Nie ma wielkiego sensu, bym pisał o współczesnej kulturze celebrytów, gdyż interesują mnie wyłącznie celebryci martwi. Tak, jedynie oni mnie nie irytują, jestem w stanie ich zaakceptować w formie anegdotki z przeszłości czy przyczynku do opisu niegdysiejszych obyczajów. Tyle że celebryta, który odszedł (tj. umarł lub z jakichś powodów przestał być celebrytą) traci całkowicie rację bytu. Kultura celebrytów nastawiona jest bowiem wyłącznie na teraźniejszość, na moment, na doraźny efekt, na eksces, który – gdy przemija, a przemija raz-dwa – przestaje mieć znaczenie nawet dla jego autora.
I właśnie z powodu tej teraźniejszości nie znoszę celebrytów. Bo ja za teraźniejszością nie przepadam. Określiłbym siebie jako melancholijnego rewolucjonistę, co oznacza, że moja egzystencja skierowana jest w stronę przeszłości i przyszłości, czyli w te rejony, które celebrytów nic a nic nie obchodzą.
Z przeszłością, wiadomo – w biznesie medialnym interesu się na niej nie ukręci, chyba że chodzi o puste, egzaltowane hołdy rocznicowe dla jakichś powstańców. Do pozowania, wpinania w biust wstążeczek i składania patriotycznych deklaracji celebryci są przecież pierwsi. Trudno sobie jednak ich wyobrazić w dyskusjach na temat polityki historycznej czy też pogrążonych w proustowskich kontemplacjach. Skądinąd, to także znamienne, że jeśli celebryci cokolwiek czytają, to wyłącznie najświeższe bestsellery, jeśli cokolwiek oglądają, to najnowsze hity. Muszą być na bieżąco, a dzisiaj, w natłoku towarów i ofert, bycie na bieżąco zajmuje tyle czasu, że go nie starcza choćby na nadrabianie zaległości.
Paradoksalnie jednak, im bardziej celebryci starają się być aktualni, obecni i natrętnie widzialni, tym bardziej jest jasne, że są równie nietrwali jak status na Facebooku. Że już w momencie narodzin stają się pieśnią przeszłości. By przetrwać dłużej niż kilka sezonów powinni więc działać na rzecz owej przeszłości. Przekuwać siebie w anegdotę, w gawędę, w legendę wręcz, w formy narracyjne, literackie – tak jak to czyniły chociażby znane w kręgach towarzyskich postacie z okresu międzywojnia. Ale presja kultury medialnej, presja doraźności jest dzisiaj zbyt duża. Tu nie ma czasu do namysłu, do ujęcia siebie w formę, nie ma czasu na podsumowania, chyba że w postaci byle jak skleconego wywiadu-rzeki. Trzeba gnać od telewizji do telewizji, od jednego czasopisma kolorowego do drugiego, od fanpejdżu do fanpejdżu. Dzisiejsza kultura nie buduje anegdot, a zwłaszcza nie buduje legend, wyczerpuje się w sensacjach, modach, memach, frazesach, w groszowych skandalikach.
in ganapathy / CC BY-NC-SA 2.0Na przyszłości celebryci też nie mogą się skupiać. Niewątpliwie, chcą być wciąż bogaci i sławni, ale słówko „wciąż” to w tym wypadku synonim „wiecznej teraźniejszości”. By sprowadzić te rozważania do najlepiej mi znanego podwórka filmowego: taką właśnie „wieczną teraźniejszością”, „wiecznym teraz” jest „piekiełko” w hotelu Gdynia, które staje się istnym centrum wszechświata podczas festiwalu polskich filmów. Spływają tam wszyscy – gwiazdy obecne i przebrzmiałe, zajadli krytycy i obrażeni reżyserzy, dziennikarze magazynów plotkarskich i aspirujący „offowcy” – by kisić się w sosie własnym i dymie papierosowym. Zapewne zniknął już stamtąd fakir, który bawił gości w złotych czasach komuny, dawno też nie widziałem żadnego striptizu, ale poza tym wszystko, co się rozgrywa w tych czterech, burdelowo czerwonych ścianach przywołuje na myśl ideę „wiecznego powrotu”. Oto znowu pijany aktor C. z dwiema uwieszonymi na nim dzierlatkami, oto reżyser F., który ponownie rwie się do bitki, bo ktoś go niechcący popchnął, oto stary wyjadacz, producent P. obłapia za tyłek drogą panią W. z telewizji. Oto kolejne osoby wyginają się przy rurze w rytm umpa-umpa przebojów. Oto raz jeszcze wieki całe trzeba czekać przy barze (do którego ledwo udało się dopchać), by dostać drinka przyrządzonego przez niemłodych już barmanów, którzy pewnie niejedno mogliby opowiedzieć. Raz dokoła, raz dokoła, aż się wszyscy porzygamy.
