Wielkie nic

7 minut czytania

/ Film

Wielkie nic

Bartosz Żurawiecki

Kto chce znowu poczuć się naprawdę jak w kinie, ten powinien zaliczyć film Caraxa. I nie zadawać pytań, o czym to właściwie jest

Jeszcze 2 minuty czytania

Są tacy reżyserzy, którzy kręcą filmy raz na ruski rok. I dobrze robią, bo każde ich dzieło wywołuje dużo większy zgiełk niż produkcje reżyserów znacznie bardziej pracowitych. Taki Woody Allen, na przykład, który trzaska (no, trzaskał) filmy co roku, szybko musiał pogodzić się z tym, że oskarżają go o ciągłe powielanie własnych pomysłów. Tymczasem Leosowi Caraxowi, choć też się powtarza, nikt autoplagiatu nie wypomni, bo między kolejnymi jego filmami mija kilka, jeśli nie kilkanaście lat. Na tyle dużo, że nie pamiętamy już, co tam było w poprzednim.

Są też takie filmy, które świetnie się zaczynają, a potem napięcie, jeśli nawet nie spada, to jakoś nie może urosnąć. To także przypadek nowego widowiska Caraxa, „Annette”. W prologu bowiem słyszymy przebojową piosenkę zespołu Sparks, „So May We Start?”, w czasie której zespół wychodzi ze studia na ulicę Los Angeles, gdzie przyłączają się do niego inni twórcy i aktorzy, aby wspólnie oznajmić nam, że show czas zacząć. Po czym Marion Cottilard i Adam Driver oddalają się, by zagrać swoje role. Ona wsiada do limuzyny, on na motor, co przypomina nam, że poprzedni film Caraxa zatytułowany był „Holy Motors” i był surrealistyczną, zagadkową podróżą, motorem właśnie i limuzyną, po świecie kinowych konwencji.

„Annette” natomiast jest ni to musicalem, ni to operą, pod którą bracia Mael, członkowie Sparks, podpisali się nie tylko jako kompozytorzy, lecz także autorzy scenariusza. Najwłaściwiej powiedzieć, że „Annette” to rock opera, a więc gatunek, który był popularny w latach 70. („Tommy”, „Jesus Christ Superstar”, „Hair”), gdy Sparks zdobywał popularność. Potem gatunek ten zanikł, okazało się bowiem, że niecierpliwa publiczność nie chce już słuchać długich i skomplikowanych form muzycznych. Bracia Mael od nastu lat próbują wskrzesić rock operę na płytach i deskach scenicznych, teraz zaś, dzięki Caraxowi, zyskali okazję, by doprowadzić do jej zmartwychwstania także w kinie.

Tylko że to rock opera czasów postpostmodernistycznych. Akceptujemy więc jej powagę i bombastyczność, ale jednak trzeba ją wziąć w ironiczny cudzysłów. Czy też, jak w przypadku „Annette”, w doprawdy niezliczoną ilość cudzysłowów. Neobarokowy, manierystyczny styl Caraxa to niekończący się ciąg ornamentów i iluzjonistycznych sztuczek, które notorycznie demaskują swój mechanizm. To zakrywają, to odkrywają istotę rzeczy, ta zaś koniec końców okazuje się nieistotna. Krótko mówiąc – liczy się forma, a treść odgrywa rolę drugorzędną, o ile nie podrzędną.

Przez pierwszą godzinę więc „Annette” nie może się de facto zacząć, tak jakby Carax ilustrował pytanie z piosenki otwarcia. So may we start? So may we start? So may we start? Itd. W tym czasie poznajemy jedynie pokrótce głównych bohaterów. On, Henry, jest popularnym stand-uperem. Ona, Ann – sławną śpiewaczką operową. Wiemy, na czym polega jego fenomen, gdyż Carax pokazuje długie fragmenty monologów Henry’ego, występującego na scenie jako Boska Małpa. Dlaczego jednak Ann uważana jest za diwę, trudno zgadnąć, gdyż możemy obejrzeć jedynie drobne (i niekoniecznie porywające) fragmenty opery „Las”, w której święci triumfy. W dodatku Carax miksuje śpiew prawdziwej mezzosopranistki Catherine Trottmann z cieniutkim głosikiem Cottilard. Ale to w sumie też nieważne. Reżyserowi wcale bowiem nie zależy, byśmy uwierzyli w jego bohaterów. Sprowadzeni zostali do roli znaków, kolejnych ornamentów w wystawnym widowisku.

