Malarstwo z perspektywy centymentra kwadratowego
Agata Bogacka na tle swojej wystawy w Zielonej Górze

20 minut czytania

/ Sztuka

Malarstwo z perspektywy centymentra kwadratowego

Rozmowa z Agatą Bogacką

Nie miałam żadnej przerwy. Moje tempo zawsze było takie samo, tylko odzew był inny. Obrazy figuratywne miały większe wzięcie, bo były prostsze w odbiorze

Jeszcze 5 minut czytania

MARTA CZYŻ: Jak wspominasz życie towarzyskie na początku lat 2000?
AGATA BOGACKA:
Miałam wtedy grupę przyjaciół – grupa wsparcia, tak się nazywaliśmy. Nie było tam żadnych artystów. Każdy z nas chciał napisać książkę. Jednej osobie się to udało – Renacie Bożek, reszta ciągle jest w trakcie pisania. To była olbrzymia grupa i wszędzie gdzieś razem łaziliśmy. Były na przykład szalone imprezy w dziurze pod mostem, absolutnie nielegalnej knajpie, która nazywała się Kurczak. Mieściła się blisko mojego domu, w pomieszczeniu na szczotki w przęśle Trasy Łazienkowskiej. Znajomi wynajmowali lokal od miasta. Nie było tam ani kanalizacji, ani wody w kranie. Dochód ze sprzedaży alkoholu szedł na spłacanie czynszu. Nie wiem, jak to się działo, że w tak ciasnym i potwornie dusznym pomieszczeniu odbywały się tak szalone imprezy do rana? Chodziłam też sporo do knajp na Powiślu, do Aurory prowadzonej przez Mariolę Przyjemską i Zbyszka Liberę. Dużo czasu spędzałam też w Cafe Baumgart Anny Baumgart. Z moją grupą przyjaciół głównie wyszukiwaliśmy imprez z muzyką z lat 80. i 90. Byliśmy zafascynowani kiczem. Bardzo dużo przebywałam w środowisku gejowskim. To nie było chyba wtedy takie oczywiste, że dziewczyna ma przyjaciela geja. W związku z tym powstawało mnóstwo plotek. Na przykład na temat mojego bujnego życia erotycznego. A to było dla mnie bardzo bezpieczne środowisko, otoczyłam się nim również z powodu moich kompleksów, przez które nie mogłam wejść w stały związek – nic mi wtedy nie wychodziło w tej sferze. A oni byli dla mnie otwarci, budujący i dowartościowujący. Z tej olbrzymiej grupy przetrwało pięć osób, spotykamy się regularnie, ale w innych, już ustatkowanych okolicznościach.

Co cię interesowało wtedy w sztuce?
Bardzo lubiłam Gilberta & George'a. Ich rzeczy były podobne do tego, co wtedy robiłam. Uwielbiałam też Jurry Zielińskiego, który w obrazach miał bardzo podobny sposób myślenia do mojego.

Agata Bogacka

ur. 1976, artystka, zajmuje się głównie malarstwem, ale również rysunkiem, fotografią, tworzy obiekty i instalacje. Ukończyła wydział grafiki na warszawskiej ASP w 2001 r. Brała udział w wielu wystawach indywidualnych i grupowych w Polsce i za granicą. Jej prace znajdują się w  licznych kolekcjach prywatnych oraz publicznych.

„Tłum”, BWA Zielona Góra, do 5 lutego 2017.

