Kości języka

Piotr Sadzik

W „Kościach, które nosisz w kieszeni” Łukasz Barys buduje figurę wyjątkowo upiornej utopii. Dochodzi w niej do wygaszenia podziałów między żywym a martwym, człowiekiem a zwierzęciem. Jednak podszewką tej utopii jest cmentarny letarg

Kości języka

Jeszcze 4 minuty czytania

Kości języka

W sprawie małych miasteczek polska proza różni się w ostatnim czasie z Andrzejem Bursą dosyć zasadniczo. Wydany w tym roku debiut Małgorzaty Boryczki przedrzeźnia go już w tytule. Podczas gdy wizja pisania o ich „perspektywach rozwoju” nie wywoływała w Bursie erupcji entuzjazmu, tutaj, jakkolwiek skąpana w łagodzących napięcia wodach aluzji i ironii, staje się szyldem, pod którym zawiązuje się pisarski projekt. Jeśli do Boryczki dorzucimy choćby „Po trochu” Weroniki Gogoli, „Stancje” Wioletty Grzegorzewskiej czy „Lata powyżej zera” Anny Cieplak, otrzymamy zjawisko, które przybiera rozmiary większego trendu. Stawką jest tu próba skonfrontowania się z doświadczeniem życia w Polsce prowincjonalnej i wyjęzyczenia meandrów exodusu poza macierzysty ludowy krąg klasowy. Choć sprawa do gminności się odnosi, błędem byłoby przykrawać ją do zjawisk lokalnych. Kontekst dla niej trzeba by widzieć chociażby w „Powrocie do Reims” Didiera Eribona, „Elegii dla bidoków” J.D. Vance’a, książkach Édouarda Louisa czy wydanym niedawno „Shuggiem Bainie” Douglasa Stuarta. Teraz tę całkiem gęstą już mapę za sprawą swojego prozatorskiego debiutu „Kości, które nosisz w kieszeni” uzupełnia o Pabianice Łukasz Barys. Nazwisko będące złamanym anagramem „Bursy” nie jest tu jedyną przesłanką do postawienia szeregu pytań o doświadczenie prowincji.

Od przywołanych tytułów wyprawiających się w głąb Polski gminno-powiatowej książkę Barysa odróżnia kilka rzeczy. W pierwszej kolejności fakt, że proza nie jest dla niego wyłącznym terenem działania, Barys debiutował tomem wierszy „Wysokie słońce”. Obydwie te ścieżki twórczości zszywa w tym wypadku ścieg powracających obrazów i motywów: krąg rodzinny, podatność życia na zranienie czy po prostu obsesja śmierci, z której wykiełkowuje bogactwo nieoczekiwanych tanatycznych figur. Wobec drążącej tę prozę fascynacji odkopywaniem i zakopywaniem kości blurbowe skojarzenie z Jelinek narzuca się samo. Towarzyszące tej pasji opukiwanie stref tranzytu między żywym a martwym, za których zwornik robią tu przede wszystkim tytułowe kości, Barys splata ściśle z próbą wypowiedzenia doświadczeń dojrzewania na polskiej prowincji przełomu drugiej i trzeciej dekady XXI wieku. W ten sposób książka zostaje rozpięta na dwóch krzyżujących się ze sobą osiach: tej, która niesie obrazy przechodniości życia i śmierci, oraz tej, która ma ambicje uprawiania krytyki społecznej mierzącej się z kształtami, jakie przybiera kapitalizm obszaru peryferii.

Łukasz Barys, „Kości, które nosisz w kieszeni”. Cyranka, 144 strony, w księgarniach od sierpnia 2021

Proza Barysa to snuta z perspektywy nastolatki – na przełomie gimnazjum i liceum – opowieść o dorastaniu w klasach niższych i odklejaniu się od nich, gdzie dekoracji dostarczają śmierdzące podwórka, zasyfione domy czy kryte eternitowym dachem meliny w grożących zawaleniem budynkach z wilgocią na ścianach. Jeśli dzisiejsza polska proza wyprawiająca się na prowincję wydaje się „parkiem tematycznym w nieustającym wychyleniu między nostalgiczną mitologizacją a horroryzacją”, to Barys przylega blisko do drugiego z tych biegunów. Najlepiej to widać we fragmentach opisujących skumulowaną obskurność miasta, gdzie po kocich łbach „gówno płynęło przez całą ulicę i w lecie strasznie śmierdziało”, „ze wszystkich podwórek bez kanalizacji” dochodzi „obrzydliwy odór”, w mieszkaniach zaś „śmierdziało: starym żarciem, kwaśnym potem i taką biedą, którą nawet trudno nazwać, ale łatwo poczuć”.

