Jugosłowiański beat
Instalacja Ivo Nikicia na Autostrada Biennale, fot. Tuğhan Anıt

19 minut czytania

/ Sztuka

Jugosłowiański beat

Rozmowa z Ivo Nikiciem

Nigdy wcześniej nie odwoływałem się do mojego pochodzenia. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, jak ważny dla mnie jest tamten dom, miejsce, z którego musiałem z dnia na dzień wyjechać – mówi uczestnik tegorocznego Autostrada Biennale w Kosowie

Jeszcze 5 minut czytania

MARTA CZYŻ: Pokazujesz swoje prace na niedawno otwartym Autostrada Biennale w Prisztinie. To twój powrót po latach do Kosowa – urodziłeś się i pierwsze lata życia spędziłeś w Jugosławii.
IVO NIKIĆ: Mój tata pochodzi z części serbskiej byłej Jugosławii, a mama jest Polką. Poznali się na zgrupowaniu piłkarskim w Bułgarii. Mama, nauczycielka i tłumaczka, przeprowadziła się do Jugosławii, do dzisiejszego Kosowa. Zamieszkaliśmy w Obiliciu, miasteczku pod Prisztiną. Tam poszedłem do szkoły. Dopiero niedawno uświadomiłem sobie, że trafiłem do klasy z samymi Romami i przez to przywiązywano do niej najmniejszą wagę. Ze względu na radosne i luźne podejście do edukacji i życia to była bardzo wesoła i kolorowa grupa.

Mieszkaliśmy w Obiliciu w okresie najostrzejszych dążeń Kosowarów do niepodległości. Bardzo chciałem być wtedy pionierem, dostać czapkę i chustę. Kiedy zaczęły się protesty niepodległościowe, Kosowo było okręgiem autonomicznym, jeszcze nie republiką. By mieć bufor przed policją i wojskiem, demonstranci wyganiali dzieci ze szkół i traktowali jako żywą tarczę – ustawiali na czele pochodów. Byliśmy taką strefą uniemożliwiającą agresywną interwencję policji. Pamiętam moment, kiedy cała szkoła opuszczała budynek, a moja klasa się cieszyła, że już dziś nie będzie lekcji. Tego dnia, kiedy zabrano nas na protesty, mama miała jakieś tłumaczenie w Mitrovicy, a tata pewnie wyjazdowy mecz, zaopiekowała się więc mną i kilkorgiem innych dzieci z klasy nasza nauczycielka. Do dzisiaj nie pamiętam, czy spędziłem u niej w mieszkaniu w Prisztinie jedno popołudnie czy kilka dni. Pamiętam hałas helikopterów, czołgów i takie moje myślenie, że to naturalna kolej rzeczy. W tamtym czasie dużo oglądałem filmów o II wojnie światowej, pamiętam jednego z filmowych bohaterów, nazywał się Bosko Buha, pomyślałem sobie wtedy, że też będę taki dzielny jak on. Propaganda sukcesu siedziała mi mocno w głowie.

Twój tata był sportowcem?
To były czasy, kiedy piłka nożna nie była profesjonalnym zajęciem. Równolegle mój ojciec pracował w elektrociepłowni. Pamiętam, jak chodziłem z nim na stadion. Jego zespół grał w tamtejszej lidze i zdarzało mi się poznać całkiem znanych piłkarzy, na przykład Majstorovića, ówczesnego bramkarza reprezentacji Jugosławii.

Mieszkaliśmy w budynku Samaczka Zgrada, przeznaczonym zgodnie z nazwą dla kawalerów. A my tam mieszkaliśmy nielegalnie całą rodziną. Nasze mieszkanie miało 8 metrów kwadratowych. Mieściło się w nim łóżko, kuchenka i regał z telewizorem oraz konik na biegunach, którego dostałem z Polski. Toaleta była wspólna.

