Ręce precz

9 minut czytania

/ Film

Ręce precz

Jakub Socha

W „Czwartej władzy” Spielberg, opowiadając o redakcji „The Washington Post”, dopomina się o poszanowanie pierwszej poprawki do amerykańskiej konstytucji, która gwarantuje wolność religii, zgromadzeń, ale i prasy. Słuszna pobudka, ale film nie najlepszy

Jeszcze 2 minuty czytania

„Czwarta władza” Stevena Spielberga kończy się tam, gdzie zaczynali się „Wszyscy ludzie prezydenta” Alana J. Pakuli: w trakcie nocnego obchodu strażnik zauważa, że ktoś zakleił taśmą stalową falkę zatrzaskową w drzwiach do siedziby demokratów, dzwoni więc na policję z informacją o możliwości włamania. Kamera odjeżdża, zapalają się światła na jednym z pięter kompleksu Watergate. Zaraz wybuchnie afera, opiszą ją później Bernstein i Woodward, w filmie Pakuli grani odpowiednio przez Hoffmana i Redforda. Gwiazdorzy nawet nie próbują zerwać ze swoim emploi. Woodward Redforda jest przystojnym i wyluzowanym idealistą, Bernstein Hoffmana to neurotyk: pali jak smok, oczy latają mu na boki, nie może usiedzieć na miejscu. A, ma jeszcze kolarzówkę opartą o biurko, co jest naprawdę w porządku. U Spielberga dziennikarstwo nie ma aż takiego uroku. Jasona Robardsa, który we „Wszystkich ludziach prezydenta” grał Bena Bradlee, redaktora naczelnego „The Washington Post”, zastąpił w „Czwartej władzy” Tom Hanks.

Robards w filmie Pakuli przypomina trochę prawdziwego Bradlee, a przynajmniej tego, którego można zobaczyć w poświęconym mu dokumencie „The Newspaperman: The Life and Times of Ben Bradlee” Johna Maggio: wychowanego w purytańskiej rodzinie bostończyka, weterana wojennego, byłego paryskiego korespondenta „Newsweeka”, przyjaciela JFK, dwukrotnego rozwodnika, playboya, kochanego przez swoich dziennikarzy szefa, który według nich miał dwie ulubione odzywki. Pierwsza brzmiała: „Go fuck yourself”, a druga – „Where is my fucking story?”. Tę drugą frazę Robards zresztą w filmie cytuje, a poza tym paraduje po korytarzach redakcji w idealnie skrojonym garniturze, z nonszalancją kładzie nogi na biurku, tak żeby wszyscy zobaczyli jego skórzane mokasyny z mosiężną klamerką, i w tym samym stylu skreśla czerwonym flamastrem niepotrzebne zdania w tekście. A Hanks? Bradlee Hanksa jest poczciwiną, a nie Zeusem, który zstępuje z Olimpu: pielęgnuje domowe ognisko, poci się i je kanapki z białego pieczywa. Jego dziennikarze mają mało twarzowe okulary, spod białych koszul wyzierają im podkoszulki, zaczeska jest ich ulubioną fryzurą. Ten film nie zwerbuje tabunów adeptów dziennikarstwa. Ale chyba też nie o to tu chodzi.

Woodward i Bernstein u Pakuli prowadzą prawdziwe śledztwo: przesiadują w sądach i w poczekalniach, chodzą po ludziach, wykonują setki telefonów, robią notatki, starają się połączyć ze sobą kolejne elementy układanki. Dziennikarze w „Czwartej władzy” otrzymują wszystko na tacy. Wyniesione przez Daniela Ellsberga, pracownika Pentagonu, tajne akta rządowe, znane później jako „Pentagon Papers”, przynosi im do redakcji w pudle z kartonu anonimowa hippiska. Co więcej, dostają je w momencie, gdy część z nich zdążył już opublikować „The New York Times”. „The Washington Post” wchodzi do gry, gdy sąd nakazuje nowojorczykom wstrzymanie się na 15 dni z upublicznianiem kolejnych materiałów. Chce dać sobie czas, żeby zapoznać się z nimi i sprawdzić, czy pisanie o nich nie zagraża bezpieczeństwu kraju. Oprócz dziennikarzy, którzy muszą uszeregować akta i ułożyć z nich czytelną narrację, w filmie Spielberga na scenę wchodzą radcy prawni, członkowie rady nadzorczej i wydawczyni waszyngtońskiej gazety – grana przez Meryl Streep Kay Graham, córka założyciela pisma Eugene'a Meyera.

„Czwarta władza”


