MARTA CZYŻ: Biografie zaczynają się od dzieciństwa albo od początków twórczości. Opowiedz o tym, jak historia sztuki pojawiła się w twoim życiu.
MAŁGORZATA CZYŃSKA: Jako nastolatka czytałam dosłownie wszystko, co wpadło mi w ręce, również biografie artystów: od Leonarda da Vinci po impresjonistów, Wyspiańskiego i Dagny Przybyszewską. Zainteresowanie sztuką chyba wzięło się właśnie stąd. Na moją wyobraźnię działał też rodzinny Kraków, w liceum często chodziłam na wagary na Wawel. W kręgu rodzinnym byli obecni znani krakowscy koloryści, moi rodzice kupowali obrazy w antykwariatach. Z dzieciństwa pamiętam, jak kiedyś podczas niedzielnego spaceru na Rynek pod Sukiennicami trafiliśmy przypadkiem na aukcję dzieł sztuki organizowaną przez Muzeum Narodowe. Rodzice wylicytowali wtedy grafikę Jana Matejki. Studiowałam historię sztuki na Uniwersytecie Jagiellońskim, ale nie miałam pomysłu na życie zawodowe po dyplomie. Myślałam, że pewnie będę pracować w jakimś maleńkim antykwariacie z wyszczerbionymi filiżankami. W wyobraźni widziałam siebie codziennie otwierającą i zamykającą żaluzję przy drzwiach wejściowych, a w międzyczasie mieli odwiedzać mnie znajomi. Taki biznes po krakowsku. Jednak zaraz po studiach przeprowadziłam się do Warszawy. Długo nie wiedziałam, co mam robić. Przerażała mnie poniedziałkowa, wówczas bardzo gruba, „Gazeta Wyborcza” z ogłoszeniami o pracę; to były czasy dla managerów, agencji reklamowych i specjalistów od sprzedaży. Jakoś nie potrafiłam się w to wpasować. W pewnym momencie, siedząc nad lekturą „Wysokich Obcasów”, stwierdziłam, że spróbuję pisać.
Debiutancki tekst napisałam o braciach Seidenbeutlach, o których zamierzałam zresztą robić doktorat, ale mój krakowski promotor nie wiedział, kim są, i pomysł upadł. Pierwsze artykuły do „Gazety Antykwarycznej” i „Art & Business” zaniosłam jeszcze w zębach. Do „Wysokich Obcasów” wysłałam tekst pocztą; był o Misi Sert – poszedł z Misią na okładce. Z każdej z tych gazet zadzwonił do mnie naczelny z propozycją współpracy. Do dzisiaj pamiętam, jak Weronika Kostyrko powiedziała do mnie przez telefon: „Chciałabym zamawiać u pani więcej tekstów”. Przestałam się stresować ogłoszeniami o pracę, zresztą byłam w ciąży, tak to się zbiegło w czasie. Sztuka jest osią moich zainteresowań, natomiast moje teksty zawsze były przede wszystkim o ludziach, a najczęściej o kobietach. Wtedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, że uprawiam herstorię.
Jak docierasz do swoich bohaterek?
Kiedy zaczynałam pisać o kobietach – artystkach, projektantkach, muzach – to był dość dziewiczy teren. Wszystko brało się z ciekawości i wszystko było do odkrycia. Wertowałam zagraniczne magazyny, w berlińskich księgarniach przeglądałam książki i albumy, na które wtedy nie było mnie stać. W Warszawie świat sztuki w pigułce miałam w księgarni Jak Wam Się Podoba… Było tyle inspiracji. Dziewiętnaście lat temu trudno było zdobyć informacje nawet o takich artystkach jak Tamara Łempicka. Pisząc po raz pierwszy tekst o Almie Mahler do „Wysokich Obcasów”, przebijałam się przez wszystkie możliwe publikacje o Mahlerze, książki Canettiego, żeby znaleźć jakieś okruchy wiadomości o samej Almie. Kilka miesięcy temu, po latach wróciłam do Almy i umieściłam ją w książce „Kobiety z obrazów. Nowe historie”. Cieszę się, że stan badań nad jej życiem i twórczością (była utalentowaną kompozytorką) poszedł do przodu. Na potrzeby tej książki wróciłam również do Vanessy Bell czy Suzanne Valadon. Odświeżając informacje o nich, byłam przekonana, że świat już dawno je odkrył, że zyskały należne sobie sławę i znaczenie. Tymczasem okazuje się, że ich indywidualne wystawy to jest kwestia ostatnich kilku lat.