Jak zaczęła się twoja kariera?
Po dyplomie w 2001 roku, lub może w 2002, wzięłam zdjęcia swoich obrazów – odbitki na papierze – i poszłam do Rastra. Otwierali wtedy galerię na Marszałkowskiej. Jak tam przyszłam, to dopiero zdzierali wykładzinę. Tak że byłam z nimi od samego początku. Skończyłam studia, byłam potwornie zakompleksiona i nagle spłynęła na mnie ta cała sława. Czułam, że na nią nie zasługuję. Nie umiałam się tym bawić, to mnie cały czas obciążało. Trafiłam w taki kocioł. Bez przerwy udzielałam wywiadów w pismach kobiecych. Wypełniałam niszę. Wydaje mi się, że byłam wtedy pierwszą tworzącą akualnie artystką, o której pisały gazety niezwiązane ze sztuką. Dopiero potem to się stało normą. Telefony się urywały, a ja coraz gorzej znosiłam to wszystko psychicznie, i chyba po prostu nie umiałam z tej popularności skorzystać. Chociaż z drugiej strony poziom tamtych plotek był czasem absurdalny, nie chce mi się nawet o tym mówić. Media bez przerwy szukały sensacji. Do moich obrazów dopisywano jakieś niestworzone historie. Nie podobał mi się sposób, w jaki ludzie je interpretowali. Mimo że były potwornie smutne i depresyjne, to wiele osób pomijało ten fakt, bo wizualnie były bardzo uwodzące i łatwo przyswajalne. Do tego wielokrotnie nie autoryzowano moich wypowiedzi i potem pojawiały się jakieś totalne bzdury, których nigdy nie wypowiedziałam.


Jakie były przełomowe momenty w twoim życiu zawodowym? 
Ważna była wystawa w CSW „Ja krwawię!”, kuratorowana przez Stacha Szabłowskiego w 2003 roku. To była moja pierwsza wystawa indywidualna. Przełomowym momentem było też w 2005 rozpoczęcie współpracy z galerią Meyer Kainer w Wiedniu, wtedy ceny moich obrazów wzrosły dwukrotnie. Wszystko się sprzedawało systematycznie. Całe swoje dorosłe życie żyję ze sztuki.

Agata Bogacka, 2005, Agata Bogacka, 2005, „Miłość”

Twoje prace często były związane z twoim życiem prywatnym, jak na przykład projekt „Sztuka pięknych artystek”.
W tamtym czasie przyjaźniłam się z Anią Baumgart. Razem dużo imprezowałyśmy. I w pewnym momencie postanowiłyśmy zrobić z tego dokumentację. Myślę, że to były inne czasy – kiedy chodziło się imprezować, nie nawiązywało się kontaktów z innymi ludźmi, bo wszyscy byli bardzo zamknięci. Wydaje mi się, że teraz to mogło się zmienić. A wtedy my się szykowałyśmy do wyjścia, ubierałyśmy się, malowałyśmy, wychodziłyśmy, po czym przez wiele godzin stałyśmy w jakimś klubie, pijąc i paląc, i nic się nie wydarzało. Wiedziałyśmy, że jesteśmy takim powtarzającym się refrenem w różnych miejscach i chciałyśmy mieć z tego dokumentację fotograficzną. Mamy zdjęcia w kawiarni Baumgart, w OFF Teatrze, w Trasie, w Aurorze. Wydaje mi się, że moja popularność w ówczesnym czasie dawała mi taki szklany klosz. Zresztą pamiętam, że jak mnie ktoś interesował, to czasem podchodziłam, ale przedstawiałam się dopiero przy pożegnaniu i ludzie autentycznie dostawali zawału z wrażenia, a ja się strasznie wstydziłam, że ja to ja.
Wiesz, zawsze mnie dziwiło, dlaczego figura na obrazie wywiera takie wrażenie na odbiorcach w czasach, kiedy fotografia jest tak popularna. Ja kreowałam pewną postać na swoich pracach, ale przecież nigdy nie lizałam lustra, choć był taki obraz. To było dla mnie kłopotliwe, że ludzie przypisywali mi cechy bohaterów moich obrazów i traktowali je tak dosłownie. Były takie autoportrety „Ja krwawię”. Już sam tytuł i pierwsze wrażenie tak przerażały, że umykał ludziom cały żart – dziewczyna oblewała się sokiem, czyli udawała, żeby przyciągnąć uwagę. Postać, którą wykreowałam, z czasem zaczęła żyć własnym życiem. Myślę, że moje malarstwo to była taka podstawa, a sztuką było wprawienie w ruch tego całego zjawiska.  

