Obydwaj nie są już pierwszej poetyckiej młodości, ale to jednak wciąż młodość. Debiutanckie książki wydali w tym samym 2013 roku – jeden jako dziarski 25-latek, który z miejsca zrobił furorę, drugi jako stateczny 30-latek, któremu nie groziła młodzieńcza sława i chwała. Jeden dzięki debiutanckiemu tomowi „Nadjeżdża”, nominowanemu do Nagrody Nike, szybko stał się powszechnie znany. Drugi zadebiutował tomem „Zamiatając pod wiatr”, ponieważ wygrał skromny medialnie Konkurs im. Klemensa Janickiego, gdzie nagrodą było wydanie książki. To przesunięcie na linii przyczyna-skutek było znamienne, a tytuły obu książek metaforycznie komentowały zarówno sposób pojawienia się autorów na młodoliterackiej scenie, jak też ich poetyckie dykcje. Szymon Słomczyński efektownie nadjeżdżał. Marcin Ostrychacz skromnie zamiatał pod wiatr.
Poetycka młodość obydwu nie jest zatem tą samą młodością. Słomczyński dość szybko zdyskontował debiut, wydając w 2015 roku równie błyskotliwą książkę „Dwupłat”, przy czym o ile w tomie „Nadjeżdża” mogła zapierać dech akcja w poszczególnych wierszach (Agnieszka Wolny-Hamkało pisała o podpięciu języka do prądu oraz o szczególnej kompulsywności zapisu, łączącej cielesne z duchowym, językowe z materialnym), to w „Dwupłacie” największe wrażenie robiła precyzyjna podwójna konstrukcja całego tomu (mogąca przywoływać skojarzenia nawet z książkami Tymoteusza Karpowicza). Inaczej Ostrychacz, którego nieszczególnie zauważony debiut miał tę zaletę, że nie wymagał żadnej strategii przy kolejnej książce (w wywiadzie autor wspominał o nieśpiesznej pracy na 350 plikach, z których do nowej książki ma trafić trzydzieści parę) – ani potwierdzania (wobec sceptyków) obietnicy talentu, ani dopieszczania rozbudzonych (u entuzjastów) nadziei.
Różnicę w poetyckich młodościach podkreśla także kontekst biograficzny. Szymon Słomczyński to wnuk swojego słynnego dziadka – Macieja (i całkiem możliwe, że dryg do ustawiania słów we właściwej kolejności jest z tym faktem związany). Życie i twórczość poety są w dużej mierze związane z Krakowem, tyleż pod względem „wielkomiejskości”, co tradycji literackich. Zadłużenie u niektórych z tych tradycji chętnie się Słomczyńskiemu wypomina, np. ostatnio Michał Pranke pisał o „wrażeniu obcowania z elitarnym stylem wypowiedzi” (do uwag Prankego o stylu jeszcze wrócimy). Natomiast Marcin Ostrychacz to dziecię polskiej prowincji (konkretnie – Hajnówki, z całym złowrogim cieniem „ściany wschodniej”), wychowane na punkowych tekstach o wysokim stężeniu literackiej anachroniczności (autor wspomina: „fascynowały mnie hasła: pokój, miłość…”). Pierwszą książkę Ostrychacz napisał po słowach zachęty spotkanego na ulicy (już po przeprowadzce do Poznania) Roberta Rybickiego, a błogosławieństwo „Ryby” – o czym wie każdy, kto jest jako tako zorientowany na poetyckim rynku – to nie jest dobra wróżba dla kariery.