Czasami więc wystarczy intrygujące zdjęcie czy nazwisko w albumie, żeby znaleźć temat na odkrywczy materiał. Po latach pisania portretów do prasy zgłosili się wydawcy z tematami na książki, oczywiście o kobietach. Najpierw o Katarzynie Kobro, potem o kobietach z obrazów, jak Tamara Łempicka czy Frida Kahlo, a nawet Mona Lisa i Dziewczyna z Perłą. I nisza, i mainstream. A może trudno mówić, że mainstream, skoro książki o sztuce to w naszym kraju od zawsze nisza. Biografistyka może to przełamać. Sukces „Kobiet z obrazów” jest na to dowodem.
„Moje Królestwo. Rozmowa z Edwardem Dwurnikiem”, Małgorzata Czyńska, 2016, Wydawnictwo Czarne, 240 stronWiele jest kobiet, które nadal można odkrywać?
Dużo, choć herstoria zaczyna być dosyć wydrenowanym terenem i przez ostatnie kilkanaście lat wiele z nas, bo to głównie kobiety piszą o kobietach, wykonało ogromną pracę, żeby te postaci przywrócić do obiegu, do zbiorowej świadomości. Kiedy po biografii Kobro chciałam zająć się Mają Berezowską (głównie dlatego, że prawie nic o niej nie wiedziałam, a miałam w pamięci jej ilustracje książkowe), wydawnictwo nie od razu przyklasnęło pomysłowi. Było trochę zastanawiania się, czy to nie nazbyt niszowa postać. Teraz już nikt tak nie pomyśli. A jeszcze dekadę temu, chcąc pisać o projektantce ceramiki, światowej sławy Evie Zeisel, słyszałam od redaktorek, że nie warto, że się nie nadaje, że jest za stara! Eva miała wtedy setkę na karku, ale zachodnim magazynom to bynajmniej nie przeszkadzało. Przez kilka lat konsekwentnie ponawiałam temat Evy, aż wreszcie usłyszałam: „Co za świetna kobieta, dlaczego jeszcze o niej nie napisałaś?”. Wszystko ma swój czas, również w herstorii.
Jest też duże zainteresowanie nieoczywistymi artystkami: kobietami, które stały w cieniu mężczyzn, i kobietami, które stały za lub obok innych kobiet.
Tak było z Vanessą Bell, o której podstawowa informacja dotyczyła nie tego, że była projektantką i malarką, a jedynie siostrą Virginii Woolf. Zależy mi na tym, żeby niezależnie od tego, czy to są artystki czy muzy, pokazywać je jako samoistne postaci. Przywracać im tożsamość, a nie sprowadzać do dodatku przy męskim (czy wyjątkowo) kobiecym nazwisku.
Skąd wśród twoich biografii kobiet pojawiają się nagle Edward Dwurnik i Leon Tarasewicz?
Jest to wyjątek potwierdzający regułę. Piszę głównie o kobietach, a wywiady rzeki zrobiłam z mężczyznami. Oczywiście nigdy nie odżegnywałam się od pisania o ciekawych twórcach, tu płeć nie ma żadnego znaczenia. Przeprowadzałam wywiady z mężczyznami, od Oskara Zięty, Marka Cecuły po Scotta Schumana. W mojej książce „Dom polski. Meblościanka z pikasami” są rozmowy choćby ze scenografem Borisem Kudličką czy socjologiem Markiem Krajewskim.
Małgorzata Czyńska
dziennikarka, pisarka, historyczka sztuki, krytyczka dizajnu i kuratorka wystaw, stypendystka Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Swoje pierwsze teksty publikowała w „Wysokich Obcasach”, z którymi współpracuje do dziś. Ma na koncie dziesięć książek, w tym „Kobro. Skok w przestrzeń ”(2016), za którą otrzymała Górnośląską Nagrodę Literacką „Juliusz” przyznawaną najlepszej książce polskiej, oraz „Berezowską. Nagość dla wszystkich” (2018) nominowaną do Nagrody im. prof. Jerzego Skowronka, honorowego wyróżnienia w dziedzinie historii i archiwistyki.