Byłaś bardzo rozpoznawalna, miałaś wyjątkowy styl ubierania się, na twoje wernisaże przychodziły tłumy. W pewnym momencie twojej publiczności urywa się film z tobą.
Przede wszystkim mojej publiczności urwał się film, bo któregoś dnia wyłączyłam telefon. To było w 2006 roku. Wcześniej telefon dzwonił bez przerwy. Któregoś dnia zadzwoniła do mnie dziennikarka, chyba to było koło Święta Zmarłych i chyba szukano różnych tematów, bo ile można o samym Święcie Zmarłych pisać. W każdym razie pani spytała mnie, co ja sądzę o dekorowaniu nagrobków, bo ludzie zaczynają sobie stawiać na nich różne osobiste rzeczy. I nie wytrzymałam. Wyłączyłam dzwonek na kilka miesięcy. Nie odbierałam telefonu w ogóle. Tylko oddzwaniałam, jak widziałam, że ktoś znajomy dzwonił. Jak już mówiłam, pojawiały się w gazetach jakieś bzdury bez autoryzacji, więc później, jak miałam wystawy, to było powiedziane w galerii, kogo mają ze mną nie kontaktować.
Wiele osób pyta, dlaczego zniknęłam. I to jest według mnie właśnie takie współczesne postrzeganie świata, że jak kogoś nie widać, to znaczy, że zniknął. A przecież ja cały czas jestem i pracuję. Jak nie słychać o kimś codziennie na Facebooku, to go nie ma. Ja nie mam Facebooka. Od niedawna mam Instagrama. Jak na mnie, to jest moje wielkie wyjście do ludzi.

Czyli nie miałaś faktycznej przerwy w malowaniu?
Nie miałam żadnej przerwy. Nigdy nie malowałam jakichś potwornych ilości obrazów. Nawet tych figuratywnych obrazów nie było wiele – nie traktowałam siebie jak fabryki sztuki. Nie robiłam nic, żeby osiągnąć więcej, robiłam swoje, w swoim rytmie. I tak jest cały czas. Moje tempo zawsze było takie samo, tylko odzew był inny. Moje obrazy figuratywne miały większe wzięcie, bo były prostsze w odbiorze. Te, które tworzę teraz są po prostu trudniejsze.

1. Anna Baumgart i Agata Bogacka, 2003, fotografia z cyklu „Sztuka Pięknych Artystek”. 2. Agata Bogacka i Przemysław Kwiek podczas performansu „Rysowanie Bogacką”, 2005, fot. Mikołaj Tym

W 2007 r. porzucasz swój charakterystyczny styl, zaczynasz poszukiwać nowych obszarów w sztuce, wycofujesz się ze scen swojego malarstwa.
W 2007 wzięłam udział w przełomowej dla mnie wystawie w galerii Potockiej w Krakowie „Druga połowa serca”.  Kuratorowała ją Joanna Zielińska. Tam pierwszy raz pokazałam prace w innym stylu. Rysowałam odbicia w wisiorku w kształcie serca, rysunek figuratywny zmieniał się w abstrakcję. Do tego powiesiliśmy jeden obraz namalowany jeszcze w starym stylu. Potem miałam wystawy co 2 lata. W 2009 w Białymstoku w galerii Arsenał, gdzie pokazałam masę prac. Między innymi fotogramy, robiłam ich bardzo dużo. I pierwsze „rozlewane” obrazy. W czasie, kiedy moje malarstwo przechodziło transformację, obejrzałam wystawę Jadwigi Maziarskiej „Atlas wyobrażonego”, zrealizowaną w 2009 roku w CSW przez Basię Piwowarską. Zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Zrozumiałam, że idę właściwą drogą. W 2011 miałam wystawę w Zachęcie, pokazałam tam bardzo ważne obrazy, mapy, Tatry, różne odniesienia do pamiętników, do przemieszczania się, też do wędrówek wojennych. Wystawa została przeniesiona do prywatnej galerii w Berlinie. W tym samym roku miałam też dużą retrospektywę w Państwowej Galerii w Sopocie.
Z tymi figuratywnymi obrazami łączyła się cała kreacja, bo ja wyglądałam w specyficzny sposób, ubierałam się bardzo kolorowo, miałam farbowane na biało włosy i nie sposób mnie było nie zauważyć na mieście. Bez przerwy imprezowałam. Od tej wystawy w 2007 zaczął się przewrót. Okazało się, że moje życie i moje malarstwo to naczynia połączone. Zaczęłam zmieniać obrazy i automatycznie wszystko inne się zmieniało w moim życiu. Przestałam pić, palić, imprezować. Przestałam się tak ubierać, farbować włosy, nosić obcasy. To była ewolucja – moje kolejne życiowe osiągnięcia, kolejne stopnie rozwoju. Wycofywanie się z tego krzykliwego stylu wiązało się z pozbywaniem się kompleksów, z odnajdywaniem siebie. Nie musiałam się już niczym podbudowywać. Dochodziłam do prawdy o byciu kobietą. Odrzuciłam to, co jest nam narzucane.
Mniej więcej w czasie tych zmian zaczęłam też chorować, co było i jest bardzo uciążliwe. Po 10 latach zdiagnozowano boreliozę. Ta choroba to ruletka. Nie wiedziałam, co mi się przytrafi. Czy wyląduję na wózku, czy będę mogła mówić, czy będę widzieć. Musiałam nauczyć się żyć z tymi pytaniami.