Świat „piekiełka” jest światem po godzinach, nawet paparazzi przychodzą tutaj, żeby się nachlać. Celebryci mogą więc bez skrępowania wyciągnąć swoje „ego” i porównywać, który ma większe. Tu wolno im się nabzdyczać i obnosić, tu już nie muszą wysyłać faryzejskich uśmiechów. „Piekiełko” jest rajem polskich filmowców. Trwa w swej niezmiennej postaci od lat i dopóki trwać będzie, dopóty festiwal w Gdyni się nie zmieni, mimo zmian dyrekcji, koncepcji i strategii. Bo to tam jest serce, tam są trzewia i genitalia polskiej kinematografii. Funkcjonują wciąż w tym samym rytmie, bez zaskoczeń i niespodzianek. Jestem przekonany, że celebryci naszego kina byliby skłonni przykuć się łańcuchami do rzeczonej rury w „piekiełku”, by obronić to miejsce przez niebezpieczeństwami rewolucji (gdyby w ogóle ktokolwiek jakąkolwiek rewolucję chciał przeprowadzać).
Polskie kino, szerzej, polski szołbiznes filmowy, staje się zresztą z roku na rok coraz bardziej celebrycki. Aktorzy czy nawet reżyserzy już nie budują karier, w tradycyjnym tego słowa znaczeniu (a więc przechodzenia kolejnych szczebli, dojrzewania, przewartościowywania różnych kwestii itp.). Nie, chcą od razu błysnąć, uderzyć i trwać w rozgłosie, ile się da. Muszą więc bez końca podgrzewać zainteresowanie swoją personą. Celebryctwo to ciągła zadyszka, gonienie w piętkę, bo tylko tak można „pozostać w obiegu”. Kultura celebrycka to kultura zastygła i oportunistyczna. Nie dąży do zmian, te bowiem mogą łatwo zniszczyć i tak kruchą stabilizację. Poza nielicznymi wyjątkami celebryci są więc tchórzami. Kalkulują, robią to, na co im akurat tzw. dyskurs publiczny pozwala. Jeśli staje się on bardziej „postępowy”, wtedy i oni udają postępowy. Nigdy wcześniej. Nie wyskakują przed szereg. Nie działają długofalowo. Wszelkie skandale i kontrowersje obliczone są u nich na pojemność i wytrzymałość kultury oficjalnej.
in ganapathy / CC BY-NC-SA 2.0Kto żyje w kulturze celebryckiej i chce zrobić karierę, musi być bardzo ostrożny. Tak więc, na przykład, reżyser, który nakręcił w Polsce film o gejach, będzie rękami i nogami odżegnywał się od politycznego wymiaru swego dzieła. Wie bowiem, że nawet gdy porusza „tematy kontrowersyjne”, musi zachować postawę konformistyczną. Ani w światku polskiego kina, ani wśród publiczności nie byłoby dobrze widziane, gdyby się „zaangażował”. Publiczność nie lubi polityki, nie chce widzieć swych pupili na barykadach, walczących o coś innego niż własna kariera. Skoro zresztą reżyserom brak odwagi, to co dopiero mówić o aktorach, którzy siłą rzeczy bardziej są „na świeczniku” niż państwo zza kamery. Proszę mi wskazać jakichś reżyserów lub aktorów – jednym słowem, artystów – filmowych z pierwszego szeregu, o których można by powiedzieć, że są kontestatorami, awangardą przemian. Nie widzę, nie słyszę.