Ivo Nikić

Ur. 1974 r. w Prisztinie. Artysta wizualny, malarz. Współzałożyciel i członek (w latach 2001–2013) latającej galerii szu szu (razem z Karolem Radziszewskim i Piotrem Kopikiem). Uczestnik tegorocznego Autostrada Biennale w Kosowie.

Jak to wspominasz?
Nie pamiętam, żeby mi czegoś brakowało. Spędzałem czas głównie na podwórku. Przy naszym bloku był skład butelek. Traktowaliśmy go jako swoje terytorium, którego pilnowaliśmy, na którym się bawiliśmy, w którym chowaliśmy bezpańskie psy. To był nasz świat. Opiekowała się mną sąsiadka Gina, Albanka. Dorastałem w przepisach kulinarnych. Kiedy mama wracała z pracy, recytowałem jej te przepisy. Do dziś uwielbiam gotować.

Czemu chowaliście te psy?
W Kosowie psy, a raczej ich watahy, traktowane były inaczej niż w Polsce. Wiedzieliśmy, że są zagrożone, lokalni myśliwi traktowali je jako przynęty na niedźwiedzie, więc chowaliśmy je w naszych kryjówkach i dokarmialiśmy. Skrzynki na butelki traktowaliśmy jak moduły w rodzaju klocków Lego, odgradzaliśmy się nimi od reszty świata. To było nasze terytorium. Czasem w ramach zapłaty za opiekowanie się tym terenem dostawaliśmy napoje. Romowie bawili się z Albańczykami, Serbami, Chorwatami. Jakoś to działało.

Ivo NikićIvo Nikić, 1978 rok, fot. Ewa Nikić

W 1981 roku, gdy miałeś osiem lat, twoi rodzice zdecydowali się wyjechać.
Uciec. W światowych mediach nie było tak słychać o niepodległościowych dążeniach Kosowa, które wtedy przybrały na sile. Przywódcą Albanii był wówczas Emwer Chodża, porównywalny do Tita, który zmarł w 1980 roku. W Jugosławii Tito był wykreowany na półboga. Stanowił dla mnie wzór. W całej szkole wisiały jego zdjęcia; przedstawiały go elegancko ubranego w białych rękawiczkach, witającego jakąś delegację z Afryki, sadzącego drzewa, na polowaniu albo przy maszynach. Mocno przeżyłem jego śmierć. A w mediach skupiano się bardziej na Solidarności i tym, co się działo wtedy w Polsce.

W naszej szkole czuć było te nastroje. Podobało mi się to. Starsze roczniki wykorzystywały czerwono-czarne paski z maszyn do pisania (kolory flagi Albanii), które rzucało się ze szkolnych okien albo klatek schodowych. Po demonstracjach z dnia na dzień wyjechaliśmy do Belgradu. Zapamiętałem, że jechaliśmy jakimiś opłotkami przez góry i śnieżne zaspy – przyzwyczajony byłem wtedy do dobrej pogody i słońca. W Belgradzie zamieszkałem u cioci Beby, siostry taty. To nie był łatwy czas. Rodzice wrócili pozamykać sprawy w Kosowie i dojechali do mnie kilka miesięcy później.

Autostrada Biennale

Międzynarodowa Wystawa Sztuki Współczesnej, która od 2017 roku odbywa się co dwa lata. Kuratorkami 3. i 4. edycji są Övül O. Durmuşoğlu i Joanna Warsza. Biennale zostało zainicjowane przez trójkę artystów z Prizren, gdzie przekształcono dawne hangary NATO na centrum edukacyjne i pracownie. Tegoroczna edycja odbyła się w trzech miastach: Prizren, Prisztinie i Mitrovicy.

Jak zapamiętałeś Belgrad 1981 roku?
To był wielki świat, w przeciwieństwie do Kosowa i Obilicia. Dopiero teraz, odwiedzając Kosowo, zdałem sobie sprawę, jak trudne to było miejsce do życia. Właściwie Trzeci Świat. W Europie tak miasteczka nie wyglądają. Depresyjny widok elektrociepłowni i kominów, specyficzny zapach od razu spowodował, że miałem ciary, i przypomniało mi dokładnie, gdzie jestem. 