Widzimy więc pomiędzy tymi młodościami równoległymi wyraźny kontrast, który potwierdzają komentarze autorów. Słomczyński przejawia w nich skłonność do tekstualnej ironii, problematyzowania motywów wierszy, kokietowania inteligencją czy erudycją (niedawny przykład: „Wiersz jest wypadkową różnych doświadczeń, przeważnie językowych, a jeśli tylko przekładanych na język, to często nie wiadomo z czego. Mogę tylko przywołać niektóre z nich, zastrzegając sobie prawo do mylenia tropów”). Ostrychacz zaś wydaje się na tym tle wręcz prostoduszny, szczególnie kiedy w wypowiedziach sięga do sfery etyczno-moralnej (na zadane przez Piotra Śliwińskiego pytanie, czy czuje się poetą zaangażowanym, odparł: „W życiu jestem zaangażowany w obronę Puszczy Białowieskiej. W poezji – w humanizm”).
Szymon Słomczyński, „Latakia”. Biuro Literackie, 56 stron, w księgarniach od grudnia 2016O tym, jak dalece niekompletne i mylące mogą być takie wizerunki poetyckiego cwaniaka (Słomczyński) i naiwniaka (Ostrychacz), przekonują opublikowane pod koniec 2016 roku nowe książki obu poetów. Na pierwszy rzut oka Słomczyński z „Latakii” jest taki sam, jak wcześniej: bazując na językowej brawurze i uwodzącym ucho rytmie, nadaje grom skojarzeń i odwołań niesamowite tempo, a traktując frazę jak swoisty pryzmat, rozszczepia znaczenia użytych w niej słów. Na niebezpieczeństwo poetyckiego cwaniakowania zawarte w takiej dykcji zwraca uwagę Oliwia Bechter, pisząc: „Dobrze ułożone, chciałoby się dodać: wycyzelowane frazy sprowadzą nas wreszcie na manowce chwilowości, błyskawiczności. Działają błyskawicznie, ale krótkotrwale”. Ale zadane przez nią pytanie: „Czy więc wiersze Słomczyńskiego same siebie deprecjonują?” – jest poniekąd pytaniem, które teksty krakowskiego poety zadają nam – odbiorcom. Owszem, głodny bardziej „tradycyjnego” sensu czytelnik może mieć wrażenie, że po lekturze niektórych wierszy z „Latakii” pozostaje z niczym, ale to „nic” to może jest właśnie zadanie dla niego, praca domowa: przeprowadzić prywatną rewaloryzację sensów.
Problem zaczyna sie już na poziomie tytułu, bo Latakia to i region w Syrii, i marka pochodzącego stamtąd tytoniu (który jednakowoż nie jest rdzennie syryjski, bo wcześniej został tam sprowadzony). Syria z miejsca uruchamia sekwencję obowiązkowych skojarzeń, ale choć chwilami można odnieść wrażenie, że Słomczyński zabiera się do nich metodą na Darka Foksa czy na Martę Podgórnik (dokonując znaczeniowej lub językowej dekonstrukcji), a kiedy indziej, że raczej metodą na Jacka Dehnela (podając w formie tak klarownej, że czytając o Aleppo, czujemy się, jakbyśmy czytali o wojnie peloponeskiej), to proponuje jednak coś własnego. Michał Pranke pisze o „głęboko zakamuflowanej subwersji gdzieś pod spodem «zaangażowania» wiersza”, widząc w takiej strategii, po pierwsze, krytykę pisania (i czytania) moralnie słusznego czy też modnie zaangażowanego, a po drugie „kontrę do wysokiego, aksamitnego stylu z poprzednich książek”. Może jednak warto pójść jeszcze dalej i zauważyć, że kiedy Słomczyński przestaje dokładnie wiedzieć, o co mu chodzi – kiedy rozpoczyna wiersz, żeby w nim błądzić, mocować się z medialnymi dyskursami („Casino Loyal”), przezwyciężać własny poetycki styl i jego kulturowe źródła („Neutrina”), wyrażać bezradność wobec świata i wobec osobistych emocji („Program przywrócenia kakapo”) – wtedy jest najciekawszy. To błądzenie zresztą wcale nie musi być mozolne i pozbawione animuszu.
Dasz się ustawić?
