„Co tam widzisz? Coś musi tam być?” – pytają Phila Burbanca koledzy kowboje, gdy ten odchodzi od roboty i staje twarzą w twarz z krajobrazem. Krajobraz jak krajobraz – preria i góry po horyzont. Koledzy patrzą w Phila jak w obrazek, wierzą, że ma wzrok jak sokół i dlatego widzi coś więcej, to, czego oni nie widzą: groźnego zwierza. Facet ma w sobie magnetyzm, jak każdy szef młodocianej bandy z podwórka; na złość wszystkim nie chce się kąpać. Jak każdy szef takiej bandy, trochę zatrzymał się w czasie, nie chce dorosnąć, zaakceptować tego, że świat się zmienił. Jest już rok 1925 i ludzie powoli przesiadają się z koni do samochodów. A on cały czas gada o Bronco Henrym. Bronco to, Bronco tamto, Bronco potrafił ustrzelić jelenia z pół kilometra, wypić beczkę whisky, utemperować każdego ogiera. Bronco Henry nauczył go życia: jeździć na koniu, skręcać papierosa jedną ręką, prowadzić ranczo, być mężczyzną. Oprócz tego Phil skończył na Uniwersytecie Yale filologię klasyczną, ale światem intelektualistów, miękkich i niemęskich, gardzi, co nie przeszkadza mu raz na jakiś czas skorzystać ze swojej wiedzy, by kogoś upokorzyć. Słodziak.
Śpi w jednym pokoju z George’em, swoim młodszym bratem, młodszy jednak w niczym nie jest do niego podobny. Lubi samochody, nie ma głosu jak dzwon, nie daliby mu do zagrania Hamleta, mógłby może w inscenizacji „Gron gniewu” pilnować cienia na drugim planie. Facet mruczy pod nosem, wszystko robi we własnym rytmie, choć powoli. Gdy Rose, kobieta, na której mu zależy, potrzebuje pomocy w kuchni, nie gada, tylko bierze ścierkę. A potem żeni się i wprowadza Rose na ranczo. W trakcie podróży do domu zatrzymują się na piknik. Piją z porcelany, patrzą na pasmo górskie, ale nie szukają tam złotego runa, patrzą tylko przez moment, bo idą w tany. George po chwili ociera łzy z oczu, mówi do żony: „Chciałem ci tylko powiedzieć, że miło jest nie być samotnym”. Jest jeszcze Peter, syn Rose z poprzedniego małżeństwa.
„To tylko mężczyźni” – mówi Rose do Petera, który przyjechał na ranczo ze szkoły na wakacje. Chłopak martwi się o matkę. Widzi, że życie tu niespecjalnie jej służy, skoro zasypia jedynie po butelce burbona, kiedy George jest poza domem w interesach. Gdy prowadziła zajazd, z pokorą znosiła burdy i docinki, którymi częstowali ją klienci. Wpadła z deszczu pod rynnę i nie ma siły, by coś z tym zrobić. Mąż chciałby, żeby była ozdobą jego salonu, żeby umilała wieczory jemu i jego wspaniałym gościom grą na fortepianie. To może i dobry chłop, ale niewiele widzi, nie bardzo potrafi rozmawiać, o emocjach to już w ogóle. Phil natomiast widzi wszystko, wie, z której strony uderzyć, żeby zabolało. Znęca się nad Rose za to, że zburzyła mu mir domowy. Do terroru patriarchalnego dorzuca także ten klasowy, na każdym kroku wytyka jej, że tu nie pasuje. Rose męskość przytłacza. Czym jest owa męskość dla jej syna? W swej brutalności i chamstwie sprawia mu przykrość, ale jest raczej oglądanym na ekranie filmem. On sam gra w zupełnie innym – to ten typ diabelnie inteligentnego dzieciaka, niebojącego się myśleć daleko i niebojącego się tego, co pomyśli, wprowadzać w życie. Jest osobny, i Phil, z tym swoim klasycznym wykształceniem, trochę kowbojskim, a trochę starogreckim wyobrażeniem o sobie i świecie, nie ma do niego klucza. Próbuje go najpierw obśmiać, a potem przeciągnąć na swoją stronę, zapraszając do męskich zajęć, na których upływają mu dni.
Nie jest to kino, które ogląda się, siedząc na skraju fotela, karty są delikatnie zgrane, przed rozdaniem nikt ich porządnie nie przetasował. Ale Jane Campion dobrze jest z tym, co ma w rękach, gra bez paniki, nie podbija niepotrzebnie stawki. Potrafi uszanować ciszę i obraz. Ostentacyjnie ogrywa symbolikę, która równie dobrze pasuje do westernu i do kina erotycznego. Phil bierze w ramiona gruby pal i wbija go w spaloną ziemię; Phil kładzie przed sobą twarde lasso ze skóry bawoła i pieści je, zapominając o całym świecie, otwarty na fantazję. Peter, chłopak chudy, androgyniczny, o wyglądzie Gota, oddaje się innym gestom: robi kwiaty z papieru, tańczy hula-hoop. Czyta w Philu jak w otwartej księdze, z łatwością prześwietla stopień zażyłości Phila z Bronco Henrym. Tylko on wie, że to, w co Phil się wgapia, to nic innego jak cień na górskim pasmie, który wygląda jak łeb rozszczekanego psa. Ta potyczka dwóch postaw – faceta żyjącego w pożyczonym świecie, wśród klasycznych znaków męskości, i chłopca, który ten świat squeerował – ma w filmie kluczowe znaczenie, choć Campion nie traci z pola widzenia ani Rose, ani George’a; znajduje czas dla każdego z tej czwórki samotników.
„Psie pazury”, reż. Jane Campion. Wielka Brytania 2021, na Netflixie od 1 grudnia 2021Film ma nie za szybkie tempo, jest otwarty na dygresje, napięcie jest w nim raczej podskórne. Aktorzy nawet nie starają się wyskoczyć ze swoich ról, co więcej, grają w zasadzie to, do czego przyzwyczaili nas występami w swoich ostatnich filmach. Benedict Cumberbatch jest znowu na deskach teatralnych, stara się, żeby wszystko to, co ma do zaprezentowania, było widoczne (i słyszalne) nawet w ostatnich rzędach. Jesse Plemons ze swoim aktorstwem znajduje się dokładnie na antypodach – mruczy pod nosem, nie patrzy w oczy, ramiona skulone, najchętniej by sobie poszedł. W trakcie seansu chodziło mi po głowie, jak by to było, gdyby się zamienili rolami. No ale Campion nie chce aż tak bardzo pogrywać z przyzwyczajeniami, przynajmniej nie na każdym froncie. Od pierwszych słów monologu w gruncie rzeczy wiadomo, w którą stronę to wszystko zmierza. Możliwe, że tę nieuchronność wydobywa sceneria: majestatyczna przyroda Nowej Zelandii, która udaje Montanę. Są w „Psich pazurach” obrazy jak z późnego Malicka. Co ciekawe, tylko Phil jeszcze sobie coś robi z tej natury, szuka z nią pojednania, bliskości. Rozbiera się do rosołu, naciera się błotem, potem rzuca się, jak go Pan Bóg stworzył, do rzeczki. Gdy już popływa, wyleguje się w słońcu, ale z dala od wszystkich. Wstydzi się swojej nagości, tych kilku chwil słabości. Film zamyka cytat z Księgi Psalmów: „Ocal od miecza moje życie, z psich pazurów wyrwij moje dobro”. Tym psem jest Phil, wygnaniec z raju, za którym nikt oprócz niego nie tęskni. Campion odziera go z iluzji tak, jakby przebijała bańkę mydlaną.