Czy Irena Santor może być ikoną transgresji?
fot. Cezary Piwowarski, CC BY 3.0

Czy Irena Santor może być ikoną transgresji?

Bartosz Żurawiecki

Myśląc o Irenie Santor, nieodmiennie widzimy miłą, ciepłą, serdeczną, uśmiechniętą panią. Ciocię, babcię, pogodną sąsiadkę

Jeszcze 2 minuty czytania

Zapewne myślicie, że kpię. Irena Santor nie jest postacią, która w jakikolwiek sposób kojarzyłaby się z buntem i rebelią. Przeciwnie – zdaje się uosabiać to, co w polskiej kulturze porządne, mieszczańskie, grzeczne, ale też solidne, warsztatowo nieskazitelne, trwałe. Jest Santor – proszę wybaczyć to uprzedmiatawiające porównanie, ale ma ono wyłącznie pozytywny wydźwięk – jak fachowo zrobiona komoda, która przechodzi z pokolenia na pokolenie i służy kolejnym właścicielom. Owszem, czasami wydaje nam się demodé (a przypomnijmy, że Irena Santor śpiewa od lat 50. XX wieku, więc już w czasach mojego dorastania słuchanie jej uchodziło za obciach), ale nikt nie kwestionuje  profesjonalizmu wykonania. W dodatku co jakiś czas wydobywa się ją z kąta, odkurza, a wtedy okazuje się, że nie straciła blasku. W III RP Irena Santor wracała kilkakrotnie do gry – nagrała m.in. duety z młodszymi artystami, także ostrzejszą w wyrazie płytę, na którą piosenki pisał Romuald Lipko z Budki Suflera. Z tych wszystkich prób wyszła obronną ręką.

W czasach PRL-u, gdy artystka odnosiła największe sukcesy, była swego rodzaju kompromisem  możliwym do zaakceptowania przez każdą ze stron układu społecznego. Zaczynała karierę w Zespole Pieśni i Tańca Mazowsze, wywodziła się z hołubionego przez władzę „nurtu ludowego”. Zarazem dla dotkniętego przez wojnę i późniejszy ustrój mieszczaństwa reprezentowała przedwojenną jeszcze kulturę, ogładę, styl wykonania. W dodatku nie było w jej twórczości ani wizerunku scenicznym nic kontrowersyjnego czy kontestatorskiego (przynajmniej z pozoru). Myśląc o Irenie Santor, nieodmiennie widzimy miłą, ciepłą, serdeczną, uśmiechniętą panią. Ciocię, babcię, pogodną sąsiadkę.

Irena Santor, lata 70. / fot. E. Hartwig, arch. NAC

Te skojarzenia mogą nawet niebezpiecznie przechylić się w moherową stronę, jeśli przypomnimy sobie sztandarowy utwór Santor, czyli wszechpatriotyczną piosenkę „Powrócisz tu”, która doprawdy nie wiem dlaczego nie stała się jeszcze hymnem PiS-u. W rytm patetycznej muzyki Piotra Figla głosi artystka chwałę „piachu mazowieckich dróg”, krajowych wierzb, brzóz i głogów.

Gdy zgubisz szczęście swe i poznasz życia smak,
Zatęsknisz do rodzinnych stron
I wrócisz tu, wrócisz, gdzie twój dom

Nota bene, rzecz powstała w roku 1967. Rok później słowa Janusza Kondratowicza nabrały nieco innego wymiaru.

Pozycja Ireny Santor załamała się nieco w latach 80., gdy zmianie zaczęły ulegać nie tylko nastroje społeczne i krajobraz polityczny, ale także polska rozrywka. Stara gwardia, której Santor była czołową przedstawicielką, stała się synonimem muzycznego i politycznego konformizmu. Powstał ostry podział (podsycany zresztą przez władzę i media) na tak zwane zespoły młodzieżowe, które uprawiały „sztukę zaangażowaną” i tych wszystkich miłych szansonistów śpiewających o miłości, przyrodzie i matce, prezentowanych na okrągło w telewizyjnych koncertach życzeń. Po upadku komuny, jako się rzekło, Irena Santor miała parę „come backów”, ale generalnie pozostała już na uboczu. Myślę, że dzisiaj warto wpisać jej twórczość w nowe konteksty, a pomocne w tym mogą nam być camp czy queer, choć artystka zdaje się kompletnie do owych nurtów nie pasować.

Te dywagacje o Irenie Santor wzięły się z konkretnego doświadczenia. Otóż jednym z hymnów mojej ulubionego stołecznego baru gejowskiego, Lodi Dodi, jest jej piosenka „Najpiękniejsze warszawianki to przyjezdne”. Rozbrzmiewa tam co wieczór, nierzadko refren odśpiewują chóralnie stali bywalcy lokalu.

Najpiękniejsze warszawianki to przyjezdne,
Z nimi ranki są przejrzyste niby szkło,
Z nimi noce jaśminowe są i gwiezdne,
A wieczory otulone zwiewną mgłą.

Dlaczego akurat ten kawałek, który nie był przecież wielkim przebojem Santor (ponoć sama wykonawczyni nie pamięta już nawet, że go nagrała), zdobył w Lodi taką popularność? Łatwo to sobie wytłumaczyć tym, że w homofobicznej polskiej kulturze mniejszości seksualne są wciąż „przyjezdne” (a nie „rdzenne”). Zarazem tekst autorstwa Ryszarda Marka Grońskiego podpowiada, że są także „najpiękniejsze” i że odmieniają banalną, szarą rzeczywistość Warszawy.

