Zrobiliśmy ostatnio z przyjacielem rachunek sumienia i wyszło nam, że z kościoła wygnała nas nuda. Oczywiście, dzisiaj potrafimy już uzasadnić racjonalnie, dlaczego rzuciliśmy katolicyzm w diabły i staliśmy się ateistami, ale nim rozum przejął kontrolę, pierwsze zareagowało ciało, rozwierając szeroko szczęki podczas nabożeństw. Obaj pochodzimy z rodzin mocno religijnych i to w dodatku takich, w których chodzenie do kościoła było formą sprzeciwu wobec systemu komunistycznego. Tuż po wprowadzeniu stanu wojennego władze mojej parafii postanowiły, że msze dla dzieci odbywać się będą w niedzielę o 10 rano, czyli wtedy, kiedy w telewizji reżimowej leciał słynny „Teleranek”. Decyzja ta była więc elementem walki o dusze i umysły najmłodszych, do której i ja zostałem zaprzęgnięty. Wlokłem się smętnie do Domu Bożego, choć tak naprawdę pragnąłem zostać w domu rodzinnym, by obejrzeć kolejny odcinek „Przygód psa Cywila” czy co tam akurat w „Teleranku” dawali.
Bo msze święte były dla mnie jak oglądanie w kółko jednego odcinka zgranego serialu. „Padnij! Powstań!” zawsze w tym samym momencie, automatycznie wypowiadane formułki i modlitwy, zblazowany ksiądz, który coś tam szemrał podczas kazania. Kazań nigdy zresztą nie słuchałem, pogrążałem się wtedy we własnych myślach – przeważnie analizowałem wczorajsze notowanie Listy Przebojów Programu Trzeciego. Gdy stałem się na tyle odważny, aby się zbuntować, po prostu zacząłem wagarować. Spacerowałem w czasie niedzielnych mszy po pobliskim cmentarzu. Zmarli byli znacznie mniej nudni niż kościelna celebra.
Nuda osłabia ciało. Wprowadza je w stan apatii i uśpienia. Tkwi się wtedy w bezruchu albo bezładnie krąży w tę i z powrotem (jak krążą bohaterowie piekielnie nudnych filmów Antonioniego). Ale nuda może być też zaczynem buntu, rebelii, przestępstwa. Przypomina mi się początkowa scena z „Bonnie i Clyde”. Zniecierpliwiona Faye Dunaway obija się o ściany rodzinnego domostwa, aż wreszcie ujrzy z okna Warrena Beatty'ego. I razem ruszą w podróż na drugą stronę.
Nuda sprowadza nas do elementów prostych, do biologicznej substancji. Nuda jednak nie oznacza błogości, przeciwnie – wywołuje niepokój, dyskomfort, bezradność, obniża temperaturę wszystkiego. Nuda potrzebuje więc jakiegoś impulsu, jakiegoś antidotum, by doprowadzić do przełomu. Mnie wyprowadziła ona z kościelnych ław, ale tylko dlatego, że wreszcie na nią zareagowałem (dzięki książkom? rozmowom z przyjaciółmi? wywrotowym filmom? – nie wiem, impulsów było sporo). Równie dobrze mógłbym w owych kościelnych ławach pozostać i do dzisiaj się nudzić, już rutynowo. Ale chociaż nuda bywa czynnikiem wyzwalającym, od niej samej wyzwolić się nie sposób.
Nuda jest także obelgą. Powiedzieć komuś, że jest nudny, to gorzej niż powiedzieć, że mu śmierdzi z ust. Zrzucamy odpowiedzialność za własne znudzenie na drugą osobę – to ty zaraziłeś mnie tym wirusem! Jest on gorszy niż przykry zapach, który przecież można łatwo usunąć. Nuda to wstydliwa choroba. Od dzieciństwa słyszałem, że „inteligentni ludzie nigdy się nudzą”. Zawsze potrafią znaleźć sobie jakieś zajęcie – czytają książki, gotują albo majsterkują. Ale tak leczy się wyłącznie objawy nudy. Można robić tysiąc rzeczy naraz i nadal być znudzonym. Nuda bowiem przenika do fundamentów egzystencji.
Nanni Moretti w filmie „Kocham kino”
W czasach, gdy tak potężnie nudziłem się w kościele, co doprowadziło mnie do kryzysu tożsamości, rzadko chodziłem do kina. Nie było w naszej rodzinie nawyku regularnego oglądania filmów na dużym ekranie, a i same kina przedstawiały wówczas obraz nędzy i rozpaczy (nijak się więc miały do niezmiennie okazałych kościołów; ten, na przykład, w którym cierpiałem, brutalnie oderwany do „Teleranka” – nowoczesny, w ciągłej budowie – przypominał wyrzutnię rakietową). Z czasem jednak kino stało się moim antykościołem. W kościele nudziłem się zawsze, w kinie nigdy. Nawet jeśli filmu nie rozumiałem za bardzo, wkładałem dużo intelektualnego wysiłku, by jednak go przejrzeć. Tym samym nie dawałem memu ciału osłabnąć. Nuda, która wygnała mnie z ławek kościelnych, zaprowadziła mnie także na kinowe fotele. „To wszystko z nudów, Wysoki Sądzie”.
