SNOBIZMY:
Z pewnością nic nie czytałem

Bartosz Żurawiecki

Czarna lista to w snobizmie rzecz ważniejsza i mocniej przestrzegana niż zapisy cenzuralne w państwach autorytarnych. Jakieś nieostrożne słówko grozi degradacją do rzędu tych, którzy „się nie znają” i których „się nie zna”

Jeszcze 2 minuty czytania

„Zresztą, straciwszy po trosze wiarę w intelektualne zapędy swojej młodości, bezwiednie ostudzone sceptycyzmem światowca, Swann myślał (...), że gusty nasze nie mają żadnej bezwzględnej wartości, że wszystko jest rzeczą epoki, klasy i polega na modach, z których najpospolitsze tyleż są warte co najwytworniejsze”. To Proust, rzecz jasna. Czy Prousta się jeszcze czyta? To jest – czy jeszcze się udaje, że się go czyta? Czy wciąż, jak za komuny, deklaracja, że przebrnęło się przez „W poszukiwaniu straconego czasu”, jest warunkiem przyjęcia do towarzystwa? Wątpię.

Niedawno „Polityka” zamieściła artykuł, w którym polscy krytycy literaccy i wydawcy opowiadali, czego w życiu swoim NIE przeczytali. Najczęściej wymieniano właśnie „W poszukiwaniu straconego czasu” oraz „Ulissesa” Joyce’a. Dwa fetysze inteligencji z PRL-owskich czasów. Dwie (no, w sumie osiem) święte księgi, które kiedyś należało trzymać w eksponowanym miejscu na półce, nawet jeśli nie rozumiało się z nich ani słowa.

Ostentacyjne, bezwstydne lekceważenie, z jakim nasi „elitarni” potraktowali klasyków, jest równoznaczne z pokazaniem „faka” dawnym, odchodzącym już na emeryturę hierarchiom i hierarchom. Każda epoka musi takiego „faka” pokazać, jeśli chce przejąć władzę nad „gustami i modami” swych współczesnych. Ale gest ten świadczy o czymś jeszcze. Nie jest bowiem trudno stworzyć listę autorów, których czytać trzeba, by bez żenady pokazać się na mieście. Zresztą, taką listę ogłosiły niedawno „Wysokie Obcasy”. Znaleźli się na niej: Houellebecq, Jelinek, Lessing, Masłowska etc. W snobizmie jednak równie ważne i zarazem ciekawsze jest to, czego się NIE czyta, NIE ogląda i NIE słucha.

Miesiąc temu, po wizycie w teatrze, udałem się do knajpy o nazwie Charlotte (dla niezorientowanych – najmodniejszy lokal w Warszawie, stoi się zazwyczaj w długiej kolejce, by potem, siedząc na niewygodnych wysokich stołkach, zjeść tak niewiele za tak wiele i popatrzeć sobie np. na Monikę Olejnik). Moi znajomi zapytali mnie nie o to, na jakim byłem spektaklu, a o to, w jakim byłem teatrze. „W Teatrze Powszechnym” – przyznałem się ze wstydem. Usłyszałem szyderczy śmiech. „Gdzie ty chodzisz? Chodzi się do TR-u, do Nowego Teatru, do Dramatycznego, ale nie do Powszechnego!”.

David Wojnarowicz „Rimbaud w 
Nowym Jorku”
, 1978-79
Milan Kundera zaczyna esej „Czarna lista albo divertimento w hołdzie Anatolowi France’owi” (zamieszczony w książce „Spotkanie”) od opisu swojej rozmowy z pewną francuską damą, którą poznał w taksówce. Zapytana przez niego, jakiego kompozytora francuskiego lubi najbardziej, odparła: „Z pewnością nie Saint-Saensa”. Kundera podejrzewa, że gdyby ją dopytał, czego z Saint-Saensa słuchała, odparłaby: „Z Saint-Saensa? Z pewnością niczego!”. „Albowiem nie chodziło w jej przypadku o niechęć do takiej czy innej muzyki, lecz o coś o wiele poważniejszego: niełączenie jej osoby z nazwiskiem zapisanym na czarnej liście”. Dlaczego dwutygodnik.com publikuje cykl poświęcony symfoniom Mahlera, a nie opublikuje cyklu poświęconego koncertom i symfoniom Saint-Saensa? Bo nie chce być łączony z nazwiskiem itd.

Czarna lista to w snobizmie rzecz ważniejsza i restrykcyjnie przestrzegana niż zapisy cenzuralne w państwach autorytarnych. Jakieś nieostrożne słówko, nieopacznie poczynione wyznanie, że lubi się – ja wiem? – Coelho (no, chyba, że uczynimy z tego campową ekstrawagancję albo makabryczny dowcip) grozi ostracyzmem towarzyskim, banicją intelektualną, degradacją do rzędu tych, którzy „się nie znają” i których „się nie zna”.

Latem pewien młody człowiek, studiujący różne modne kierunki, poprosił mnie o pożyczenie książek poświęconych Bałkanom, dokąd się wybierał. Dałem mu trzy tomy esejów: Dubravki Ugresić, Bory Ćosicia oraz Roberta Kaplana. Gdy mi je dwa miesiące później oddawał, zapytałem go o wrażenia z lektury. Orzekł, że Ugresić jest „zajebista”, o Ćosiciu nie powiedział nic, natomiast co do „kretyna Kaplana” to ledwo go „przekartował”. Wszystko się zgadza. Dubravkę salony hołubią, Bora Ćosić to zbyt słabo nagłośniony u nas pisarz, nie wiadomo więc, co o nim sądzić, natomiast Kaplan został w „wyższych sferach” uznany za przedstawiciela „postkolonializmu”, toteż wypada okazać mu pogardę. „A co pan czytał Kaplana?”. „Kaplana? Z pewnością nic nie czytałem!”.