„Annette”, reż. Leos Carax

W drugiej godzinie akcja rusza jednak z kopyta. Jest w niej to wszystko, co powinno się znaleźć w staromodnej operze. Są namiętności, jest gwałtowna śmierć, duch i zemsta, są zbrodnie i w końcu kara. Henry’emu i Ann rodzi się córka, tytułowa Annette, grana przez mechaniczną lalkę, niby to dziecięcą wersję bohaterki opery „Opowieści Hoffmanna”. Tak jak u Offenbacha, córka dziedziczy po matce cudowny głos zniewalający tłumy. To on stanie się przekleństwem Henry’ego.

Jako się jednak rzekło, liczy się tylko spektakl, a ten niewątpliwie jest w „Annette” imponujący. Carax łączy sceny monumentalne z intymnymi, dramatyczne z lirycznymi, baśń z thrillerem, melodramat z komedią. Wplata sceny wizyjne i fragmenty tabloidowego programu informującego nas, co tam nowego słychać w małżeństwie Ann i Henry’ego. Przy tym fabuła nieustannie sama siebie komentuje. Czasami zabawnie (Henry śpiewa, robiąc żonie minetę), kiedy indziej brawurowo, jak w scenie, gdy zakochany w Ann muzyk (Simon Helberg), dyrygując orkiestrą, przepowiada na głos monolog wewnętrzny.

Gorzej sprawa wygląda z muzyką. Ostatecznie do opery też zazwyczaj chodzimy nie po to, by śledzić zawiłą i często niemądrą akcję, lecz by posłuchać arii. Eklektyczne kompozycje braci Mael nie zapadają jednak w pamięć, przynajmniej nie tak jak początkowy song. Można jednak powiedzieć, że to też trochę jak w operze, gdzie niejednokrotnie najciekawsza jest uwertura.

„Annette”, reż. Leos Carax„Annette”, reż. Leos Carax. Francja 2021, w kinach od sierpnia 2021Poza wspomnianym Helbergiem, który błysnął wcześniej rolą pianisty w „Boskiej Florence”, nie przekonują mnie także aktorzy. Adam Driver (ktoś słusznie zauważył, że wystylizowany na Quasimodo) próbuje nadać swojej postaci cechy psychopatyczne, ale nic na to nie poradzę, że cały czas widzę w nim poczciwego Patersona z filmu Jima Jarmuscha i steranego męża z „Historii małżeńskiej” Noaha Baumbacha. Cotillard natomiast od czasu nieszczęsnej biografii Edith Piaf, „Nigdy nie żałuję”, z uporem obsadzana jest w rolach kobiet wielce nieszczęśliwych i nieszczęście to wyrażających zbolałą miną. Tymczasem, moim zdaniem, nie ma ona zadatków na wielką tragiczkę (o ile wielkie tragiczki są jeszcze dzisiaj potrzebne), chętnie natomiast sprawdziłbym, czy drzemie w niej talent komediowy. Ale francuskie komedie z udziałem Cotillard jakoś do Polski nie docierają.

Moje zastrzeżenia wobec „Annette” uchyla jednak fakt, że jest to pierwsze widowisko pełną gębą, jakie miałem okazję zobaczyć w kinie od czasu „Teneta”. Przerwy w pandemicznym lockdownie wypełniały bowiem produkcje kameralne, niskobudżetowe. Hollywood, jak wiadomo, zawiesił dystrybucję. Tymczasem „Annette” uszyta została na hollywoodzką miarę, choć z pewnością nie na hollywoodzką publikę. Kto więc chce znowu poczuć się naprawdę jak w kinie, ten powinien film Caraxa zaliczyć. I nie zadawać pytań, o czym to właściwie jest. Najprawdopodobniej o niczym, ale jak to nic jest zrobione!