Norma w Krainie Czarów
„Blondynka”, reż. Andrew Dominik

9 minut czytania

/ Film

Norma w Krainie Czarów

Bartosz Żurawiecki

Film Dominika jest rozczarowaniem. Choć powiedziałbym paradoksalnie (w końcu Monroe to głównie paradoksy), że jest to rozczarowanie spełnione

Jeszcze 2 minuty czytania

Nie wiem, czy to rozsądny pomysł czytać książkę przed obejrzeniem jej ekranizacji. Nieuchronne porównania i tak zapewne koniec końców będą kazały nam powiedzieć, że książka była lepsza. Ja jednak, choć świadom zagrożeń, odrobiłem zadanie domowe i przeczytałem powieść, która stała się podstawą scenariusza filmu Andrew Dominika o Marilyn Monroe. A „Blondynka” Joyce Carol Oates to dzieło co się zowie monumentalne. Prawie 800 stron, drobny druk, twarda oprawa, ręce omdlewają od trzymania, nie da się połknąć całości w ciągu jednego czy dwóch wieczorów. Do podróży taka cegła zupełnie się nie nadaje, a mimo to wytrwale woziłem ją, jeżdżąc ostatnio na trasie Poznań–Warszawa–Poznań.

Przy czym ten ogrom nie kryje, jak mogłaby sugerować objętość, dzieła epickiego, lecz bardzo intymny portret tytułowej blondynki, która urodziła się jako Norma Jeane Mortenson, a zmarła jako Marilyn Monroe. Patrzymy na bohaterkę z punktów widzenia rozmaitych osób, ale przede wszystkim wsłuchujemy się w głos jej samej. Oates pokazuje, jak tzw. zwykła dziewczyna zmienia się, właściwie wbrew własnej woli, w fenomen, który przerósł nie tylko ją, ale i nas wszystkich. Norma Jeane odkleja się od Marilyn Monroe, obie patrzą na siebie z niejakim zadziwieniem.

Pisarka starała się w książce uczłowieczyć Monroe; wszystko to, co o niej wiemy i czego nie wiemy, sprowadzić do poziomu osoby, istoty z krwi i kości, a nie marzeń i mitów. Ale, jak świadczy o tym już fizyczna wielkość dzieła, to sprowadzanie jest skazane na porażkę. „Wszystko” bowiem mnoży się, pęcznieje, nabrzmiewa i demaskuje własną monstrualność. Albo własną… pustkę.

Marilyn Monroe to niewątpliwie postać nadmiarowa. Wpisano w nią tyle kontekstów i znaczeń, jak bodaj w żadną inną postać współczesnej kultury. O Marilyn piszą i ckliwi dziennikarze, i wybitni intelektualiści – tacy właśnie jak Oates czy włoski pisarz Antonio Tabucchi. Marilyn przeanalizowano pod kątem psychoanalitycznym, antropologicznym, filmoznawczym, feministycznym, politycznym, socjologicznym, literackim, teatralnym, plastycznym, erotycznym, spiskowym i każdym innym. O Marilyn wciąż trwają spory – czy była bardzo mądra, czy bardzo głupia; czy miała nieokiełznany apetyt seksualny, czy też należy ją uznać wyłącznie za ofiarę seksizmu; czy nie umiała grać i na ekranie zawsze była sobą, czy, przeciwnie, aktorka z niej znakomita, bo wykreowała postać rozkosznej blondyny i doskonale wpisywała ją w konwencje kolejnych filmów. O MM powstały liczne dokumenty i fabuły, rozmaite aktorki lepiej czy gorzej próbowały oddać jej „to coś”. Przebudzony w środku nocy mogę wyrecytować nie tylko poszczególne fakty z biografii Monroe, ale też frazesy, które na jej temat wypowiedziano, np. że to nieszczęśliwa, samotna kobieta, która nie udźwignęła ciężaru sławy. Wcale nie uczyłem się ich na pamięć. One po prostu ciągle krążą w przestrzeni medialnej.

„Blondynka”, reż. Andrew Dominik

W kontekście tego przerostu każda próba ukazania, wyjaśnienia fenomenu MM będzie niepełna, będzie rozczarowaniem. I film Dominika, bo wreszcie powinienem się za niego zabrać, też jest rozczarowaniem. Choć powiedziałbym paradoksalnie (w końcu Monroe to głównie paradoksy), że jest to rozczarowanie spełnione.

Film trwa długo, prawie trzy godziny, ale wiadomo, że i tak reżyser mógł wziąć z monumentu Oates jedynie drobne kawałki. W przeciwieństwie do pisarki postawił na fragmentaryczność, a nie kompletność biografii. Do minimum zredukował na przykład dzieciństwo bohaterki i całkowicie pominął okres dorastania, czyli ponad 200 stron książki. Skrócił te wątki do kwestii odrzucenia przez matkę, która większość życia spędziła w szpitalu psychiatrycznym, i tęsknoty za ojcem – nieznanym, mitycznym i upragnionym. Jego postać z fotografii powraca w filmie jako leitmotiv. Ojciec też komentuje z offu życie córki, wyraża aprobatę albo przywołuje dziecko do porządku. Marilyn ewidentnie szuka swojego „daddy” w kolejnych facetach, z którymi się wiąże – przeważnie starszymi od niej, bardziej doświadczonymi, obdarzonymi statusem autorytetów w takiej czy innej dziedzinie. Znamy z encyklopedii ich nazwiska, ale tak w książce, jak i filmie funkcjonują jako Eks-Sportowiec, Dramaturg, Prezydent. Norma-Marilyn wyzwala się spod władzy jednego wyłącznie po to, by wpaść pod panowanie kolejnego. Z władzy ojca i jego niewidzialnego, a karcącego spojrzenia nie wyzwoli się nigdy. To mężczyźni objaśniają bohaterce świat, to oni kształtują jej wizerunek i codzienne życie, a także jej seksualność, czego świadectwem z pozoru tylko anarchistyczny romans z parą także odrzuconych synów Charlesa Chaplina i Edwarda G. Robinsona.