Adoptuj słoniątko
nienarodzone
duchowo,
twoja pomoc
jest dla nas
bezcenna,
weź słoniątko
w zimne serce,
daj mu imię
wychowaj
w myślach
na mściwego
skurwysłonia;
niech tratuje!
Marcin Ostrychacz, „Ruje i wyciszenia”. WBPiCAK, 60 stron, w księgarniach od grudnia 2016 Podobną moc (odwrócenia światła, w jakim widzimy i autora, i sprawy, o których pisze) zawiera tom „Ruje i wyciszenia”. Marcin Ostrychacz – w swoim „naiwnie” górnolotnym stylu – powiedział o książce, że jest próbą „odpowiedzenia sobie na pytanie, czy człowiek jest człowiekiem, czy zwierzęciem, czy czymś pośrednim między zwierzęciem a Bogiem. I dlaczego rościmy sobie prawo do władzy nad tym światem, skoro jesteśmy tak blisko spokrewnieni ze zwierzętami”. Co więcej, podobny odbiór sugeruje wydawca książki, Mariusz Grzebalski, mówiąc, że „wiersz i język nie są tu głównymi bohaterami – pełnią rolę służebną. Są poręczne w dokopywaniu się, odchodzeniu do wiedzy – szczątkowej i fragmentarycznej, ale jednak – o człowieku”. Pierwsze dwa wiersze z tomu – z ducha antropologiczne, z ciała zaś utrzymane w stylu à la późna Szymborska – wydają się potwierdzać złe przeczucia wywołane powyższymi deklaracjami, ale już od trzeciego z kolei „Placu ostatnich zabaw” (z obficie onomatopeicznymi „aaaaaaaa!” czy „BUMMM!” jak z tekstu Rybickiego i ze zmysłowo rozchełstaną narracją) tom zaczyna zmieniać kierunek.
Mniej więcej w połowie książki, przy zakrojonych na poetycką litanię „29 strofkach o kochaniu” (u Marka Baczewskiego było skromniej: „10 dowodów na istnienie miłości”, ale trop jest dobry: język otwiera wachlarz nie gorszy od wachlarza rzeczywistości), pojawia się myśl, że mógłby ten wiersz wyperformować Adam Kaczanowski, czyli zwierzoczłekopoeta od lat kwestionujący ludzkie rojenia o władzy nad światem. Niby pozostajemy w kręgu kulturowych powątpiewań i ekologicznych przesłań, ale sposób ich wyrażania (weźmy np. „Decrescendo turkusowej syreny”) wywraca sugerowany przez Grzebalskiego porządek „służebności”.
I tu dochodzimy do tego, co wydaje się największą siłą tomu Ostrychacza – do szerokiego zakresu dykcji dopuszczonych w nim do głosu. Jakby autor spoglądał na nas podwójnym obliczem: jako wciąż prosty chłopak z Hajnówki („Ćwierkanie żab”, „Czarna rzepa”) i jako znakomicie wyposażony językowo oraz wyobraźniowo artysta, który umie puścić w ruch naprawdę cwane metafory („Złoty winyl”). A na założycielskie pytanie autora o kulturowe uzurpacje czy formy ludzkiej władzy jego wiersze niosą rozmaite godne uwagi odpowiedzi.
Eros z Libido wzięli się za fraki
W wyludnionym schronisku różowy poranek,
każdy krok do sklepu, gdzie wisi siedem groszy,
krowy na łąkach u stóp Łysej Góry i ten szczeniak,
który obskakiwał go, nie patrząc na asfalt,
każdy szczyt i dolinka, i każde spojrzenie
tubylców było rozłąką, śniadanie w schronisku
i dyrektorka kasująca za noce rozłąki.
I kiedy czekali na busa rozłąki,
otworzył żubra i odpalił skręta rozłąki,
i ustami rozłąki były jej usta imitujące ciepło.
Tamten drewniany przystanek był przystankiem rozłąki,
tamto czyste, świętokrzyskie powietrze było powietrzem rozłąki,
bo jego miłość jest jak buldożer w świętym gaju.