mrozka jest jak oddech ulgi – że istnieją wyjątki.

Ten brak konserwantów w „Horyzoncie zdarzeń” to oczywiście miłe sercu pozory, bo kiedy pojawiają się zdania: „zdarzenia są iluzją” czy „zostałem powołany do błądzenia”, to czuje się w ustach posmak chemii regularnie dodawanej do artystycznych wytworów ludzkiej myśli od czasów Platona i Seneki (ale skoro dodawanej od tak dawna, to uznawanej za naturalną). Podobnie jest z frazą u Mrozka: jest niby nowocześnie bliska językowi potocznemu, ale co rusz zawraca ku zeszłowiecznym klasykom polskiej poezji. W komentarzu do książki Janusz Drzewucki wyznaje, iż ma ochotę powiedzieć autorowi, „że jego wiersze powstały także w naszym imieniu”, co w kontekście przywołanej chwilę wcześniej „jasności” i „prostoty” może sugerować, że wiersze niejednoznaczne i zawiłe są pisane w imieniu kogoś innego niż „my”. Jednak sam Mrozek mówi, że liczy na odbiorcę, którzy będzie go czytał „gdzieś tam w ciemnym kątku”, a więc na czytelnika równie samotnego jak autor. Zresztą cały filmik promujący książkę – w którym Mrozek włóczy się po polach z psem – sugeruje, że nie wyrośnie z niego jakiś nowy poetycki hierarcha.

Pierwszym żywym poetą, który przyszedł mi na myśl podczas lektury „Horyzontu zdarzeń”, jest o pokolenie starszy od Mrozka Janusz Szuber, a wrażenie pokrewności wzmaga jeden z głównych tematów wierszy – cierpienie, wokół którego obaj autorzy budują rozległą strukturę religijnych i kulturowych odniesień (zgodnie z zaleceniem Herberta: „grać z nim oczywiście grać”). Podobnie jak u Szubera, mamy tu sporo odniesień do Biblii oraz klasycznej kultury europejskiej, rozpiętej między Juliuszem Cezarem a Judaszem Iskariotą, między Szekspirem a Nietzschem. Ale – poniekąd za sprawą odmiennej specyfiki choroby, ciemnego jądra wierszy – widać też znaczące przegrupowanie sensów. Parafrazując język biblijny, pisze Mrozek: „kto ma oczy – niechaj czyta, kto ma uszy – niechaj słucha, kto ma rozum – niech mu nie ufa”, a wieści są nie tyle hiobowe, co przynoszone przez „archanioła schizofrenii”.

W kilku wierszach pojawia się nawet konkretne miejsce objawień – szpital psychiatryczny, cała sytuacja zaś (tym bardziej że szpital jest usytuowany w sąsiedztwie barokowego kościoła) zostaje uznana za metaforyczną. W interpretacyjny sukurs (skoro rzeczywistość, krajobraz, własne istnienie są tekstem, który domaga sie odczytania) przychodzi autorowi fizyka teoretyczna. Jej narzędzia i terminy, traktowane u Mrozka – począwszy od tytułu książki – jako przybornik do literackiej egzegezy świata, okazują się nader poręczne: przydaje się i ponuro brzmiąca „ciemna energia”, i zasada Heisenberga, i nawet ten elektron, co to najpierw wypada stamtąd, gdzie go jeszcze nie ma, by dopiero potem tam, skąd już wypadł, wpaść. Jakby czerpał obłędną siłę z mylenia przyczyny ze skutkiem. Poetycka metoda Mrozka sprawdza się równie dobrze na poziomie ogólnym, dotyczącym metafizyki, teologii czy doraźnych funkcji religii w kulturze („Bowiem nie na początku lecz u kresu nie przyczyną ale skutkiem jest Bóg”), jak i na poziomie najintymniejszym, dotyczącym choroby oraz innych dziwnych przypadłości: pisania albo czytania poezji („ten wiersz istnieje tylko kiedy go czytasz podobnie jest z istnieniem bólu a raczej bólem istnienia”). Tego typu dialektyczne subtelności kontrastują z szorstkim lirycznym tonem Mrozka, który na poetyckim podorędziu ma nie teleskop do obserwacji czarnych dziur, lecz „topór uporu”, a ze światem ma nie ideowo, lecz osobiście na pieńku.

