Po niebie leci kometa, chyba niedługo uderzy w Ziemię, pewnie dlatego wszyscy tak bardzo się spieszą, a wraz z nimi Alejandro González Iñárritu, reżyser „Birdmana”. Iñárritu się spieszy, spieszy się też jego główny bohater – Riggan, kiedyś hollywoodzki gwiazdor. Dwadzieścia lat temu zasłynął dwoma filmami o „Człowieku-ptaku”, dziś prawie go nie ma, dlatego zbiera się w sobie i postanawia raz jeszcze zadziwić świat, udowodnić mu, że nie powinien go skreślać. Przygotowuje więc własną adaptację prozy Raymonda Carvera i jedzie z nią do Nowego Jorku. Jesteśmy na Broadwayu, w teatrze, w którym grali wcześniej i Jason Robards, i Marlon Brando. Za kilka dni premiera, na głowie jednego z aktorów ląduje reflektor. Mężczyzna pada bez życia, z ucha idzie mu krew. Riggan jeszcze nie zdąży podziękować Bogu za to, że pozbył się za niego tej słomianej kukły, a już do drzwi puka zastępca kukły, Mike. Ten nawet potrafi grać, ale z kolei jest mocno postrzelony. Rzeczy zaczynają coraz bardziej się nawarstwiać.
Śnieżna piguła, którą ulepił Riggan, zamienia się w lawinę. Menadżer piłuje o kontrakt, wysłannicy mediów pytają podstarzałego gwiazdora, czy wstrzyknął sobie niedawno spermę prosiaka, chcą wiedzieć, co myśli o Rolandzie Barcie, kochanka informuje go, że ma z nim dziecko, córka z poprzedniego związku, która niedawno wyszła z odwyku, już pali jointy. I jeszcze ten głos wewnętrzny, który zmaterializował się głównemu bohaterowi pod postacią Człowieka-ptaka – podburza ego, sączy resentyment i sny o wielkości, dopomina się ciągle o uwagę.
„Birdman”, reż. Alejandro González Iñárritu
Kamera Emmanuela Lubezkiego, jak w „Grawitacji”, znów sunie przez świat w niekończących się, zainscenizowanych z wręcz małpią zręcznością jazdach – podąża za zmierzającymi gdzieś postaciami, kątem oka łapiąc porozstawianych po kątach rzemieślników teatralnych, którzy z wielkimi oczami i lekkim niesmakiem patrzą na to, co wyrabiają aktorzy. Poza kilkoma wyjątkami w filmie praktycznie nie widać cięć – fiksacje Riggana przechodzą płynnie w sceny z życia teatru, te, które rozgrywają się na scenie i te, które toczą się za jej kulisami. Równie naturalnie pulsujący jazz, który Antonio Sanchez gra na perkusji, przechodzi w symfonię Mahlera. Odbywa się tu nieustanna zabawa w mieszanie stylów i podkopywanie dołów. Iñárritu, ten stary efekciarz, tani wielbiciel duchów, kolekcjoner czystych łez, zdeterminowany przeciwnik chaosu, ocierający się o śmieszność poszukiwacz sensu tam, gdzie przecinają się losy ludzi z kompletnie innych bajek i światów, tym razem wreszcie się zdystansował. Dobrowolnie zrezygnował z powagi, otworzył się na ironię i na prawdę banału. I wygrał – „Birdman” to bez wątpienia jego najlepszy film: opowiedziany z niespotykaną wręcz lekkością, pełen energii, rozwibrowany.
W „Birdmanie” Iñárritu stosuje metodę podwójnej pętelki, nawet nie pętli, bo wszystko jest tu pomniejszone, pozbawione wzniosłości – jego bohaterowie najpierw coś mówią, by za chwilę wycofać się po swoich śladach z zajętego stanowiska. Potem zaczynają w tym samym miejscu, tylko trochę inaczej, by wreszcie wrócić do punktu wyjścia z dziwnym uśmiechem, w którym można zobaczyć rozpacz, ale chyba nie trzeba.
Strategię Iñárritu dobrze oddaje motyw z chusteczką, którą Riggan nosi w swoim portfelu. Zapytany przez Mike’a: dlaczego akurat Carver, rozkłada ją na barowej ladzie i zaczyna wspominać. Mówi, że dawno temu pisarz napisał mu na tej chustce kilka pochwalnych słów po tym, jak zobaczył go w jego debiutanckiej roli teatralnej, co utwierdziło wczorajszego gwiazdora w tym, że powinien zostać aktorem. Mike śmieje się z tej anegdoty, trzeźwo argumentując, że autor „Katedry”, znany ze swoich problemów z alkoholem, był wtedy prawdopodobnie wstawiony. Ale przecież wcale nie znaczy to, że był nieszczery. To samo tyczy się Riggana. Przecież to, że się podpiera chusteczką, nie musi świadczyć wyłącznie o tym, że jest skoncentrowanym tylko na sobie, próbującym za wszelką cenę wrócić na świecznik, śmiesznym miłośnikiem kiczu, który w głowie ma jedynie łzawe historyjki dla kolorowej prasy. Może rzeczywiście aktor chce spłacić symboliczny dług wdzięczności komuś, kto pierwszy w niego uwierzył. Jedno nie wyklucza drugiego. Jedno w drugim się przegląda.
