Żenia przybywa znikąd, czyli z Ukrainy. Choć może lepiej powiedzieć, że ze Wschodu. A ściślej mówiąc – z ciemnego boru. W pierwszym ujęciu najnowszego filmu Małgorzaty Szumowskiej wyłania się spoza drzew, a potem idzie pustymi ulicami nocnej Warszawy. Żenia (Alec Utgoff) jest masażystą, pracuje w zamkniętym osiedlu dla bogatej klasy średniej, składającym się z szeregów takich samych okazałych białych willi. Ale Żenia jest zdecydowanie kimś więcej niż masażystą. Jest magiem, hipnotyzerem, sztukmistrzem, lekarzem dusz, terapeutą, muskularnym kochankiem, gangsterem, artystą, supermenem, demiurgiem… Nowym wcieleniem Kaszpirowskiego powtarzającym prosto do kamery: odin, dwa, tri… Żenia umie przesuwać przedmioty siłą woli, mówi wszystkimi językami świata, nienagannie wykonuje układy baletowe i gra na pianinie Chopina. Żenia jest wszystkim. Albo niczym. Enigmą, emanacją marzeń, tęsknot i pragnień osób, które masuje, głównie kobiet.
W swoim poprzednim filmie, „Twarz”, Szumowska sportretowała straszną polską prowincję. Filmowi zarzucano klasizm, protekcjonalny, warszawkowy stosunek do tzw. ludu. W „Śniegu już nigdy nie będzie” reżyserka zajmuje się środowiskiem zdecydowanie sobie bliższym. Traktuje je łagodniej i subtelniej niż prowincjuszy. Pokazuje maski, uprzedzenia, kłamstwa swoich postaci, ale też ich lęki i rozczarowania. Alienację i poczucie zamknięcia w luksusowym getcie, gdzie dzieci wozi się specjalnym autobusem do francuskiej szkoły. To już nie są krzykliwi i tandetni polscy nuworysze z czasów wczesnokapitalistycznych. To ludzie, którzy osiągnęli pewien poziom klasy i kasy. Zachowują maniery, nawet jeśli czasami wymknie im się coś niestosownego. Ich domy urządzone zostały (z nielicznymi wyjątkami) gustownie, niewątpliwie zaprojektowali je wzięci architekci wnętrz.
Pusto jednak w tym miasteczku i głucho. Z daleka wygląda ono jak gigantyczna dekoracja teatralna, czy może raczej wielki plan filmowy. Wiadomo jednak, że za elegancką fasadą dzieją się rzeczy niekoniecznie przyzwoite. Tajny romans, handel środkami psychoaktywnymi uprawiany przez grzeczną z pozoru młodzież… Bohaterowie podglądają się zza firanek, ale nie ma między nimi żadnych więzi – przyjacielskich czy choćby towarzyskich. Nawet jak cierpią na nieuleczalne choroby albo umierają, to dyskretnie, w domowym zaciszu.
Aktorzy i aktorki obsadzeni zostali zgodnie ze swoim emploi. Maja Ostaszewska jest więc sfrustrowaną panią domu, kryptoalkoholiczką, Katarzyna Figura rozbudzoną seksualnie samotną panią w średnim wieku z trzema rozkosznymi psiakami na smyczy, a ozdobiona peruką w kolorze platynowym Agata Kulesza energiczną wdową, której nieobce są ekologia i feminizm, wyraźnie zresztą wzorowaną na Andzie Rottenberg. Łukasz Simlat to znowu nieszczęśliwy Polak, zaś Weronika Rosati – cicha piękność schowana za plecami swego ekspansywnego męża.
