„Autorzy wielu publikowanych w ostatnich latach książek poświęconych reżyserom filmowym zgadzali się między sobą, że artysta będący tematem niniejszego tomu był największym żyjącym amerykańskim reżyserem. Takim mianem można było próbować obdarzyć innego filmowca dopiero po śmierci Stanleya Kubricka w roku 1999. W niezliczonych nekrologach i artykułach poświęconych jego pamięci krytycy filmowi i historycy kina nazywali go de facto największym amerykańskim reżyserem swojej epoki”. Taki oto koślawy (przynajmniej w polskim tłumaczeniu) akapit otwiera wstęp do książki „Stanley Kubrick”, zawierającej zebrane przez Gene’a D. Phillipsa wywiady z twórcą „Full Metal Jacket”. Niezręczna pokrętność tego ustępu (był największym żyjącym, ale czy jest także największym nieżyjącym?) wskazuje na generalny problem naszej hierarchicznej kultury, w której, jak wiadomo, chodzi o to, kto ma największego, tyle że wcale nie tak łatwo to wymierzyć i ustalić raz na zawsze. Stanley Kubrick po swej śmierci wypchnięty został na czoło owych rankingów, choć za życia wcale aż tak bardzo hołubiony nie był. Nigdy np. nie dostał Oscara za reżyserię, scenariusz czy choćby całokształt (jedyną statuetkę otrzymał za… efekty specjalne), nigdy żaden z jego filmów nie startował w konkursie festiwalu w Cannes, a za „Lśnienie” przyznano mu wręcz nominację do Złotych Malin.
Procesy kanonizacyjne są istotnym elementem religii zwanej kinem, a Kubrick z wielu powodów nadaje się do wyniesienia na ołtarze, choć pewnie jako racjonalista i sceptyk nie byłby tą szopką zachwycony. Ale spójrzmy chociażby na jego „jurodiwą” twarz okoloną niesforną czupryną bujnych włosów (z biegiem lat nieco rzednących) i gęstą brodą. Twarz, której charakter nadają przede wszystkim wielkie, z lekka wyłupiaste oczy. Toż to ikoniczny święty! Legendę Kubricka podsyca też fakt, że robił filmy rzadko, coraz rzadziej (ostatni, „Oczy szeroko zamknięte”, od przedostatniego, „Full Metal Jacket”, dzieli aż 12 lat) – co prawda, w dużej mierze dlatego, że na część ze swych ambitnych projektów nie mógł zebrać pieniędzy, ale kto by się teraz przejmował jakimiś tam przyziemnymi powodami? Zostawił po sobie zaledwie 13 filmów pełnometrażowych, nie musiał kręcić byle czego i chałturzyć, żeby zarobić na życie.
Wyjątkowa pozycja Kubricka w szołbiznesie także pracuje na rzecz jego świętości. Współpracował z dużymi wytwórniami, ale nikt mu nie ingerował w artystyczny kształt dzieła. Był reżyserem amerykańskim, lecz mieszkał i tworzył w Anglii. Niemal wszystkie jego filmy to adaptacje dzieł literackich, a jednak każdy z nich naznaczony jest przede wszystkim stylem i światopoglądem reżysera. Dorzućmy jeszcze do tego opowieści o tym, że był Kubrick ponoć obłędnym profesjonalistą zadręczającym aktorów kolejnymi dublami, że stronił od ludzi i prasy, że nie udzielał wywiadów i żył niczym pustelnik. Akurat książka Phillipsa zadaje temu wszystkiemu kłam. Kubrick jawi się w niej jako człowiek otwarty, rozmowny, komunikatywny, chętnie zapraszający dziennikarzy na plany swych kolejnych filmów, a po premierze aktywnie uczestniczący w promocji. Owszem, może niezbyt często spotyka się z przedstawicielami mediów, ale skoro robi filmy zaledwie raz na parę lat, to co ma strzępić język po próżnicy? Jest film, to jest i o czym pogadać. Owszem, zamyka bramę w swym domu, ale nie dlatego, by się od kogoś odcinać, lecz po to, żeby psy nie uciekały. „Ktoś tam coś napisze, zupełnie od czapy, ale zostało wydrukowane, a następnie jest powtarzane tak długo, aż wszyscy w to wierzą. Na przykład, czytałem gdzieś, że noszę kask futbolowy w samochodzie” – dworuje sobie w wywiadzie udzielonym po premierze „Full Metal Jacket”. Tam też uprzejmie przyznaje, że, faktycznie, czasami zdarza mu się zrobić trzydzieści ujęć danej sceny, zwłaszcza gdy aktor jest nieprzygotowany. A że potem te trzydzieści zmienia się w przekazach ludowych w sto i więcej…