Teraz w czasach popularności Instagrama co chwilę dziewczyny publikują swoje odważne zdjęcia w ekshibicjonistycznych pozach, manifestując w ten sposób dziewczyńskość czy emancypację. Tzw. selfie feminizm. Ty dokonywałaś podobnych manifestacji w swoich obrazach kilkanaście lat temu, ale nie wpisywałaś się wtedy w żaden trend, tylko go tworzyłaś.
Trudno mi się odnieść, bo nie znam sformułowania selfie feminizm. Są różne trendy, ale z jakiej racji nazywać je feminizmem? Wydaje mi się to nieporozumieniem – dlaczego feminizm miałby się wiązać np. z obcasami, brokatem i malowaniem się? To są raczej trendy niż feminizm. Feminizm jest byciem sobą, a nie wpisywaniem się w męskie oczekiwania. Uważam na przykład, że chodzenie w obcasach upośledza kobiety. Byłabym najszczęśliwsza, gdyby nie trzeba było używać słowa feminizm w ogóle, ponieważ wszystko, co by się wiązało z życiem kobiet, byłoby naturalne i równouprawnione. Ale tak nie jest. Dopóki istnieje dyskryminacja, seksizm, musi istnieć feminizm.

1. Agata Bogacka, 2006, „Samotność jest”.   2.  Agata Bogacka, 2006, „Zostać tu 1”. 

Czym jest dla ciebie malarstwo?
Posługuję się bardzo prostą definicją. Malarstwo to farba na płótnie. Wszystko poza tym jest w głowie widza. To brzmi w pierwszej chwili niezbyt dobrze, ale to klucz do zrozumienia malarstwa i mojej sztuki również. To też klucz do wolności, bo oznacza, że mogę namalować absolutnie wszystko i w dowolnym stylu. Nie ma różnicy między figuracją a abstrakcją. Malarstwo powinno się oglądać jako zbiór centymetrów kwadratowych. Studiować z perspektywy centymetra kwadratowego. Jak widzisz centymetr kwadratowy obrazu, to nie wiesz, czy to jest obraz figuratywny, czy abstrakcja. Dla mnie liczy się właśnie ten centymetr po centymetrze. Polska widownia jest bardzo przywiązana do przedstawienia, do figuracji. Inaczej jest za granicą, ludzie są bardziej otwarci, lepiej odbierają abstrakcję. U nas nie pisze się o budowie obrazu, o kompozycji, tylko o tym, co obraz przedstawia.
Nie widzę sensu w kontynuowaniu rzeczy, które były rozchwytywane, tylko chcę robić rzeczy, dzięki którym idę dalej. Całe życie robię postępy. Pojęcie własnego stylu jest czymś, co zostało narzucone przez krytykę sztuki albo na potrzeby rynku. Artyści często tej presji ulegają na swoją szkodę. Było bardzo wielu wspaniałych malarzy, którzy też radykalnie zmieniali styl, na przykład Francis Picabia, którego droga jest odwrotna do mojej. On zaczynał od abstrakcji, a skończył na figuracji. Albo Picasso, który zaczynał od błękitnych obrazów, realistycznych przedstawień i ciekawa jestem, czy do niego też przychodzili latami i mówili „Panie Pablo, dlaczego pan już nie maluje tych niebieskich, one były takie ładne”. Lub Gerhard Richter, który namalował właściwie wszystko, co można było namalować – nie ma artysty, którego nie można byłoby znaleźć u Richtera. A po nim nie można zrobić już nic nowego w malarstwie. Z polskich przykładów Wróblewski, który malował od abstrakcji do figuracji i z powrotem.