Znalazłeś swój dom? 
Został zburzony. Szkoła stoi w tym samym miejscu, stadion nadal funkcjonuje. Zarówno dla mnie, jak i Maxa Lehnera, kuratora Biennale Autostrada, z którym tam pojechałem, ta wizyta była szokiem. Szokiem było obserwować ten miks, ten chaos architektoniczny, te odpimpowane, drogie samochody w otoczeniu prowizorycznych romskich domów, wokół których chodziły kury, kozy i kaczki. 

W Belgradzie spędziłeś kolejnych pięć lat. W międzyczasie twoi rodzice się rozstali i mama zdecydowała się na powrót do Polski. Był 1986 rok.
To było zderzenie z inną rzeczywistością, głównie ze względu na szkołę – poszedłem do zwykłej podstawówki na Żoliborzu. W Jugosławii funkcjonowałem w cyrylicy. Miałem więc duże problemy z przestawieniem się na alfabet łaciński.

Pierwsze moje odczucie było takie, że jest tu strasznie zimno. Drugie to poczucie, jakbym z kolorowego filmu wpadł w czarno-biały. Nie rozumiałem, dlaczego wszyscy wyglądają tak samo i mają smutne ubrania. Znałem już takie marki jak Ellesse, Lacoste, styl z filmu „Footloose”.

Nie czułem tutaj nawet muzyki na dyskotekach, w szkole leciała siermiężna muza. Wszystko było z zupełnie innej bajki. Jak mówiłem komuś o breakdance, w czasach, kiedy w Belgradzie był totalny boom, jak tańczyłem, świrowałem, żeby cokolwiek pokazać kolegom, nikt nie rozumiał, o co mi chodzi. A w Belgradzie najlepsi byli w tym Romowie. Świetnie tańczyli, byli totalnymi kotami, skakali i robili różne figury na kartonach przed blokiem. W Polsce nie było też dobrego jedzenia na mieście. Na Bałkanach street food funkcjonował zawsze i zawsze na ulicy pachniało jedzeniem, czy byłeś w mieście czy na wsi. Do teraz w Belgradzie ludzie przed garażami pieką papryki. Ten zapach, owoce, pogoda, marki, jedzenie, bardzo mi tego brakowało. Pamiętam, jak byłem wtedy z mamą w Warszawie w barze mlecznym Zodiak, widok tych zajechanych, płytkich, aluminiowych, lekkich łyżek strasznie mi działał na wyobraźnię. Miałem do tego jakiś wstręt. Nie rozumiałem, dlaczego w sklepach jest tak brzydko i dlaczego produkty są na kartki.

Uderzyły cię też inne relacje z sąsiadami. 
Miałem z nimi nie rozmawiać. W Kosowie sąsiad był częścią rodziny. W Warszawie najpierw mieszkałem na takim lepszym Żoliborzu, gdzie były domy jednorodzinne, a potem na Elbląskiej, na osiedlu pracowników huty i tam te relacje były zupełnie oschłe. Nikt się z nikim nie witał, nic nikomu nie można było powiedzieć, bo nie wiadomo było, kim ten człowiek jest i czy na ciebie nie doniesie. W Kosowie nie zamykałem nawet drzwi do mieszkania.