Nietrudno więc spojrzeć na tę opowieść przez pryzmat niewoli patriarchatu – symbolicznej i rzeczywistej. Ale, co zastanawiające, Dominik zdaje się zmierzać w stronę konserwatywnego banału – sugestii, że nasza bohaterka byłaby szczęśliwa, gdyby tylko zamiast kariery i toksycznych związków wybrała spokojne rodzinne życie i obowiązki matki; pojawia się nawet w filmie motyw aborcji, która musi zostać ukarana. To jest właśnie niebezpieczeństwo skracania na ekranie kwestii w książkowym pierwowzorze znacznie bardziej rozbudowanych i wieloznacznych.

Złożoność powieściowej fabuły Dominik stara się natomiast oddać niespokojną formą wizualną. Obraz to zwęża się, to rozszerza, artystowska czerń i biel przechodzi w brzydkie kolory zarejestrowane nerwową kamerą, która chwilę potem zaczyna lunatykować niczym w filmach Terrence’a Malicka, na szczęście bez ich pretensjonalnej symboliki. Jest onirycznie, ale i naturalistycznie, jak w odpychającej scenie „erotycznej” z Prezydentem. Przemoc raz pozostaje dyskretnie poza kadrem, kiedy indziej brutalnie atakuje widza.

W książce Oates bardzo mocno została zaakcentowana kwestia fizjologii i cielesności. Mamy tam długie opisy bolesnych miesiączek i lęku, że kropla krwi ubrudzi śnieżnobiałą sukienkę, przypomni o wstydliwej biologii, uczyni z bohaterki istotę nieczystą, odrażającą. Ciało Normy buntuje się przeciwko wpisaniu go w figurę seksbomby, która budząc mokre pragnienia, musi jednocześnie pozostać schludnym abstraktem, niemającym prawa do potu, miesiączek i brzydkiego zapachu z ust.

„Blondynka”, reż. Andrew Dominik„Blondynka”, reż. Andrew Dominik. USA 2022, na platformie Netflix od września 2022Dominik ujmuje te wątki, wplatając do filmu ujęcia jak z body horrorów. Pływającego w zawiesinie płynów organicznych płodu, z którym rozmawia Marilyn, naczyń i narządów wewnętrznych, lekarskich gabinetów i ciała wydanego na pastwę zabiegów medycznych. Ale najlepiej cielesny wymiar mitu MM oddaje sekwencja kręcenia pamiętnego ujęcia ze „Słomianego wdowca”, gdy podmuch z metra unosi aktorce sukienkę. Reżyser kieruje kamerę na, pokazywane z różnych stron i pod różnymi kątami, białe majtki oplatające wypiętą pupę. Bo przecież to o te majtki i o to, co się pod nimi kryje, chodziło w tej scenie, w komedii Wildera przyciętej jednak zgodnie z pruderyjnymi, obłudnymi wymogami hollywoodzkiej cenzury.

W formalnym bogactwie, w nieustannym wibrowaniu obrazów główna bohaterka filmu Dominika pozostaje jednak postacią dziwnie bezwolną. Grająca ją Ana de Armas tworzy jednolitą i konsekwentną postać blondynki o stłumionej ekspresji, cichym głosie i zdyscyplinowanym ciele. Cała gra rozgrywa się na twarzy aktorki – w zmieniającym się wyrazie oczu, ust, w gasnącym uśmiechu. Jest w tej kreacji coś fascynującego, hipnotyzującego, ale wyłącznie wizerunkiem, powłoką, a nie głębią emocji czy przeżyć. Norma-Marilyn sunie przez świat niczym Alicja w Krainie Czarów, napotykając dziwne i złowieszcze figury, sama będąc fantazmatem ze snów popkultury, pozbawionym mocy sprawczej i prawa do decydowania o sobie. Alicja w końcu strząsnęła z siebie senny koszmar, natomiast Marilyn, przeciwnie, poddaje mu się całkowicie, zasypia na wieczność.

Natomiast przebudzony z onirycznych wizji widz zderza się, no właśnie, z rozczarowaniem, że w gruncie rzeczy film Dominika nie powiedział mu o Monroe nic nowego ani nic ciekawego. Ale pytanie, czy mógł powiedzieć coś jeszcze, skoro o MM powiedziano już wszystko? Mógł jedynie dostarczyć nowych obrazów, które snuć się nam będą przed oczami i na bazie których my sami snuć możemy naszą opowieść o ikonie. Z niepokojącą myślą, że nie myli się jeden z bohaterów książki Oates, gdy stwierdza: „Norma Jeane nie miała zielonego pojęcia, kim jest, była w niej pustka”. Co sobie wpiszemy w tę pustkę, zależy wyłącznie od nas. Norma Jeane Mortenson alias Marilyn Monroe nie ma tu już nic do gadania.