W 1999 roku miałem – tak jak bohater „Prime Time’u” – mniej niż 30 lat i wciąż pracowałem w poznańskim oddziale „Gazety Wyborczej”. Moi koledzy z redakcji byli hałaśliwi, neoliberalni, homofobiczni i bardzo z siebie zadowoleni. Wielbili Margaret Thatcher i Ronalda Reagana, a tych, którzy kwestionowali kapitalistyczne status quo, uważali za komuchów tęskniących za niesłusznym ustrojem. Oczywiście, żyli w świetnej komitywie z Kościołem, nie daj Boże więc, jeśli się powiedziało przy nich coś niepochlebnego pod adresem papieża. Dziewczyny traktowali z pobłażliwą protekcjonalnością, one zaś, uśmiechając się z zakłopotaniem, dostosowywały się do samczych reguł. Praca w ogólnopolskim dzienniku, nawet na prowincji, oznaczała wtedy prestiż i całkiem niezłe zarobki. Zresztą chwilę wcześniej Agora weszła na giełdę, więc co bardziej zasłużeni pracownicy dostali, warte dużych pieniędzy, akcje.
Zaczynam od tych osobistych wspomnień, bo pisząc o debiucie Jakuba Piątka, trzeba zrekonstruować klimat społeczno-polityczny, jaki panował w Polsce pod koniec ubiegłego wieku. Film zresztą w tym wydatnie pomaga. Ponieważ dzieje się w telewizji publicznej w sylwestra roku 1999, w tle pojawiają się fragmenty programów, które są wówczas emitowane. Słyszymy więc ostrzeżenia przed pluskwą milenijną, która ma po północy skasować wszystkie dane z komputerów. Pełne frazesów orędzie noworoczne wygłasza prezydent Aleksander Kwaśniewski. Ale przez chwilę mignie też Leszek Balcerowicz, który wypowiada znamienne zdanie: „Nie jest sztuką powiedzieć: Damy wam więcej pieniędzy, sztuką jest powiedzieć: Nie damy wam więcej pieniędzy”. Jakby w odpowiedzi widzimy smutnych młodych ludzi, mówiących do kamery, że po ukończeniu szkoły wieją z kraju i jadą do „Niemczech”.
Do studia telewizyjnego, gdzie akurat trwa konkurs audiotele, wpada inny młody człowiek i grożąc pistoletem dwójce zakładników – strażnikowi i spikerce, domaga się wejścia na antenę. Chce bowiem wygłosić jakieś oświadczenie. W reżyserce wybucha panika, wezwana zostaje policja razem z zespołem negocjatorów i oddziałem antyterrorystycznym. Tymczasem napastnik o imieniu Sebastian (Bartosz Bielenia) barykaduje się w studiu. Zaczyna się wojna nerwów, zwłaszcza że telewizja nie tylko nie zamierza spełnić jego żądania, ale też stara się ukryć całe zdarzenie przed opinią publiczną. Jaki będzie finał sprawy, można się z grubsza domyślać. Ciekawsza jest więc odpowiedź na pytanie o motywację bohatera i o to, co on ma właściwie do powiedzenia.
Piątek podsuwa kilka tropów, kilka z nich sugerują zresztą wspomniane urywki sylwestrowych programów. Być może Sebastian jest człowiekiem pozbawionym perspektyw – nie ma pracy, nie ma pieniędzy. Ale może źródło jego desperacji tkwi w złych relacjach rodzinnych; wskazywałaby na to postać ojca (Julian Chrząstowski), który zostaje ściągnięty do telewizji. Tatuś jest wkurzony, strofuje syna i wyśmiewa jego jąkanie.
Niewykluczone też, że bodźcem do działania była niespełniona miłość, „która nie śmie wypowiedzieć swojego imienia”. Świadczyłby o tym telefon Sebastiana do przyjaciela. Dyskrecja, z jaką jest traktowany ten motyw, przypomina, że jeszcze dwadzieścia lat temu homoseksualność nie była obecna w polskiej debacie publicznej.
Bardzo jednak prawdopodobne, że Sebastian po prostu marzy o pięciu minutach sławy. To ostatnie lata, gdy pojawienie się w telewizji, zwłaszcza publicznej, było zaiste epokowym wydarzeniem, o którym mówiła cała Polska. Niedługo później liczba stacji telewizyjnych zacznie systematycznie rosnąć, potem pojawią się portale społecznościowe ze swoimi celebrytami i trzeba będzie zweryfikować kategorie sławy. Dzisiaj Sebastian nie musiałby się fatygować na Woronicza, bo wygłosiłby swój manifest na Facebooku albo Instagramie.
