Nie wiem, czy Stephen Frears będzie z tego komplementu zadowolony, ale dla mnie stanowi przykład wzorcowego reżysera angielskiego. Wszechstronny i profesjonalny (realizuje filmy w różnych gatunkach i tonacjach), dyskretny (nie pisze scenariuszy, nie ma więc w nim pychy i megalomanii francuskich autorów), elegancki (podpisane przez niego dzieła są dobrze skrojone i pozbawione stylistycznych ekscesów). Lubię jego cięty, inteligentny humor, lekko ironiczny stosunek do bohaterów i zmysł krytyki społecznej (która nigdy nie jest krzykliwa, za to przeważnie celna). Frears nie kultywuje wyspiarskiej wyższości i odrębności (wręcz sobie z tego kpi), ale jednocześnie bije z jego filmów poczucie własnej wartości, charakterystyczne dla społeczeństw takich właśnie jak angielskie, pewnych swej pozycji, tradycji i sukcesów (że często minionych to już inna sprawa). Naiwnością byłoby utożsamianie reżysera z dziennikarzem Martinem Sixsmithem, jednym z głównych bohaterów „Tajemnicy Filomeny”, coś jednak podejrzewam, że i poza ekranem panowie znajdują wspólny język.
Najnowszy film Frearsa oparty jest na faktach opisanych przez Sixsmitha w książce zatytułowanej w oryginale „The Lost Child of Philomena Lee”. Kiedyś pracownik BBC (czy wiecie, że był korespondentem w Polsce, gdy rodziła się Solidarność?), potem współpracownik rządu laburzystowskiego, znalazł się nasz dziennikarz polityczny na aucie z powodu różnych afer i zawirowań. Urażony w swej dumie, chciał zademonstrować „splendid isolation”, to jest wycofać w zacisze domowej posiadłości i pisać książki. Ale – trochę z nudów, trochę ze snobistycznego kaprysu, trochę z próżności – przyjął propozycję starszej Irlandki, która poprosiła go, by pomógł jej odnaleźć syna. W latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku nastoletnia Filomena zaszła w ciążę z chłopakiem, w którym się zakochała, a który następnie odszedł w siną dal. Srogi, katolicki kraj, jakim była wówczas Irlandia, nie tolerował jednak samotnych, w dodatku nieletnich matek. Dziewczyna została zesłana przez rodzinę do klasztoru prowadzonego przez zakonnice – jakiemu terrorowi były tam poddawane „upadłe kobiety”, wiemy z filmu „Siostry Magdalenki”, opis przedstawiony w „Tajemnicy Filomeny” jest w wielu punktach zbieżny z treścią dzieła Petera Mullana. Tam urodziła dziecko, które w wieku kilku lat – wbrew woli matki (nikt jej o zdanie nie pytał) – zostało oddane do adopcji i zabrane przez bogatych Amerykanów. Tutaj trop się urywa.
„Tajemnicy Filomeny”, reż. Stephen Frears.
Francja, Wielka Brytania 2013,
w kinach od 21 lutego 2014Tożsamość utraconego syna poznajemy mniej więcej w połowie filmu, ale fabuła ma jeszcze potem kilka zakrętów. Zresztą nie suspens jest tu najważniejszy, lecz dwie inne rzeczy. Po pierwsze opiera się „Filomena” na zderzeniu osobowości diametralnie od siebie różnych. Bohaterkę od bohatera dzieli wszystko: płeć, narodowość, pochodzenie społeczne, religia, światopogląd i charakter. Zimny racjonalista rusza w podróż z pobożną katoliczką, gadatliwą miłośniczką tanich romansideł, kobietą prostoduszną, ale honorową (chce zwracać dzianemu Sixsmithowi pieniądze za poniesione wydatki). Sztywny Angol versus wylewna Irlandka – nie jest to może koncept nazbyt oryginalny, trąci stereotypem, lecz rozegrany tu został z poczuciem humoru i ożywiony przez nienaganną parę aktorską – Judi Dench i Steve’a Coogana. Film trzyma punkt widzenia Sixsmitha (Coogan był także współautorem scenariusza), przez co nie rozpływa się we wzruszeniach i szlochach. Bo też Filomena bywa może sentymentalna, ale z pewnością nie jest kiczowata. Twarda z niej baba, w gruncie rzeczy.
Owszem, niekiedy twórcy zdają się nieco protekcjonalnie traktować swoją bohaterkę, jednak klasę Frearsa widać w tym, że natychmiast koryguje takie fragmenty i dopuszcza Filomenę do głosu. Dlatego krytyka Kościoła katolickiego – która wynika z samej historii, nie stanowi jakiejś ideowej nadbudowy – jest dobitna, lecz powściągliwa. Filomena bowiem nie szuka zemsty, nie wini kościelnych funkcjonariuszy za to, co się stało, nawet gdy na jaw wychodzą kolejne draństwa, jakich się wobec niej dopuścili. Przeciwnie – poszukiwanie syna traktuje jako ekspiację za grzech (wciąż uważa, że był to grzech) nieślubnej ciąży. W takiej sytuacji Sixsmith rzuca jedynie w twarz zakonnicy słowa: „Ja bym nie wybaczył!”, po czym się wycofuje, gdyż nie o jego uczucia i poglądy tutaj chodzi.
Frearsa nie interesuje ani oskarżanie, ani pocieszanie. Śledzi paradoksy życia, które zaiste potrafi być okrutnie dowcipne. Rozgrywający się na cmentarzu epilog przypomina mi zakończenie mojego ulubionego filmu tego reżysera, „Prick Up Your Ears”, gdy rozsypywane są, zmieszane ze sobą, prochy Joe Ortona i jego partnera oraz mordercy Kennetha Halliwella. Niewykluczone, że właśnie z perspektywy pyłu na wietrze powinniśmy patrzeć na wszystko, co nas spotyka.