Kundera pisze we wspomnianym wyżej eseju o losie Anatola France’a. Francuskiego Noblisty, którego – tuż po jego śmierci – awangarda lat dwudziestych ubiegłego wieku strąciła z piedestału i odesłała do lamusa. Tkwi tam do tej pory. Czasami znajduje jego książki w antykwariatach, mocno przecenione. A przecież, jak można wyczytać w wikipedii, był France „socjalistą i pacyfistą”, ba! zapisał się nawet do Francuskiej Partii Komunistycznej. Dlaczego więc nie wskrzesi go u nas Krytyka Polityczna? Nie wyda obok Žižka, Lacana, Brzozowskiego? Ale jak tu wydawać kogoś, kto przez guru rewolucji został wpisany na czarną listę? Poza tym, wciąż obowiązują zarzuty, które wobec France’a sformułowali Eluard i Aragon: „sceptycyzm, ironia”. Te rzeczy nie idą w parze ani z rewolucją, ani ze snobizmem.

David Wojnarowicz „Rimbaud w 
Nowym Jorku”
, 1978-79
Bo snobizm – mimo że sączy jad, pławi się w pogardzie i złośliwościach – traktuje siebie ze śmiertelną powagą. Uważa się przecież za coś lepszego i wyższego ponad inne „gusta i mody”. Zawiera się w nim ta zabawna sprzeczność: snoby mają się za jednostki wyjątkowe, choć legitymizację uzyskują w grupie. Jest więc snobizm zjawiskiem szalenie, w gruncie rzeczy, konformistycznym, nawet gdy jego przedmiotem są tzw. zjawiska niszowe. Grupa zaś, by istnieć, by nie stracić pozycji musi, oprócz wyznawców i sympatyków, posiadać także ową „czarną listę” wykluczonych.

Pisałem o literaturze, wspominałem o muzyce i teatrze, czas jeszcze zastanowić się, co ze snobizmem w środowisku kinomanów. Kino uchodzi za sztukę masową, demokratyczną, egalitarną, ludyczną etc. Podatną raczej na wpływy reklamy i marketingu niż kaprysy elit. Ale że i w „arthousowych” kręgach obowiązują rozmaite trendy, nie ma co wątpić. W Polsce wyznacza je od dekad Roman Gutek, który w latach 90. wylansował m.in. Jima Jarmuscha i Petera Greenawaya. Dobrze pamiętam afektacje, jakie wywoływały wówczas te nazwiska. Dzisiaj wyznacznikiem filmowego snobizmu są retrospektywy na festiwalu Nowe Horyzonty. Cóż ja się rok temu naczytałem o Godardzie, jakże wcześniej zapomnianym? Tego lata roznamiętniał niekoniecznie Gilliam (zbyt chyba komercyjny i popularny), raczej Bruno Dumont, któremu znacząco przybyło „lajków” na Facebooku. Idę o zakład, że w lipcu 2012 bożyszczem będzie Dusan Makavejew, mimo że dzisiaj kojarzą go tylko Ewa Mazierska i Tadeusz Sobolewski.

Snobizmy filmowe przemijają chyba szybciej niż literackie (choć wolniej niż popkulturowe). Ci, którzy jeszcze niedawno byli przedmiotem kultu, dzisiaj są już traktowani co najwyżej z pobłażaniem: wspomniani Jarmusch i Greenaway, później Almodóvar. Za chwilę trafią na czarną listę. Zostaną zesłani do czyśćca, skąd być może wyciągnie ich kolejne pokolenie kinomanów, gdy uzna znowu za „nowe horyzonty”. Ostatnio pewien wykładowca skarżył mi się z żalem w głosie, że nikt z jego studentów nie kojarzy ani tytułu „Nakarmić kruki”, ani nazwiska Carlos Saura. Choć ten, przecież, wciąż kręci filmy!

Powinienem na koniec sformułować jakiś morał, przestrzegający przed uleganiem snobizmom, ale okazałbym się wtedy paskudnym hipokrytą. Bo również snobizmowi się poddaję. Też lubię myśleć, że moja gusta są wyjątkowe i też co rusz przekonuję się, że jest odwrotnie. Parę miesięcy temu wyznawałem głośno i publicznie miłość do Xaviera Dolana, pewien, że tylko ja go tak namiętnie kocham. A potem poszedłem do Cafe Mięsna (knajpa hipsterska w Poznaniu), gdzie zobaczyłem przed sobą setkę Xavierów Dolanów – chłopców wystylizowanych na jego obraz i podobieństwo. To fascynujące, że oni codziennie, patrząc narcystycznie do lustra, widząc siebie, widzą Xaviera. Do dzisiaj nie wiem, czy mam cieszyć się, że moje uczucie wpisuje się w wyższy, snobistyczny porządek, czy też smucić się, że ginie w snobistycznej masie? Bo jak tu teraz tych wszystkich Xavierów kochać, skoro ich aż tylu? Miłość do snobów to jedno z największych wyzwań naszych czasów.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.