Co jest jednak napisane na tych kartkach, które bohater nerwowo przekłada z ręki do ręki? Nie dowiemy się tego, gdyż za każdym razem, kiedy Sebastian ma przemówić do kamery, następuje jakiś zwrot akcji, który mu to uniemożliwia. Okoliczności fabuły nie sprzyjają także bliższemu poznaniu zakładników. Dowiadujemy się jednak, że prezenterka Mira (Magdalena Popławska) ukończyła studia aktorskie, a zdecydowała się na pracę w telewizji dla sławy i pieniędzy. Uchodzi tam za gwiazdę i tak się też zachowuje. W prologu widzimy, jak z błahego powodu spóźnia się na nagranie programu, przeganiając bez pardonu swoją zmienniczkę. Mniej wiemy o cichym i zestresowanym ochroniarzu Grzegorzu (Andrzej Kłak) – zdaje się, że na tę postać twórcy nie mieli specjalnie pomysłu. Ważne jest jednak to, że i Mira, i Grzegorz z biegiem czasu zaczynają coraz bardziej sympatyzować z „terrorystą”, jakby w nadziei, że wyrazi on głośno i ich frustracje.
Enigmatyczność głównego bohatera może drażnić; właściwie należałoby zarzucić Piątkowi, że stosuje uniki. Na szczęście zakończenie odsuwa wątpliwości na bok. Reżyserowi bardzo zręcznie udaje się wszystkie zarysowane wcześniej wątki przykryć gorzką puentą. Choć policyjni negocjatorzy próbują zmiękczyć Sebastiana, mówiąc mu, że może stać się bohaterem całego pokolenia, to jego działanie koniec końców okazuje się całkowicie bezproduktywne. Sebastian reprezentuje pokolenie nieme, pokolenie bez buntu, niezdolne do wyrażenia swojego gniewu. Jak również podzielone, rozczłonkowane, wyalienowane, niepotrafiące działać wspólnie w warunkach drapieżnego kapitalizmu. Stąd też ów jednostkowy, samotny gest, który jest przecież ledwie kopią napadów, które Sebastian widział z pewnością w amerykańskich filmach.
Tamto pokolenie „nie umiało w bunt”, bo nikt go nie nauczył języka rebelii. Dlatego właśnie wszystkie kwestie, o które zahacza film – od gejostwa, przez konflikt pokoleń, do problemów społecznych – nie zostają w filmie wyartykułowane, są co najwyżej zasygnalizowane. Nie było wówczas ani słów, ani przestrzeni, które pozwoliłyby je wyartykułować. Uderzenie Piątka jest celne, przynajmniej jeśli chodzi o mój odbiór. Przypomina mi nie tylko o ówczesnym duchu konformizmu, ale i o własnej niemocy i własnych poglądach z lat 90. Poglądach, pod którymi dzisiaj już bym się nie podpisał.
„Prime Time”, reż. Jakub Piątek. Polska 2021, na Netflixie od 15 kwietnia 2021Twórcy, stojąc po stronie bohatera, oskarżają jednak nie jego, a tych, którzy bez szemrania przyjęli reguły kapitalistycznej Polski i kazali siedzieć cicho „mniejszości” (takiej czy innej) niezadowolonej z tego, w jakim kierunku ewoluuje kraj. Patriarchów reprezentują ojciec Sebastiana, oficer wkurzony, że musi pracować w sylwestra (Dobromir Dymecki), pyszałkowaty prezes telewizji (Adam Nawojczyk)... Zawołanie policji z epilogu: „Nie stawiaj oporu!”, staje się podsumowaniem tak filmu, jak i wieku. A przynajmniej jego ostatniej dekady, w której elity – nie tylko w Polsce przecież – ogłosiły koniec historii i koniec kontestacji. Mieliśmy odtąd żyć w wiecznym dobrobycie, pod warunkiem dostosowania się do neoliberalnych reguł.
Rzecz jasna rewizji, jakiej podejmuje się „Prime Time”, można dokonać tylko po latach, z perspektywy „mądrego po szkodzie”. Ale też film Piątka idealnie trafia w czas, gdy de facto dopiero odzyskujemy język buntu. Uczymy się go pospiesznie i być może z niewesołą refleksją, że jest już za późno. W fabule filmu przeglądają się i strajki kobiet, i opowieści o przemocy w szkołach artystycznych. Przemocy, która jest przecież immanentną częścią wszelakich relacji społecznych i rodzinnych w Polsce.
„Prime Time” obiecuje także, że młode polskie kino przestanie być wreszcie wasalem kina starego. Pozbędzie się kompleksów wobec tzw. mistrzów, od których młodzi przez całe dekady pokornie przejmowali i estetykę, i światopogląd. Widzę film Piątka jako forpocztę polskiego kina krytycznego. Obyśmy na kolejny tytuł z tego nurtu nie musieli czekać następne 20 lat.