Jeśli chodzi o mnie, to równocześnie z moimi zmaganiami z charakterem malarstwa pojawiały się dodatkowe rzeczy. Mój styl był tak atrakcyjny i pożądany, że wiele osób zaczęło go naśladować. Uznałam, że trzeba go porzucić i iść dalej. Te obrazy dobrze się sprzedawały, nawet teraz, jak któryś z nich trafi na aukcję, to osiąga wysoką cenę. Ale to też nie był powód, żeby tak malować do końca życia. Chociaż pewnie byłaby to najprostsza i najbardziej dla mnie komfortowa droga, płynąć sobie na fali jednej rozpoznawalnej kreski. Psychicznie bym się z tym jednak nie pogodziła.

Jak potoczyła sie twoja współpraca z Rastrem?
Zaczynaliśmy razem, ja z malowaniem, oni z galerią. Niektórzy twierdzą, że byłam twarzą Rastra, w każdym wywiadzie o nich mówiłam. Nie mieli wtedy innych tak popularnych artystów, którzy wprowadziliby ich w świat mediów niezwiązanych ze sztuką. Ale potem zaczęliśmy mieć rozbieżne wizje rzeczywistości. Oficjalnie zakończyliśmy współpracę na początku 2013 roku, ale nieoficjalnie dużo wcześniej. Bardzo dobrze, że tak się stało.

Jak postrzegasz dzisiejszy świat sztuki? Chodzisz często na wystawy?
Na wystawy chodzę bardzo rzadko i bardzo ostrożnie, bo jak obejrzę coś, co mi się nie podoba, to mi to psuje nastrój na wiele tygodni, kompletnie wytrąca mnie z równowagi.

1. Agata Bogacka, 2007, „Serce 1”.   2. Agata Bogacka, 2009, „Tatry 1”.    3. Agata Bogacka, 2011, „Thomas Buergenthal: Szczęście (11.05.1934 Lubochna, Słowacja – 1951 Getynga, Niemcy)”.   4. Agata Bogacka, 2012, „Kompozycja statyczna”.

Często ci się nie podoba?
Dużo rzeczy wydaje mi się kompletnie pozbawionych sensu. Pracuję jako artystka i jak coś widzę, to nie mogę tego odłożyć na bok. Wszystko, co oglądam zostaje mi w głowie. To samo dotyczy filmów, które muszą jakoś współoddziaływać z moim sposobem myślenia. W związku z tym nie jestem zbyt obiektywna.

Na czym się teraz skupiasz w malarstwie? 
Ważny dla mnie etap nastąpił po wystawie w Zachęcie. Przemalowując obrazy, uświadomiłam sobie, że koniec obrazu nie jest w ogóle istotny, że obraz można kontynuować. To się zaczęło od pewnego obrazu figuratywnego, który był nawet w tej formie wystawiany. Potem przemalowywałam go przez lata. Co jakiś czas do niego podchodziłam i znowu przemalowywałam, a potem dochodziły inne obrazy i tak zobaczyłam, że w tym przemalowywaniu jest wielki sens. To naturalne, że widzę obraz inaczej po tygodniu, po miesiącu, po roku, że chcę go przystosować do aktualnej wizji i tego jak się rozwijam jako malarka. Różne etapy tych obrazów mam sfotografowane byle jak, roboczo. I muszę przyznać, że niektóre z nich były świetne, ale już ich nie ma. W tym procesie jest coś radykalnego.