Wywiady zebrane przez Phillipsa (przeprowadzono je w latach 1959–1987) idą w poprzek wszystkich tych egzaltacji, które pompuje się w temacie Kubricka (a które ostatnio podsyca krążąca po świecie wystawa mu poświęcona, wciąż ją można zobaczyć w krakowskim Muzeum Narodowym). Autor „Mechanicznej pomarańczy” jest w tych rozmowach człowiekiem spójnym ze swym dziełem – rzeczowym, wnikliwym, precyzyjnym, konsekwentnym, ironicznym. Jeśli filmy Kubricka wciąż świetnie się ogląda, to dlatego, że są bardzo dobrze skrojone, przemyślane w każdym detalu i w formie, pozbawione tonów sentymentalnych czy histerycznych, a także pustych, artystowskich gestów i popisowych zagrywek. Mają swoją skrupulatną, wewnętrzną logikę, nawet jeśli posługują się, jak to ma miejsce w „2001: Odysei kosmicznej”, scenami wizyjnymi (nota bene – w książce Kubrick dokładnie wyjaśnia, o co chodzi w zakończeniu tego filmu, które dla wielu widzów jest czarną magią). Powiedziałbym nawet, że to logika równie nieubłagana jak przypadek, który potrafi zniweczyć cały trud ludzkich działań i ich racjonalne rozplanowanie. Jedną z moich ulubionych scen z twórczości Kubricka pozostaje ta wieńcząca film „The Killing” – już-już wydaje się, że bohaterom uda się uciec ze zrabowanymi pieniędzmi, gdy na płytę lotniska wpada piesek, w wyniku czego waliza z łupem otwiera się i banknoty zaczynają fruwać dookoła niczym zeschnięte liście.
Filmy Kubricka to czynione z krytycznego dystansu, choć przecież niepozbawione współczucia, obserwacje mechanizmów tworzenia i funkcjonowania tego, z czego składa się kultura: religii, hierarchii, kariery, wojny, rodziny, pojęć dobra i zła etc. W tych filmach nie ma boga, ale jest często narrator. To on grobowym głosem relacjonuje nam dzieje bohaterów. Zdaje się wiedzieć więcej od nich, wie pewnie, jak potoczą się ich losy, ale również nie może w żaden sposób na nie wpłynąć ani ich zmienić. Kubrick nie ma złudzeń co do charakteru i skutków ludzkich działań, napędzanych przeważnie chciwością, okrucieństwem, butą czy pragnieniem władzy. I nie mydli nam oczu nadzieją. Jeśli nie pokonają nas przypadki albo chore ambicje, to i tak w końcu dopadnie nas śmierć.
„Stanley Kubrick. Rozmowy”,
red. Gene D. Phillips, tłum. Mariusz Berowski.
Wydawnictwo Axis Mundi, 272 strony,
w księgarniach od maja 2014 Szkoda wielka, że w książce Philipsa nie znajdziemy żadnego wywiadu dotyczącego mojego ulubionego filmu Kubricka (dzielę to upodobanie z Larsem von Trierem i Martinem Scorsese) – „Barry’ego Lyndona” według książki Williama Thackeraya. Odmierzanej rytmem m.in. Schubertowskiego Andante z Tria op. 100 i Haendlowskiej Sarabandy przypowieści o drodze na dno, która wiedzie przez szczyty. Zapierające dech wizualne piękno obrazów kontrastuje z nikczemnością bohaterów. Są oni niczym wystrojone w wykwintne kostiumy marionety, poruszane nie tyle wichrami historii i społecznym układem, ile własnymi popędami i aspiracjami. Rozbrzmiewa w tej historii irlandzkiego młodzieńca z nizin, który dostaje się w kręgi XVIII-wiecznej angielskiej arystokracji, szyderczy, gorzki, choć zarazem powściągliwy śmiech z człowieczych iluzji. Cóż, wszyscy – niezależnie od kostiumu – jedziemy na tym samym kulawym wózku donikąd.
Rozpięte między czasami prehistorycznymi a kosmiczną przyszłością filmy Kubricka traktują ludzkość bez sentymentów. „Dla obserwatora z mgławicy Andromedy nasza zagłada zdałaby się zaledwie płomyczkiem zapałki przez sekundę święcącym na niebie” – mówi reżyser w jednym z wywiadów. On też obserwował, ale nie z żadnych mgławic, tylko z poziomu ziemi. To, czym ekscytowano się przy okazji premiery „Odysei kosmicznej” – efekty specjalne, wizje przyszłości, futurystyczne dekoracje, dzisiaj trąci już myszką. Bo też Kubrick nie był żadnym prorokiem (jak chcą go dzisiaj widzieć niektórzy). Był jednym z nas, tyle że bardziej utalentowanym i przenikliwym. I dlatego poczynił kilka nader trzeźwych i niewykluczone, że ponadczasowych refleksji.