I tak to trwało przez dłuższy czas. Mogły mnie nudzić książki, mogli mnie nudzić ludzie, mogło mnie nudzić własne życie, ale filmy nie nudziły mnie nigdy. No, prawie nigdy. Jeszcze parę lat temu nie zdarzało się, bym wychodził z seansu najgorszej nawet szmiry czy nie kończył oglądania filmu w telewizji lub z płyty DVD. Inna sprawa, że krytycy rzadko przyznają się, że film ich znudził, bo to takie „nieprofesjonalne”, naraża ich na oskarżenia, że „nic nie zrozumieli”, nie byli dość uważni i skoncentrowani. Wyznanie: „mnie osobiście znudził” jest jak umycie rąk przez Poncjusza Piłata, by już pozostać przy narracji religijnej – ja z tym dziełem nie chcę mieć nic wspólnego, a wy sobie róbcie z nim, co chcecie. Nuda bywa też używana jako argument ostatecznie deprecjonujący jakiś film (nie idźcie na niego, bo umrzecie z nudów!). Bardzo on jest jednak w gruncie rzeczy nieprecyzyjny. To, co dla jednych jest nudą śmiertelną, dla innych może być nudą olśniewającą czy wręcz doświadczeniem pasjonującym. Przykład mogą tu stanowić wielogodzinne spektakle Krystiana Lupy albo filmy Béli Tarra, które prowadzą nas do ekstremum nudy, aż u niektórych zmienia się ona w trans, olśnienie, katatonię czy cokolwiek innego.
Takie eksperymenty są jednak wydarzeniem specjalnym w kinie i teatrze. Na co dzień mamy do czynienia z nudą zwykłą, przeciętną. Jako rzekłem, udawało mi się jej unikać. Nawet gdy kino stało się moim zawodem, wciąż zachowywało element święta konkurencyjnego wobec świąt kościelnych i państwowych, które były mi coraz bardziej obojętne. Aż niedawno pewna reżyserka zapytała mnie w czasie festiwalu, na którym trzeba było oglądać dziesiątki tytułów: „A ciebie kino nie nudzi? Bo ja z trudem siedzę na filmach, tak jakbym już wszystko widziała”. I musiałem przyznać, że owszem, nuda zwykła, nuda powszednia, nuda nudna coraz częściej mnie w kinie łapie; to ta sama nuda, która łapała mnie kiedyś w kościele. Znowu mam wrażenie, że znam dialogi na pamięć, że wiem, kiedy padną komendy „Padnij! Powstań!”, nie chce mi się już słuchać kazań, które wygłaszają na ekranie bohaterowie. Zdarza się nawet, że wychodzę z seansów, czemu towarzyszy podobne poczucie winy jak niegdyś przy wychodzeniu w połowie mszy świętej. Czuję, że popełniam grzech, tym razem zawodowy.
Nuda desakralizuje. Ujawnia pustkę, monotonię, banał schowany za powierzchnią dekoracji i pod pozorami atrakcji. Ale ujawnia gdzie? W tym, co oglądamy? Czy w nas samych? W przypadku kościoła i mszy świętych nie miałem wątpliwości, że chodzi o pierwszy wariant. W przypadku kina, wiele lat później, obawiam się, chodzi o wariant drugi. Nuda, znudzenie, zblazowanie jest we mnie, w samych fundamentach mej egzystencji. I w tym cały problem. „Moi, je m’ennuie. C'est dans ma vie une manie” – jak śpiewała chociażby nieco już zapomniana Damia. Przy czym, po francusku czasownik „s’ennuyer” znaczy nie tylko „nudzić się”, ale też „tęsknić”. Bo w nudę wpisana jest beznadziejna tęsknota za czymś, za kimś, kto wyrwie nas z letargu.
Jaki z tego należy wyciągnąć wniosek? Tak – właśnie taki, że czas na (auto)rebelię i wyjście z kościoła kina. Na szukanie nowej świątyni albo przynajmniej spacer wśród grobów zmarłych twórców (ci, o dziwo, nudzą mnie mniej niż twórcy żywi). Rzecz jest jednak trudniejsza niż kiedyś, gdyż o ile w kościele sam musiałem dawać na tacę, o tyle za pisanie na temat kina czasami jeszcze dostanę jakiś grosz. W tej sytuacji pozostaje mi mieć nadzieję, że pójdę w ślady pewnego znanego, nieżyjącego już krytyka, który ponoć zasypiał na początku seansu, budził się pod koniec, po czym pisywał recenzje i książki do dzisiaj czytane i cytowane przez studentów filmoznawstwa. Nuda, jak widać, może być kreatywna.
Cykl NUDA publikowany jest we współpracy z portalem Goethe-Institut goethe.de/polska oraz Transmediale – festiwalem sztuki i kultury cyfrowej.