Jeśli chodzi o wywiady rzeki, to w obu przypadkach nie był to mój pomysł. Propozycję pierwszego wywiadu rzeki dostałam w trakcie pracy nad książką o Katarzynie Kobro od redaktora wydawnictwa Czarne, Łukasza Najdera, który wiedział, że dobrze znamy się z Edwardem. Pracowałam wcześniej przy jego wystawach i katalogach. Tę propozycję na początku odrzuciłam. Byłam przekonana, że Edward nie udźwignie rzeki, że nie podołamy takiej pracy. Potem przyszła refleksja, że głupio byłoby nie podjąć próby. Edo był chętny, bardzo chciał tej książki. To była bardzo udana współpraca, mieliśmy razem świetny czas. Ale też była to ciężka praca już na poziomie porządkowania godzin rozmów, redagowania tekstu. Po tej książce, która dała mi wiele satysfakcji, myślałam, że już nigdy więcej nie zrobię wywiadu rzeki. Nie zdążyłam powiedzieć tego głośno, a już zadzwoniła szefowa Czarnego i powiedziała, że czeka na mnie kolejny bohater. Nie znałam osobiście Leona Tarasewicza, ale było to dla mnie pociągające. Włączyła mi się ciekawość, tak jak za każdym razem mi się włącza. Inaczej nie chciałoby mi się pracować. Z Leonem mieliśmy obiad zapoznawczy, żeby zobaczyć, czy przypadniemy sobie do gustu. Monika Sznajderman wyszła po przystawce, a my rozmawialiśmy. Już wtedy żałowałam, że nie mam ze sobą dyktafonu. Z ulicy Freta Leon odprowadził mnie na Ochotę. Na tym spacerze pojawiło się wiele wątków, do których potem wracaliśmy. To było wprowadzenie do tematu, życiorysu, sposobu opowiadania, języka.
Jak wygląda warsztat, przygotowanie się do takiego wywiadu? Czy twoi bohaterowie naprowadzali cię jakoś na konkretne wątki, dawali konkretne tematy do opracowania?
Dobra kwerenda to podstawa. W książce „Nie opuszczam rąk” jest mowa o dokładnym kalendarium przygotowanym przez Jolę Golę, do którego nieustannie wracałam, wszystko sprawdzałam. Ale spotkanie z drugim człowiekiem to zawsze rodzaj święta, zaskoczenia. Nigdy nie przychodzę na takie spotkanie z założeniem, co chcę usłyszeć. Scenariusz rozmowy rozgrywa się na swoich zasadach; czasami trzeba odejść od oczywistych pytań, pozwolić rozmówcy mówić, odpłynąć od głównego wątku, podryfować. Leon chciał opowiedzieć o swoim dzieciństwie, młodości, całym backgroundzie, o którym do tej pory niewiele było wiadomo, a który jest niezmiernie ważny dla rozumienia jego sztuki. Przy tego typu książce szczególnie zależy mi, żeby to był zapis spotkania, żeby zachować towarzyską atmosferę i żeby czytelnik również mógł jej doświadczyć. Ta książka jest patchworkiem, to nie jest tak, że wszystko odbyło się za kilkoma posiedzeniami.
Ile było tych posiedzeń?
Dużo, na pewno z kilkadziesiąt. Z bardzo długimi przerwami wszystko trwało prawie trzy lata. Leon w międzyczasie miał udar. Były spotkania, kiedy oboje byliśmy w słabej formie. Miło pogadaliśmy, coś tam dostało się do książki. Do niektórych wątków wracaliśmy.
Ujęło mnie w trakcie czytania tej książki to, że z Tarasewicza wyszedł archiwista-kronikarz. Byłam pod wrażeniem, jak ma poukładane pewne fakty, ile drobiazgów, nazwisk pamięta z dzieciństwa.