Można to potraktować jeszcze szerzej – Warszawa to przecież miejsce, w którym niemal każdy jest „przyjezdny”, niewielu się tu ostało mieszkańców z dziada pradziada. Ciągną do stolicy ludzie w poszukiwaniu pracy, kariery, pieniędzy, rozrywki… Piosenka Santor jest więc pochwałą różnorodności, heterogenicznego, wielokulturowego miasta. „Chcąc wejść w obieg, młody człowiek musi znać rozkłady jazd” – ten wers odnosi się dzisiaj nie tylko do połączeń kolejowych, ale też do całej sieci imprez, wydarzeń, spotkań, zabaw etc., które wyznaczają życie współczesnej metropolii. A do bycia metropolią Warszawa jednak jakoś tam aspiruje.

Wątek „światowego życia” pojawia się również w innych piosenkach śpiewanych przez Santor. „Ten mocny rytm – zapamiętaj, że to ja” (słowa Zbigniewa Staweckiego), głosi refren jednego z jej przebojów. Tam też w niestereotypowy, rzekłbym ponowoczesny sposób, zostaje potraktowany topos miłości: „nie wierz słowu miłość, znaczy tyle, ile chce/ to my możemy nadać mu swą treść”. Nietradycyjny układ erotyczny występuje w kolejnym skocznym numerze, „Tarantella na niedzielę” (tekst Agnieszki Osieckiej). Jest ta piosenka wyznaniem uczucia do niejakiego Mirka: „Mirek to miłe zło, mimo bigamii kocham go”. Bohaterka musi się nim dzielić poliamorycznie z innymi żonami, do których wyżej wymieniony wzdycha „co sobotę”.

Z perspektywy czasu, konserwatywnego porządku ideologicznego, jaki dzisiaj obowiązuje w sferze publicznej, widać, że popkultura czasów PRL-u niosła treści niepoprawne, a nawet poniekąd wywrotowe. Oskarżana o błahość, odwracanie uwagi narodu od doniosłych spraw i etosów, wprowadzała do obiegu nową jakość obyczajową. Była ona łatwa do przełknięcia przez szeroką publiczność i jednak purytańską władzę, gdyż została ubrana w formę „lekką i przyjemną”. Przychodziła pod postacią dwuznacznego żartu, z przymrużonym okiem. Dzisiejsza polska rozrywka zagubiła gdzieś tę ambiwalencję. Pomijam już poziom wykonania (wystarczy porównać chociażby teksty dawnych i obecnych piosenek), ale młode gwiazdki generalnie wyśpiewują teraz banalne historyjki zerojedynkowe: kocha nie kocha, zostawia nie zostawia, tęskni i płacze. Żadnej nie ma w tym pikanterii, za to jest spory ładunek tandetnej metafizyki: Bóg czuwa, anioły fruwają, niebo się otwiera.

Jest takie moje ulubione nagranie z festiwalu w Opolu AD 1974, gdy seksownie wyglądająca Irena Santor (a seksowność to też nie jest cecha, z którą tę piosenkarką zwykliśmy kojarzyć) w długiej czerwonej sukni wykonuje piosenkę Osieckiej i Włodzimierza Korcza „Nalej mi wina”. Zawsze gdy ją słyszę, kojarzy mi się (muzycznie i tekstowo) ze słynnym songiem Glorii Gaynor „I Will Survive”, skądinąd o cztery lata późniejszym. Nie dość, że stał się on w Ameryce gejowskim hymnem, to jeszcze Gaynor wykonywała go podczas festiwalu w Sopocie w sierpniu 1980 roku, gdy trwały wiadome strajki. „Nalej mi wina” nie ma tak burzliwej historii, ale może warto uczynić z tego utworu polski odpowiednik „I Will Survive”? To także monolog silnej, niezależnej kobiety o bogatym życiu erotycznym, która postanawia przetrwać.  Zapomnieć to, co było, i iść dalej:

Za dużo się pamięta,
z kim innym inne święta (…)

Mam jeszcze siły dosyć
by zebrać parę groszy
i kupić nowe szmatki,
kwiatki, nowe łzy

Tym, co w najbardziej dosłowny sposób łączy Irenę Santor ze współczesnymi nurtami kultury, jest różnorodność. Śpiewała ona bowiem niemal wszystko – od arii Moniuszki do songów rockowych. Można w jej repertuarze przebierać, wybierać, dobierać. Trafi się też tu na przykład przedwojenny szlagier „Czy pani Marta jest grzechu warta?” o bardzo queerowym wydźwięku. Przypomnijmy również jedyną rolę aktorską Santor – w filmie Stanisława Barei „Przygoda z piosenką” (1968). Wbrew swemu oficjalnemu wizerunkowi zagrała kapryśną diwę uwodzącą mężczyzn. Suzanne Blanche vel Zuzannę Białko – polską dziewczynę, która zrobiła karierę na scenach paryskich. Skądinąd, budzi film Barei tęsknotę za kompletnie zapomnianą w rodzimym kinie tradycją „przegiętych” musicali.

Wysoka polska kultura nie miała takiej siły wywrotowej i wyzwalającej, sama bowiem nie umiała się wyzwolić z narodowych kontekstów i kompleksów. Nie potrafiła porzucić gry z władzą i o władzę – choćby symboliczną, o „rząd dusz”. Paradoksalnie więc, to właśnie PRL-owska popkultura – nierzadko lekceważona, podejrzana, niepoważna – może stać się zaczynem „transformacji kulturowej”. Właśnie dlatego, że jest pozbawiona ciężaru wielkich liter i doniosłych znaczeń. Jest od nich wolna. Otwarta, dostępna, łatwo chłonie narracje, interpretacje, stylizacje. Nawet więc, jeśli na zawarte w tytule tekstu pytanie odpowiecie „nie”, to i tak namawiam was, byście wzięli dorobek Ireny Santor i nadali mu swą treść.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.