Wszystko, co napisałem wyżej, składa się de facto na pierwsze dwadzieścia minut filmu. Szumowska szybko odkrywa karty, więc kolejne sceny jedynie powtarzają tematy zarysowane na początku, dodając do nich drobne wariacje. Poszczególne postacie łączy Żenia, który krąży od domu do domu, gdzie niekiedy poddaje swoich klientów hipnozie. Zapadają w sen i docierają do źródła własnych problemów. Jakie to są dokładnie źródła i jakie problemy, tego się nie dowiadujemy. Szumowska jakby sama uległa konwenansom obowiązującym w portretowanym przez siebie środowisku. Tu o sprawach intymnych, bolesnych, wstydliwych nie wypada mówić publicznie. Na ekranie widzimy więc jedynie wizualizacje podświadomości bohaterów, którzy siedzą w ciemnym lesie, zapewne tym samym, z którego wyszedł Żenia.
Monotonia narracji nie jest główną słabością filmu. Jest nią pretensjonalność. Szumowska chwilami pozwala sobie na ironiczny ton, przez większą część filmu sugeruje jednak, że za fabułą kryje się „coś więcej”. Tylko co? Reżyserka ślizga się po powierzchni zjawisk – to rzuci scenką rodzajową, to znowu mami oniryczną wizją albo cytatem z Tarkowskiego. Niekiedy zahacza wręcz o grafomanię, choćby w scenie, gdy Żenia na wysokim piętrze biurowca uczestniczy w, odbywającym się po rosyjsku, misterium.
„Śniegu już nigdy nie będzie”, reż. Małgorzata Szumowska. Polska 2020, w kinach od 4 czerwca 2021Żenia ów z początku wydaje się parodią tych wszystkich wyobrażeń, jakie mamy o ludziach Wschodu, którzy wnoszą do zimnego, materialistycznego, wyzbytego uczuć i wiary zachodniego świata prawdziwą duchowość. Leczą nasze rany, zbawiają nasze dusze, właściwie tylko po to istnieją. Z biegiem czasu okazuje się jednak, że nie ma się z czego śmiać. Żenia rzeczywiście jest postacią z innego wymiaru. Świętym ze strzępami własnego życiorysu. Po jego odejściu zostanie w miasteczku dojmująca nicość, ale i nadzieja na odrodzenie, symbolizowana przez tytułowy śnieg, który spadnie w okolicach Bożego Narodzenia. Sprowadzenie Żenii do zjechanych klisz trąci podobnym jak w „Twarzy” protekcjonalizmem, choć tym razem o kolonialnym zabarwieniu.
Ale chyba najbardziej szkodzi filmowi „wszystkoizm” widoczny nie tylko w postaci głównego bohatera. Czegóż tu nie ma! Jest i satyra na mieszczaństwo, i dramat mistyczny, i dramat psychologiczny, są powidoki Kieślowskiego, są sztuczki magiczne i ożywające na ścianie obrazki. Jest Tarkowski i Superman, realizm i symbolizm, rak i spirytyzm. A także seks, drugs i Szostakowicz. Że to wszystko nie rozłazi się na boki, to zasługa wystudiowanych zdjęć Michała Englerta, które konsekwentnie nadają całości z lekka lunatyczny charakter. Ale same ładne obrazki filmu nie zrobią, gdy brak mu siły emocjonalnej bądź intelektualnej.
Mam ten problem z ostatnimi filmami Szumowskiej, że wydają mi się robione pod publiczkę. Jednak nie tę uwielbiającą komedie romantyczne czy produkcje Vegi. Szumowska kręci filmy dla oświeconych mieszczan, bardziej nawet zagranicznych niż rodzimych. Obrabia gorące tematy (ksiądz gej, zdemoralizowana katolicyzmem Polska B, imigrant wśród sytych i zamożnych Europejczyków etc.), tylko że w efekcie jej filmy robią wrażenie wykoncypowanych, by nie powiedzieć wykalkulowanych. Nieprzypadkowo wciąż tym najlepszym, najbardziej autentycznym pozostają „33 sceny z życia”, gdzie reżyserka odwołała się do bardzo osobistych doświadczeń. Najnowszy film Szumowskiej pokazuje pozy naszej klasy średniej, ale sam też jest, niestety, upozowany.