Leon jest gawędziarzem i ma świetną pamięć. A do tego szerokie spektrum zainteresowań. Odbudował swoją białoruską tożsamość, tożsamość prawosławną. Pisał o historii swoich terenów, o Chodkiewiczach. Zachwycał się tym, że jego starszy przyjaciel, pisarz Sokrat Janowicz ma tak ogromną wiedzę historyczną, i potem sam odrobił tę lekcję. Widać, że to jest jego prawdziwa pasja. Takiego Leona, o zacięciu historyka i kronikarza, poznałam dopiero w trakcie naszych spotkań.
„Nie opuszczam rąk. Rozmowa z Leonem Tarasewiczem”, Małgorzata Czyńska, 2021, wydawnictwo Czarne, 184 stronyCzłowiek o złożonych tożsamościach. Mówi dużo o sztuce i historii. Także historii w kontekście II wojny światowej.
To jest jeden z ciekawszych wątków tej książki i ważna lekcja, bo kiedy Tarasewicz mówi, że na jego terenach nie było 1 września, to rozbija obraz monolitycznej Polski, monolitycznej historii.
Jakie byś wyznaczyła punkty zwrotne w jego życiu i sztuce?
Sam fakt, że chłopak ze wsi, bez żadnego zaplecza intelektualnego i artystycznego w najbliższym otoczeniu dostaje się na ASP, już jest punktem zwrotnym. Liceum, jak o nim mówi, „antyplastyczne” w Supraślu nie otworzyło mu żadnych drzwi. Miał szczęście, że trafił do pracowni Tadeusza Dominika, który dał mu dużo wolności. Kolejnym punktem zwrotnym był bardzo mocny debiut, po którym szybko zaczął wyjeżdżać za granicę, poznał Nowosielskiego. Jeśli można powiedzieć, że Tarasewicz ma jakiegokolwiek mistrza, poza Malewiczem czy Rothko, takiego z krwi i kości, to był nim Jerzy Nowosielski. Leon wspomina, jak nieraz jechał od siebie, z Białostocczyzny do Krakowa, tylko i aż po to, aby przez godzinę czy półtorej z nim porozmawiać. Te spotkania utwierdzały go w obranej drodze twórczej.
Patrzymy na Tarasewicza przez pryzmat jego wizerunku, powierzchowności i sposobu bycia mocnego faceta, a to jest niesamowicie wrażliwy człowiek i artysta pełen rozterek. On sam mówi, że tylko idiota nie wątpi. To jest fajne w tych wywiadach rzekach – że nagle poznajesz człowieka, bo on się w końcu odsłania.
Mówisz, że jest wrażliwym człowiekiem. Mi się nasunęło też to, że nie jest osobą, która do dzisiaj rozpatruje życiowe traumy.
Tarasewicz wykonał nad sobą wielką pracę. Dotarł do korzeni po to, żeby z nich czerpać, a nie żeby się od nich odciąć. Nie ma u niego rozgrzebywania traum, ale jest ich świadom. To też kwestia charakteru, podejścia do życia i głębokiej refleksji. Dla mnie ciekawe jest jeszcze w jego przypadku to, że w ogóle nie rozumuje w kategoriach kariery.
Może dlatego, że tyle osiągnął?
To nie jest wykalkulowane, to jest szczere. Facet miał dużo szczęścia. Pracował jak szalony i wykorzystał moment i sprzyjające okoliczności, bo jak sam mówi, trzeba było pracować trzy razy więcej niż inni, żyć trzy razy szybciej. Odbudował swoją tożsamość białoruską i prawosławną. Z tą karierą, jaką zrobił, mógł odciąć się od przeszłości, zamieszkać gdziekolwiek i zapomnieć o swojej białostockiej wsi. On tam jednak wrócił i jest u siebie, i czuje się mocny. Bo ma świadomość, że w Warszawie czy gdziekolwiek indziej byłby emigrantem. W tym też jest jego siła. Imponuje mi ten brak kompleksów tożsamościowych, świadomość historyczna i osobista. Są osoby, które lubią spuszczać na pewne historie zasłonę milczenia, bo są dla nich kompromitujące. A on jest szczery i bez kompleksów. Rozmawiamy w książce o jego rodzinnym domu, w którym podnosząc ręce, sięgał sufitu. Widziałam ten domek. To jest maleństwo. Tam powstawały prace, które potem wisiały w Dziekance czy w galerii Foksal!