Jako się rzekło, nie interesują mnie celebryci. Znam trochę tych kinowych, z racji wykonywanego zawodu. Reszta pozostaje raczej dla mnie enigmą. Ale w dzisiejszych czasach, niestety, trudno nic nie wiedzieć. Coś się zawsze przemknie do świadomości via portale internetowe czy Facebook. I tak oto znajomy przesłał mi zdjęcie jakiegoś ponoć bardzo obecnie modnego mistera z sesji „Naga prawda”. Naga to jest ona tylko poniekąd, gdy celebryta występuje tutaj w majtkach, zza których jednak przebija wyraźny wzwód. Wszystko to ma ponoć służyć celowi charytatywnemu, bo przecież musi być listek figowy, metafizyczne uzasadnienie, nie można się w Polsce rozebrać ot tak, dla narcystycznej przyjemności. Może to i dobrze – przynajmniej skapnie coś z erekcji mistera osobie potrzebującej. Ciekawe, że celebryta pozuje na zdjęciu z opartym o niego młodszym bratem, też gołym w majtkach, ale z mniejszością zawartością krocza, by nie było wątpliwości, kto tu jest starszy i dominujący.
SŁAWA
Numer tematyczny przygotowany został wspólnie z Teatrem Powszechnym w Warszawie, w ramach bloku tematycznego „Wszystko na sprzedaż?”. To drugi blok tematyczny realizowany w Teatrze Powszechnym. W ramach bloku zaplanowane zostały premiery dwóch spektakli – „Szczury” w reż. Mai Kleczewskiej i „Aalst” w reż. Radosława Rychcika oraz wydarzenia towarzyszące premierom.
Obrazek ten ewidentnie utrzymany jest w gejowskiej estetyce, swoje istnienie w mainstreamie zawdzięcza zresztą ekspansji kultury gejowskiej, która z nagiego męskiego ciała uczyniła fetysz kulturowy, zwłaszcza z ciała tak gładkiego, wypielęgnowanego i wyrzeźbionego, jakie posiadają ci dwaj wylansowani kolesie ze starannie ułożonymi na żele, pianki i inne cuda kosmetyczne fryzurami. Jednocześnie, cała narracja mistera i wokół mistera ma charakter heteronormatywny, wręcz homofobiczny, co stanowi dowód na obłudę i arogancję kultury celebryckiej, pasożytującej bez żenady na nie swoich zdobyczach. Ja zaś patrzę na tę nawet ładną obłudę w bokserkach i zastanawiam się, do czego ona może mi się przydać. Do onanistycznych fantazji zbyt to wszystko skromne (są ciekawsze adresy w sieci), do estetycznej admiracji zbyt tandetne i upozowane. Innych opcji nie widzę. Czyli niby coś, a właściwie nic.
Powiecie, że piszę tak z zawiści, bo ani nie posiadam takiego ciała, ani nie jestem celebrytą. Owszem, niewątpliwie zazdroszczę celebrytom kasy, ale też nie będę się tego wstydzić, bowiem ich kultura jest w ten sposób skonstruowana, by odwoływać się do niskich uczuć: właśnie zawiści, próżności, niezdrowej ciekawości, resentymentu… I byłoby to nawet barwne i zabawne – w końcu przecież zawsze istniały osoby znane, podziwiane, wpływowe, znienawidzone, osoby, które kręciły się na dworach, brylowały w towarzystwie – gdyby nie umasowienie zjawiska, jego powszechny, glajszachtujący charakter. Fakt, że niemal każdy może dostać swoje pięć sekund, przez co celebrycki światek stał się pospolity, zwyczajny, tani, pruderyjny. Niczym się nie różni od „przeciętnej codzienności”, jest tylko nieco bardziej błyszczący i mrugający. Okazuje się więc, że pożądamy banału i to w dodatku wstydliwie zakrytego majtkami.