Mirosław Mrozek, „Horyzont zdarzeń”. Fundacja Literatury im. Henryka Berezy 2014, 59 stronMirosław Mrozek, „Horyzont zdarzeń”. Fundacja Literatury im. Henryka Berezy 2014, 59 stronNajciekawsze w poezji Mrozka są te momenty, w których nachodzą na siebie różne warstwy sensów (zawiłości teologiczne i kwantowe, rozpad świata dawnych wartości i schizofreniczny rozpad osobowości, wyobcowanie spowodowane chorobą i powszechna współczesna alienacja), zaś styl pozornie zadłużony u klasyków raptem lekceważy zobowiązania i wymyka się w niedbałą potoczność lub doraźne inspiracje (jak w wierszu „Strzelanina w kinie w Aurorze”). Jasne, że ta „naturalność” przebiega trochę pod dyktando, biblioteczka filozofów u Mrozka zawiera nazwiska dobrane z klucza (a nie pozbierane jak kwiaty z pola, po którym autor kroczy na internetowym filmiku), jednak udało mu się zachować na tyle wiarygodną surowość zmagań z językiem i istnieniem, że skórka jest warta wyprawki.

Przeplatając wątki fizyki teoretycznej z wątkami religijnymi, Mirosław Mrozek nie dość, że napisał książkę, to jeszcze utrafił z nią w dość znamienny punkt (i czas), w którym tradycyjne podejście do religii i jej dogmatów albo powszechnie zanika (po cichutku w tysiącach domostw i waląc się z hukiem w medialnych czy fejsbukowych utarczkach), albo nabzdycza się fundamentalnie, nabierając politycznych rumieńców (co ubrał w ładne aforyzmy już Kierkegaard, ale on jeszcze niewiele wiedział o islamistach). Tymczasem Mrozek okazuje się poetą religijnym, jak zauważył Drzewucki, nie „wyznawczym”, lecz „buntowniczym”, a nuta egzystencjalnej desperacji, poczucia osierocenia, uporczywego mocowania się z religijnymi prawdami pobrzmiewa u niego poetyckim echem zeszłego wieku (dał nam przykład Różewicz albo Miłosz, jak desperować mamy). Marcin Orliński, pisząc o „Horyzoncie zdarzeń” dla „Twórczości” (bo książka ukazała się dzięki nagrodzie im. Henryka Berezy), owszem, analizuje tom wnikliwie, docenia mechanizm „napędzający koła melancholii”, ale patrzy nań przez recenzenckie soczewki, z dystansem, inaczej niż o pokolenie starszy Drzewucki, gotów entuzjastycznie dziękować za książkę „Bogu Ojcu i Matce Naturze”.

Tak to wygląda w czasie, natomiast jeżeli chodzi o współczesną sytuację poetycką, to Mrozek okazuje się religijnym poetą innym niż Wojciech Wencel (z uporem doktora Frankensteina pochylony nad tym Bogiem, któremu akt zgonu wystawił Nietzsche) czy Adam Wiedemann (jego kpiąca mistyka pyta o drogę, o jaką niekoniecznie pytają cierpiący i zrozpaczeni). O tym, że bliżej Mrozkowi jednak do Wiedemanna, decyduje styl, bratający się z mową powszednią, ze zwykłym biegiem ludzkich myśli, dyskretnie poetycko uregulowanym, a także podejście do świata – o tyle bożego, o ile traktowanego jako work in progress.

Sięgając po zbuntowany religijny arsenał (po archaiczne miecze, tyle że świetlne z łaski nowoczesnej fizyki), po szachownicę z nie rozegraną kilka dekad temu partią (roszada zakurzonym królem nie przestaje być zgodna z przepisami), Mrozek odzywa się głosem zmagającym się nie tylko z osobistą niedolą, ale i z dyskursem religii – katolickiej, statystycznie wszechobecnej – czy też z jej zatrzaśniętym na głucho słownikiem, który odmawia dostępu żywej mowie, a więc żywemu światu. Trafia zatem Mrozek – czy zawdzięcza to także swojej chorobie? – w czuły punkt nie tylko polskiej poezji, ale Polski właśnie.

Cykl tekstów o poezji powstaje we współpracy z Fundacją Wisławy Szymborskiej.
logo


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.