A jakie miał momenty zwrotne w sztuce?
Moment, w którym w swojej malarskiej wizji zaczął iść coraz dalej, co zaowocowało na przykład wyjściem poza blejtram. Zagarniał przestrzeń z coraz większym rozmachem. Malował betonem i światłem.
Jaki ma system pracy?
Mam wrażenie, że Leon Tarasewicz pracuje cały czas. W rozprawie doktorskiej zatytułowanej „Obecność pejzażu” napisał: „Ile granic ma w sobie człowiek do przekroczenia i jak długo może trwać taki proces? Gdzie jest linia, za którą nic już nie ma? Wierzę, że dopóki człowiek będzie przyswajał nowe idee, dopóty będzie przekraczał kolejne granice poznania. Nie trzeba bowiem wymyślać malarstwa, życie maluje samo, samo jest malarstwem, trzeba tylko żyć. Jest to tak naturalne jak chodzenie, widzenie, czucie, trzeba tylko mieć powody, by to robić. Granicę określa własna biografia, a tej nie sposób okpić”.
Dużo tu pracy koncepcyjnej, bo Tarasewicz w ogóle uważa malarstwo za pracę intelektualną. Jedzie samochodem (a robi jakieś sto dwadzieścia tysięcy kilometrów rocznie) i nagle dostrzega obraz w pejzażu. Mówi: „Jestem odpowiedzialny za istnienie nowego obrazu, a jednak pojawia się ten element zdziwienia, że stał się on rzeczywistością”. Nawet po dwóch dniach, które spędziliśmy na Białostocczyźnie, wypełnionych spotkaniami autorskimi, a potem towarzyskimi, zakrapianymi kolacjami i imprezą do świtu, już o poranku Leon mówił o tym, co chce zrobić w ramach wystawy w Łazienkach Królewskich w Warszawie.
Poza pisaniem książek kuratorujesz.
Wystawy są gdzieś na marginesie pracy pisarskiej, ale jak już nad nimi pracuję, to angażuję się na maksa. To są głównie wystawy designu, czasami zresztą punktem wyjścia jest książka. Jak choćby przy ostatniej wystawie z 2020 roku, „Dom polski. Elementarz dizajnu”, dla której inspiracją był „Dom polski. Meblościanka z pikasami”, którą realizowałam w Akademii Sztuki w Szczecinie razem z Moniką Petryczko ze Stowarzyszenia MiastoHolizm. Chętnie razem pracujemy od czasu wystawy w ramach Brussel Design September w 2016 roku. Design jest dla mnie ważnym obszarem, który odkrywałam dla siebie latami.
Z Wojtkiem Tuleyą zrobiliśmy serię wystaw, m.in. Dwurnika. Cieszyłam się z samej możliwości wydania katalogu z rysunkami i fantastycznymi opowieściami Eda. Żałuję, że nie zdążyliśmy zrealizować pomysłu na wystawę i katalog pt. „Piękny Lelek” z jego pracami o tematyce warszawsko-apaszowskiej. Wystawy są ciekawym rozwinięciem mojej praktyki, mogę przy nich współdziałać z ludźmi i mam inną dynamikę pracy niż nad książką. Płodozmian jest super. Chociaż czasami mam poczucie, że powinnam się jakoś określić, czy jestem pisarką czy historyczką sztuki, czy panią od dizajnu, może za dużo tych obszarów. Ale wszystko to mnie kręci. To jest ostatecznie trochę poszerzanie pola walki.
A co z kolejnymi propozycjami?
Pracę mam zaplanowaną na kilka lat do przodu. Właśnie jestem w trakcie pisania kolejnej części „Kobiet z obrazów” dla wydawnictwa Marginesy – tym razem skupiam się na Polkach, chcę opowiedzieć po swojemu o Annie Bilińskiej, Teresie Roszkowskiej czy Zofii Jachimeckiej. Pracuję intensywnie nad biografią Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej dla Wydawnictwa Literackiego.
A jeśli jeszcze wywiad rzeka, to ze współczesną artystką. Od lat nosimy się z tym pomysłem.