„Birdman”, reż. Alejandro González Iñárritu
Żeby zrozumieć zamiary autora „21 gramów” trzeba by pewnie wrócić także do samego opowiadania „O czym mówimy, kiedy mówimy o miłości”, które próbuje przenieść na scenę Riggan. Carver opisuje tu jak zwykle w dość lakoniczny sposób banalne zdarzenie. Oto dwie pary rozmawiają przy ginie o różnych formach miłości. W kluczowym momencie Mel próbuje opowiedzieć pozostałej trójce historię pewnych staruszków, którzy po ciężkim wypadku trafili do jego szpitala. Idzie mu ciężko, bez przerwy ktoś wybija go z rytmu. Gdy wreszcie wydaje się, że dociera do puenty, okazuje się, że ta puenta jest tak mała, że jej właściwie nie ma. Nikt jej nie zauważa, słuchacze wzruszają ramionami i rozlewają następną kolejkę.
U Iñárritu też wszystko się rozmywa. Jego bohaterom może i wydaje się, że grają o najwyższe stawki, ale ostatecznie wcale nie są one takie wielkie. To tylko spektakl, w którym każdy próbuje coś zagrać. Riggan i jego współpracownicy pajacują, mówią nieswoim, nierzadko słabym tekstem, są próżni, ich egotyzm jest tak potężny, że przypomina już tylko głupotę. Nie wiadomo kiedy zmyślają, a kiedy nie. Szarpią się, okłamują, zachowują jak duże dzieci. Mylą miłość z admiracją. Zobaczeni w tym świetle wyglądają jak wszyscy inni. W ich zagubieniu, plątaninie w sprzecznościach jest jakaś rozbrajająca bezbronność wobec impasu, który ciężko przezwyciężyć. „Nic nie znaczysz, nie jesteś ważny” krzyczy w napadzie złości na Riggana jego córka. Riggan, człowiek, który najbardziej ze wszystkiego boi się właśnie tego, że zostanie zapomniany, musi się w tych słowach przejrzeć, ma jednak na to tylko chwilę, zanim utoną one w powszechnym szumie. Przez niego przegląda się w nich także Michael Keaton, wiadomo – kiedyś Batman, kiedyś gwiazdor, dzisiaj aktor jakby zapomniany – co tylko potęguje wrażenie.
„Birdman”, reż. Alejandro González Iñárritu.
USA 2014, w kinach od 23 stycznia 2015 Zewsząd słychać głosy tych, którzy krzyczą, że „Birdman” jest filmem banalnym, zszytym z banalnych mądrości na temat świata. Zgadza się, drogie robaczki. Tyle że Iñárritu (może nie do końca na poważnie, ale jednak) dowartościowuje banał, ten banał, który jest dzieckiem naszej mizantropii – banał, który znaczy wszystko i nic nie znaczy. Kto nigdy nie układał sobie rzeczywistości w pomysłowe reakcyjne koncepty, kto nie dawał porwać się banałowi, podszytemu odrazą, zniechęceniem i żółcią, niech pierwszy rzuci kamień. Tutaj kamienie lecą bezustannie, te kamienie to w końcu nieodłączny element życia, więc nie mogło ich zabraknąć. Ktoś krzyczy, że Hollywood to coś jakby Holocaust dla kultury; ktoś pomstuje na durne filmy o superbohaterach, które lasują widzom mózgi; ktoś szydzi z mediów społecznościowych, z tego, że teraz wszystko jest chwilowe; ktoś natrząsa się z celebrytów i wywiadów przy tzw. round table. Krytycy obśmiewają głupotę gwiazdorów, którzy od czasu do czasu lubią pokazać, że i oni cenią nade wszystko prawdę i prawdziwą sztukę; gwiazdorzy dworują sobie z pisaniny krytyków, z tego, że najbardziej ze wszystkiego lubią przymiotniki, no i oczywiście zarzucają im, że sami nigdy nie potrafiliby niczego stworzyć. Jest w tym wszystkim sporo przesady? Jest. Jest w tym sporo prawdy? Jest. Jest wyjście z tego kręgu? Nie ma, więc trzeba się z tym jakoś pogodzić, mówi Iñárritu.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.