Czy mama przygotowywała cię na przeprowadzkę? 
W Jugosławii funkcjonowałem jako Ivan. W Polsce brzmiało i kojarzyło się to imię rosyjsko, co nie ułatwiłoby mi wejścia w nowe środowisko szkolne. Więc zostałem Ivem. I tak już od dłuższego czasu mama tak się do mnie zwracała. Nikt w Polsce nie wiedział, że miałem na imię Ivan. To chyba mój coming out

Twoja mama mieszka obecnie we wsi Wola Łaskarzewska, mazowieckiej miejscowości, gdzie na ludzi z miasteczka Łaskarzew mówi się „Serby”. To przypadek?
To jedna z tych zbieżności, które dotykają mnie w życiu. Wychowawczynią w mojej polskiej podstawówce była pani Elżbieta Kosowska. Uciekłem z Kosowa i nagle w Polsce uczy mnie pani o takim nazwisku. I rzeczywiście na ludzi pochodzących z miasteczka Łaskarzew mieszkańcy okolicznych wsi, skąd pochodzi moja mama, mówią Serby – „jadą Serby”, „jedziemy do Serbów”. Koło gospodyń wiejskich do dziś nazywa się Serbianki. Historia jest taka, że kiedy Sobieski jechał na Wiedeń, to wspomagał się wynajętymi wojskami i w Łaskarzewie stacjonowali serbscy najemnicy. Znajomi z ambasady, którzy nas tam czasami odwiedzają, zwracają uwagę na napis na przystanku: „Serby to chuje”.

Jak wkroczyłeś w świat sztuki?
W liceum sportowo i muzycznie funkcjonowałem w skejtowym środowisku. Jednocześnie sporo chodziłem na wystawy, do kina Tęcza, do Zamku Ujazdowskiego, pamiętam pracę Kozyry „Olimpia” pokazywaną w z Laboratorium. To były miejsca, które mnie intrygowały, ale jednocześnie ten świat trochę mnie mierził.

W Kosowie od dziecka malowałem duże plamy, wylewałem farbę na kartkę, składałem ją na cztery i patrzyłem, co się na niej zadzieje. Wróciłem do tego koło 1994 roku: mieszając ryż z farbą, wyobrażałem sobie, że to praca o emigracji – część ziarenek wychodziła poza obszar plamy i zostawiała za sobą ślad. W ostatniej mojej szkole (bo zaliczyłem ich kilka), w tzw. Kącie, czyli liceum dla trudnej młodzieży, trzeba było pokazać, czym się interesujesz. Prace, które przyniosłem, bardzo się spodobały. To nauczyciele zmotywowali mnie do pójścia na Akademię. Miałem problem z pisaniem i wyrażaniem swoich emocji w języku, w malowaniu i rysowaniu wręcz odwrotnie. Ostatecznie na Akademię zdawałem trzy razy – ciążyły mi mój wizerunek i środowisko, w którym funkcjonowałem. W swoich szerokich spodniach kompletnie nie pasowałem do wyobrażenia malarza w czarnym golfie.

Skoro zdawałeś trzy razy na Akademię, to nie groziło ci wojsko? 
Miałem niezdolność do służby wojskowej. Kategoria D: „brak akceptacji własnego ciała”. W Jugosławii trwała wojna i stamtąd też dostawałem wezwania na front od serbskiego wojska. A ja urodziłem się w Kosowie. W czasie bombardowań NATO w Belgradzie mój ojciec z rodziną siedział w schronie. Totalnie byłem tym wszystkim zblokowany. Jednocześnie w Polsce zaczynała się transformacja. Miałem 19 lat, w Warszawie rozwijał się clubbing i też chciałem w tym uczestniczyć.

Podczas studiów założyłeś z Piotrem Kopikiem i Karolem Radziszewskim słynną galerię szu szu. 
Każdy z nas był trochę inny. Na pewno na ulicy byśmy się nie zakolegowali. Połączyło nas zaangażowanie w sztukę i chęć działania. Jednym z naszych pierwszych wspólnych działań była wystawa „Idziesz przez miasto” (2002), o przemocy, krojeniu, napadach i pobiciach. Zrobiliśmy ją w trochę nieoczywistym miejscu, Tureckim Błękitnym Wieżowcu (oficjalnie nazywał się Reform Plaza). Na parterze, w marmurach, obok eleganckiego butiku Fendi, pokazywaliśmy instalację z parówek Wojtka Albińskiego oraz moje i Piotrka wideo. Przyjechała wtedy Agnieszka Kowalska, która napisała do „Gazety Wyborczej” o nas i o trwającej w tym samym czasie wystawie Wilhelma Sasnala w Fundacji Galerii Foksal. Dla nas rynek sztuki wtedy nie funkcjonował. Nasze działania były bardzo spontaniczne, niewykalkulowane. Łączyła nas potrzeba robienia sztuki i szukanie kontekstów do jej prezentacji. Byliśmy trzema światami, które się dopełniały.