Uprawiając swoją frenologiczną nekropoetykę, Barys nie korzysta jednak z rezerwuaru duchologicznych wyobrażeń skąpanych w łagodnej sepii nostalgii. Nie bez znaczenia jest tu metryka. Podczas gdy wymienione wcześniej autorki doświadczały transformacji jako dzieci lub nawet nastolatki, przez co obszarem, na jaki się zapuszczają, są dla nich formacyjne „najntisy” albo „lata powyżej zera”, u urodzonego pod koniec zeszłego wieku Barysa nowy system zainstalował się i okrzepł już na dobre, przejmując zresztą przy tej okazji funkcje natury. Kiedy z braku innych atrakcji jego bohaterka bezcelowo gapi się wieczorami przez okno, czeka – jak ujmuje to w świetnym skrócie Barys – „na księżyc, któremu na imię Łukoil”. Wzorce temu światu wyznacza dyskontowy kapitalizm oplatający stosunki społeczne gęstą siecią swoich handlowych ekspozytur w postaci Biedronek, Kauflandów i Lidlów. Gdzieś w tle przemyka też kapitalizm cyfrowy, który wyznacza horyzonty aspiracji, kształtuje pragnienia, wreszcie kolonizuje język, wsączając niepostrzeżenie w ciało społeczne jad zestandaryzowanych modeli życia. To kraina rozpięta między nadmiarem produktów a niedoborami portfela i wyobraźni zblokowanej przez wieczne „teraz” marketowej promocji.

Szkielet tej prozy budują jednak przede wszystkim różne użytki z kości. Są one rodzajem materii pierwszej, która wskazuje na przechodniość granic między życiem a śmiercią. Choć organiczne, uczestniczące w procesach życiowych, rozpychające ciało przy dorastaniu, nie są przecież zwyczajnie żywe. To one pozostają resztką porzuconą po życiu. Do tego niepokojąco mineralne, stanowią wspólny i znoszący podziały gatunkowe mianownik, na którym człowiek spotyka się z innymi zwierzętami. Książkę spinają klamrą dwie sceny kopania kości: w sekwencji początkowej dzieci wydrapują paznokciami spod ziemi szkielety zabijanych niegdyś w tym miejscu nutrii, w finale grzebią zwłoki psa. (W najlepszych momentach te sploty dzieciństwa, okrucieństwa i śmierci zwierząt wywołują echa „Miasteczka” Leo Lipskiego, z jego gryząco funeralną podszewką). Kości nie tylko, jak w przypadku szczątków nutrii, nosi się w kieszeniach, ale też wkłada przed snem pod poduszkę, chowa w torebce do szafy, to one też stukają w garnku podczas gotowania zupy. To jednak również kości ludzkie, na bóle w których narzekają pacjenci miejscowego szpitala, albo kości, które łamią w nodze najbliżsi. Wedle miejscowej legendy to właśnie w kościach wybiło źródło miejscowej rzeki, Pabianki, powstałej z rozkładu zwłok księżniczki, dając wodę, która przynosi miastu życie i śmierć, przyczyni się do rozbudowy przemysłu w XIX wieku, ale też zabije psa bohaterki. Z tej perspektywy Barys każe spojrzeć na Pabianice jako miasto powstałe dosłownie na gnilnych, ale życiodajnych procesach rozkładu zwłok, które tyle napędzą jego rozwój, ile skażą trupim jadem. To właśnie zaskakujące wmieszanie do narracji motywu kostnego pozwala też Barysowi uchronić się przed wessaniem przez reportażowość. Jednocześnie autor nastawia go tak, by przeciął się z wątkiem „krytyki społecznej”.

Podziały klasowe nie wygasają bowiem na cmentarzu. O grobach XIX-wiecznych miejskich elit mówi się jako o okazalszych niż domy, w których obecnie mieszkają pabianiczanie. W apatii zapadającego się w siebie miasteczka spacery po starym cmentarzu, gdzie ogląda się wystawne pomniki nagrobne dawnych miejscowych potentatów włókienniczych, stanowią dla ludzi z klas niższych jedyną atrakcję: „A że nas żadne zainteresowania się nie imają, to chodzimy po cmentarzu, bo na tenisa, basen, plastykę i harcerstwo nas nie stać”. Jak ujmuje to lapidarnie jedna z bohaterek: „Cmentarze to kina dla biedaków”. Na cmentarzu ma się ulubionych zmarłych, do których regularnie się powraca ze zniczami, wyszukuje się nowych, wypatruje wytartych na nagrobkach nazwisk. W trupach z klas wyższych można się nawet zakochać, jak w 15-latce z rodziny dawnych fabrykantów, wywołującej erotyczne fantazje bohaterki, w których „unurzane we krwi kamienne paluszki Marianny wędrowały po moim robotniczym ciele i sprawiało mi to straszną, perfidną rozkosz”. Proza ta wydaje się więc odnajdywać w kościach figurę wyjątkowo upiornej utopii. To na poziomie kości dochodziłoby wreszcie do wygaszenia hierarchicznych podziałów między organicznym a nieorganicznym, żywym a martwym, człowiekiem a zwierzęciem, a wreszcie między klasami wyższymi i podporządkowanymi. Utopia nie jest tu jednak formą powszechnej szczęśliwości. Jej podszewkę stanowi cmentarny letarg.