Widoki wystawy „Tłum” w BWA ZG

Stąd blisko już do działań performatywnych, happeningów, akcji.
Jest taka książka, „Artyści radykalni” Jerzego Truszkowskiego, która wywraca życie człowieka do góry nogami, o ile padnie na podatny grunt. W połowie lat 2000. była niezwykle aktualna. Kupiłam ja wtedy w kilkunastu egzemplarzach i wtykałam różnym osobom, które późnej np. rzucały pracę w korporacji. Raz nawet powstrzymano mnie przed wręczeniem jej jednej osobie w obawie, że skończy się to jakimś wywrotem. Często wtedy rozmawiałam z Truszkowskim, jak się spotykaliśmy w nocnych klubach. Byłam zafascynowana Przemysławem Kwiekiem, Zofią Kulik, Pawłem Kwiekiem, wszystkimi tymi radykalnymi postawami. Historia Zbyszka Trzeciakowskiego, który zniszczył dokumentację swoich performansów, bo uznał je po czasie za zbyt radykalne, ponieważ mogły go doprowadzić do śmierci, śniła mi się po nocach. Moja kiczowata postawa sprzed lat też była radykalna. Truszkowski, znając mnie, wymyślił wraz z Kwiekiem performans o tym, jaką sztukę reprezentuje państwo. Zastanawiali się, dlaczego u prezydenta wisi Dwurnik (nic mu nie ujmując), a nie radykalny Kwiek. Performans miał tytuł „Rysowanie Bogacką” i odbył się w galerii Kordegarda w czerwcu 2005 roku. Ja służyłam jako narzędzie – moja popularność miała zwrócić uwagę na hasła powieszonego na ścianie manifestu. Trzymałam w ustach flamaster, a Kwiek zakreślał mną fragmenty tekstu.
Przemalowywanie obrazów jest rodzajem happeningu i jest radykalne. I współgra z moim życiem. Lubię podejmować jednorazowe decyzje, np. rzucam palenie raz i nigdy nie wracam do tematu.

W 2015 nastąpiła kulminacja twojego przemalowywania obrazów na wystawie „Obraz psuje się od głowy” w BWA w Jeleniej Górze. Teraz pokazujesz prace w Zielonej Górze.
Wystawa „Tłum” pokazywana w tamtejszym BWA jest reakcją na teraźniejsze wydarzenia na świecie i w Polsce. Ludzie gromadzą się z różnych przyczyn, z powodu wojny stają się grupą uchodźców, albo próbują walczyć o swoje prawa i wychodzą na ulicę. To zbiory różnych osób, które muszą się połączyć, stanąć koło siebie i coś razem demonstrować. Stąd obrazy, które tworzą tłum na wystawie. Pokazuję dwie wielkie kompozycje z włosów w takiej skali, jakbyśmy stali w tłumie i nie mogli się odsunąć od protestujących przed nami. Reszta to portrety z pamięci. Widać w nich, czym się zajmuję od dłuższego czasu w malarstwie – balansowanie na pograniczu sztuki figuratywnej i abstrakcji. To dla mnie idealne połączenie. Ktoś może odczytać portret w obrazie, a ktoś inny zobaczy tylko zestawienia brył i kształtów. Rozwiązuję to w różnych stylach – inaczej w rysunkach, inaczej w obrazach, które są bardziej geometryczne.
Często maluję też włosy, które są dla mnie symbolem czasu. One się zawsze przewijały w mojej twórczości. Bo ja od zawsze maluję uniwersalne portrety ludzi. Kiedyś wszyscy woleli myśleć, że to ja jestem na obrazie, ale ta postać była symbolem. Dziś moje obrazy są ustabilizowane, a moje kompozycje geometryczne nie do zburzenia. To jest moje życie – skomplikowane, ale poukładane. Jest ono teraz wyważoną, dojrzałą kompozycją.