Pojechaliście wspólnie na rezydencję do Berna w Szwajcarii. Jaki projekt tam zrealizowaliście?
„Firmenladen”, czyli „sklep firmowy”. Jeden z małych sklepików na starówce Berna został przez nas przejęty na trzy tygodnie. Co dwa dni to miejsce zmieniało swoją tożsamość i funkcje. Byliśmy taką bakterią w tkance miejskiej stabilnej Szwajcarii. Nasze projekty zawsze są takim trochę wtapianiem się w rzeczywistość. Ale też czymś dla nas naturalnym, wynikiem wspólnego spędzania czasu, głupawki, jazdy samochodem i słuchania hitów Jennifer Lopez. Śpiewania razem i nieunikania zdrowego obciachu. Najpierw stworzyliśmy rastashop i dla uwiarygodnienia nagraliśmy płytę „Bob Kebab” ze słowackim artystą Erykiem Binderem, który był z nami na rezydencji. Nakręciliśmy teledyski o tym, jak spędzamy czas – o jedzeniu kebabów i pływaniu w rzece. Przychodzili do nas ludzie przekonani, że można u nas kupić jointy. Innym razem byliśmy bioshopem, sprzedawaliśmy rośliny, które znajdowaliśmy przed naszym budynkiem. Wszystkie te sklepy były zrobione po taniości. Każdy przyciągał innych klientów. 

Założyliście też zespół Kashanti. 
To był miks dwóch światów, obciachowych dla nas szant, pomieszanych z rapem i śpiewaniem po angielsku o przygodach w świecie sztuki. Pierwszy koncert mieliśmy w składzie kosiarek w Bergen. Każdy z nas zbudował swoją postać. Byliśmy poprzebierani w paski, Karol wyglądał jak połączenie Kadafiego z pielęgniarką, Piotrek miał ksywę Serowary i pod obcisłą bluzką w paski upychał jakieś ubrania i miał na szyi łańcuch ze złotą puszką szprotek, ja byłem Boosonogi i zawsze miałem dwa materace w paski pod pachami. Wspólne przeżywanie i próby były ważniejsze niż występy. Chociaż same występy też były ekscytujące.

Jak długo funkcjonowaliście?
Do 2013, kiedy nam się spaliła pracowania. Potem nasze drogi się rozeszły.

Pożar waszej pracowni, podczas którego spłonęły prace, był ciosem nie tylko dla was, ale dla całego środowiska. Zrozumieliśmy, że takie wydarzenia przynoszą totalny reset.
Już wcześniej miałem lęk przed utratą wszystkiego. Dwa lata przed pożarem śniło mi się, że spaliła się nam pracownia. Opowiedziałem o tym chłopakom. Wtedy się z tego śmialiśmy, ale powiesiliśmy kartkę przy drzwiach z napisem „Ostatni wyłącza korki”. Nad nami był teatr i to tam zaczął się pożar. Przepracowałem to, miałem swoją żałobę. Do dziś drażni mnie miejsce, gdzie znajdowała się pracownia. Ale najważniejsze było to, że mi się chciało dalej działać.