Graham pojawiła się w gazecie w 1963 roku, gdy jej mąż Phillip – po śmierci Meyera posiadający pakiet kontrolny pisma – w wieku 46 lat popełnił samobójstwo. Pierwsze, co zrobiła, to zaproponowała Bradlee'owi objęcie funkcji redaktora naczelnego, ale tego w „Czwartej władzy” nie ma, akcja toczy się trochę później. Graham u Spielberga rzadko odwiedza redakcję, czasami tylko dzwoni do naczelnego, podrzuca mu pomysły, ale równocześnie nie rezygnuje z tego, czym się zajmowała przez całe życie – z organizowania balów, bywania na przyjęciach, szeroko pojętego życia wyższych sfer. Meryl Steep przebiera się w filmie kilkanaście razy. W jednej scenie zwiewna tunika, stylizowana chyba na starożytny Egipt, w innej koszula w kolorowe pasy, w jeszcze innej drogi żakiet. Na głowie niezmiennie – fryzura, usztywniona lakierem, podobna do tej, którą miała Margaret Thatcher. W interpretacji Streep Graham to jednak żadna Żelazna Dama, tylko kobieta niepewna swej wartości, spisująca na karteczkach swoje myśli, którymi podpiera się w trakcie publicznych wystąpień, choć tak naprawdę nie potrafi z nich korzystać.  Mężczyźni skwapliwie starają się to wykorzystać, film jest pełen scen, w których mamy do czynienia z tzw. „mansplainingiem” – to delikatne przewracanie oczami i wznoszenie ich do nieba, tłumaczenie, na czym świat stoi, po wcześniejszym zaczerpnięciu głębokiego oddechu. Graham nie ma łatwo, co Spielberg, który nigdy nie był przesadnie subtelnym reżyserem, na każdym kroku podkreśla. Inscenizacja prowadzona jest tak, że Graham bezustannie wpada jak śliwka w kompot – podnosi wzrok i nagle widzi, że znalazła się sama w otoczeniu mężczyzn, którzy jazgoczą, szepcą, knują, zaśmiewają się do rozpuku. Za pierwszym razem robi to piorunujące wrażenie, za czwartym – jest tylko refrenem, wyśpiewanym przez kogoś, komu chyba skończyły się pomysły.

„Czwarta władza”, reż. Steven Spielberg„Czwarta władza”, reż. Steven Spielberg. USA 2017, w kinach od 16 lutego 2018Spielberg chce oddać sprawiedliwość Graham – nieugiętej kobiecie, która może i była osobą niepewną oraz pełną wątpliwości, ale nie bała się zaryzykować całego majątku, żeby postawić się władzy i opowiedzieć się po stronie autonomiczności swojej gazety. Robi to jednak w sposób mało przekonujący. Część winy ponosi też Streep, zbyt mocno zafiksowana na tym, żeby jak najbardziej upodobnić się do niemłodej Amerykanki należącej do WASP-ów. Jej bohaterka jest tylko wykrochmalonym kostiumem, nieszczerym gestem, ciotuchną, której reżyser wraz ze scenarzystami każe przejść prawdziwą kinową przemianę. Dużą rolę odegra w niej liścik i duch zmarłego męża – jest więc strasznie sentymentalnie i dość szowinistycznie, wychodzi bowiem na to, że kobieta może stać się nowym człowiekiem tylko dzięki mężczyźnie. Po drodze jest jeszcze dużo innych nonsensów, takich chociażby jak spektakularny upadek wiary w polityków. „Pentagon Papers” sprawiają, że zarówno Graham, jak i Bradlee doszczętnie załamują się tym, co znaleźli w aktach, a mianowicie faktem, że politycy kłamią. I jeśli nawet przyjmiemy poprawkę na czasy, w których rozgrywa się akcja filmu – na długo przed Reaganem, Clintonem, Bushem i Trumpem, na długo przed wielką karierą słowa „postprawda” i Breitbart News – to jednak trudno nie patrzeć na te smutne miny, które robią Streep z Hanksem, z politowaniem. Żeby osiągnąć ten stan nie trzeba nawet wiedzieć, że Bradlee za czasów JFK był regularnym gościem w Białym Domu, a Graham wychowała się i dorastała w bezpośrednim sąsiedztwie wielkiej polityki.

„Czwarta władza”


„Czwarta władza” najciekawsza jest właśnie jako obraz zblatowania biznesu przez politykę i polityki przez biznes. Media to w końcu także biznes – nieprzypadkowo kwestia publikacji „Pentagon Papers” zbiega się z momentem, gdy „The Washington Post” wchodzi na giełdę. Dziennikarze są tu tylko małym, niewiele znaczącym trybikiem w maszynie, mogą sobie gromadzić informacje, pisać artykuły, ale piłka tak naprawdę jest gdzieś indziej – tam gdzie debatują prawnicy i przedsiębiorcy. To, czy fakty ujrzą światło dzienne, zależy od ludzi takich jak Graham, wieloletnia przyjaciółka samego Roberta McNamary, sekretarza obrony w administracji Kennedy'ego i Johnsona. Spielberg sugestywnie pokazuje pewien rodzaj klinczu, który poniekąd jest owocem wspólnego towarzyskiego pląsu ludzi, którzy powinni trzymać się z daleka od siebie, choć pewnie to niewykonalne. Który sprawia, że „The Washington Post” musi zdecydować: opublikować artykuł i narazić się władzy, z którą miło się chodzi na obiadki, czy wstrzymać się z nim i narazić na śmieszność ze strony czytelników, czyli tych, którzy po części utrzymują pismo. Autor „E.T.” nie potrafi jednak wiarygodnie pokazać tego momentu, gdy ktoś nagle postanawia zakwestionować status quo i powiedzieć niewygodną prawdę. Może wynika to z tego, że w „Czwartej władzy” chodzi nie o subtelności etyczne, ale o przypomienienie jednej podstawej zasady. Znana jest ona jako pierwsza poprawka do amerykańskiej konstytucji, zakazująca ograniczania wolności religii, prasy, słowa, petycji i zgromadzeń. Jeśli nawet, to zasługiwała ona na pewno na lepszy film.