Miałeś kryzys? Przez wiele lat nie było cię widać w instytucjach sztuki. Zacząłeś się bardziej kojarzyć ze światem reklamy.
Malowanie w żaden sposób nie pozwalało mi się utrzymać. Spróbowałem więc wykorzystać moją wiedzę i umiejętności w inny sposób, aby zapewnić sobie stabilność finansową. Zresztą już wcześniej mogłem pracować w agencji, ale świadomie odcinałem się od tamtego świata. Występowałem i nadal występuję w reklamach. Dostawałem w ten sposób szybsze pieniądze. Jednak wciąż dążę do tego, żeby nie musieć już tego robić.

Wróciłeś w tym roku do Kosowa, po raz pierwszy po 40 latach, aby zrealizować projekt na Autostrada Biennale. Dlaczego dopiero teraz? 
To było bardzo emocjonalne doświadczenie. Nigdy wcześniej nie odwoływałem się do mojego pochodzenia, choć wielokrotnie o tym myślałem. Zawsze wydawało mi się totalnie odklejone od tego, co robiłem. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, jak ważny dla mnie jest tamten dom, miejsce, z którego musiałem z dnia na dzień wyjechać.

Instalacja Ivo Nikicia na Autostrada Biennale, fot. Tuğhan Anıt

Na początku nie jeździłem do Kosowa ze względu na obawy rodziny i sytuację polityczną. Kiedy w końcu pojechałem, środowisko Autostrada Biennale okazało się bardzo przyjazne i serdeczne. Począwszy od kierowcy, który odebrał mnie z lotniska. Prizren, gdzie odbywa się Biennale, jest taką Jerozolimą Europy. To miejsce, w którym od zawsze funkcjonowali ze sobą Turcy, Serbowie, Albańczycy i Żydzi. Powrót do Obilicia, miasteczka, w którym się wychowałem, był zderzeniem wyidealizowanego świata dziecka z dzisiejszą rzeczywistością. Czułem się, jakbym lunatykował w oparach wspomnień. Co oczywiście było siłą rzeczy mocno rozczarowujące. Tak naprawdę to, że wtedy musiałem stamtąd uciekać, było dla mnie szansą na rozwój, a dzisiaj mam kolejną taką szansę.

Co pokazujesz na Autostrada Biennale?
Nasze mikromieszkanko to było gniazdo, w którym jadłem, spałem i tylko czekałem, aż będę mógł z niego wyjść się bawić, tworzyć te swoje kryjówki, labirynty. Dbać o tę naszą przestrzeń. I o tym jest instalacja „Hideout/Skrovište”, która wygląda jak skład skrzynek ustawionych przy industrialnym budynku. Przechodząc obok, możesz nie zwrócić na nią uwagi, wtapia się w otoczenie. Ktoś uważny odkryje wewnątrz tej fasady życie.

W środku odwzorowałem nasze 8-metrowe mieszkanie i umieściłem w nim moją pierwszą zabawkę, lalkę koszykarza z zespołu Yugoplastika. Do dalszej części labiryntowo-kryjówkowej przechodzi się przez okno mieszkania – zdarzało mi się tak właśnie wychodzić z domu w dzieciństwie.

Miejsce, gdzie znajduje się instalacja, jest żywe, w głębi spotykają się ludzie, żeby na backstreecie napić się własnego piwka, zapalić. Już po dwóch dniach poczuli potencjał mojej instalacji i się w niej rozgościli. Zaprzyjaźniłem się też z panem, który cały dzień siedzi po drugiej stronie ulicy, na krześle przy śmietnikach. Opowiedziałem mu, o czym jest moja praca. Po 20 minutach przyniósł parę skrzyń ze śmietnika i powiedział, że będzie je tam dostawiał.

Innym razem pod instalację podjechał pan dużym transporterem, ponieważ ktoś do niego zadzwonił z informacją, że jest dużo skrzyń do zabrania. Chciałem, żeby instalacja sprawiała takie wrażenie. Zresztą temat samego Autostrada Biennale to „All images will disappear one day” (Wszystkie obrazy znikną pewnego dnia).

Będziesz wracał do Kosowa i fizycznie, i w swojej sztuce?
Tak, czuję, że to dopiero początek.