Książka Barysa sprawdza się przy tym jako przedstawienie świata wciąż nie dość przedstawionego, podsuwa obrazy, w których rozpozna się coś własnego, jeśli samemu dorastało się wśród potransformacyjnych klas ludowych, zdobywając się na społeczny i symboliczny awans. Istnieją bowiem faktycznie Brazylie – tak miejscowa wyobraźnia określiła blok, w którym mieszkałem – bez Copacabany, gdzie za jej imitację robi służąca za klozet piaskownica, a swoją egzotyczną nazwę zawdzięczają nie złocistości plaży, ale prostemu skojarzeniu lokalnych warunków sanitarnych z fawelą. Siłą rzeczy sympatyzuję więc z perspektywą Barysa. A jednak nie mogę pozbyć się wrażenia, że zatrzymuje się on w pół kroku, że pozoruje zamaszyste gesty, wybierając komfortową zachowawczość.

Za łatwo traci się z oczu, co tak naprawdę uwierało Bursę w kwestii małych miasteczek. Nie tyle chyba sam temat, ile nakazowy sposób jego dystrybuowania skutkujący językową drętwotą PRL-u, sztampą urzędniczych formatów, które w dobie kapitalizmu przemutowały w klisze rodem z broszur lokalnego biura promocji albo raportów menedżerów („perspektywy rozwoju”). Książka Barysa, autora z dużą zdolnością do tworzenia świetnych w swojej gęstości migawek, wydaje się niedoredagowana i niewolna właśnie od tego rodzaju językowych kiksów. Miejscami zbyt mocno bazuje na prefabrykatach, które, niepoddane obróbce w kotle pastiszu, występują tu w roli sabotażystów rozsadzających udane pomysły. W obiecująco zorkiestrowane fragmenty wdzierają się więc fałszywe tony: gazeciarski („nadużywała alkoholu”), belferski („rozpita popołudniem młodzież”), purytański („odgłosy brudnej miłości”), prymusowski („usiłowałam szukać ciekawych lektur”), manieryczny („zdawał mi się dziwny”). Na zbyt wysilone wyglądają też frazy, które mają wpuścić w tekst oddech swobody, trudno jednak opędzić się od wrażenia, że to dezynwoltura fingowana, opierająca się na ornamencie sporadycznego bluzgu. Nie chodzi też o to, że brakuje tu rejestrów bardziej nieformalnych, nawet jednak bluzg zostaje raczej wypowiedziany niż rzucony, co daje efekt jak przy młodzieżowych grepsach, których używają dorośli długo po terminie ważności („skoroś taki mądrala”). Zbyt często pozoruje się tu zamaszystość językowych gestów, które pozostają jednak zupełnie poprawne i uczesane, przypominając raczej realizację ćwiczenia na zadany temat.

Podstawowy problem z narracją Barysa polega jednak na tym, że niekiedy zupełnie bezwiednie mówi się tu słusznymi hasłami. Tendencja ta osiąga apogeum w inkrustujących tekst deklaracjach ideowych powiązanych z sygnałami wrażliwości społecznej autora. Barys wkłada w usta poszczególnych postaci frazy wyglądające jak wypisy z bryku lewicowego zaangażowania. Czemu marudzę? Można by się przecież tylko cieszyć, że wciąż mocno deficytowa w skali społecznej świadomość i wrażliwość etyczna dostarcza tu solidnych kierunkowskazów fabule. Te zupełnie słuszne i chwalebne poglądy sygnalizowane są tu jednak właśnie „wyświechtulcami” o trudnym do zniesienia stopniu deklaratywności: „walczę o wasz los w Biedronce”. Ktoś zdaje sobie sprawę z „globalnego ocieplenia”, ktoś wie, że Coca-Cola „niszczy źródła wody pitnej w Afryce”, ktoś inny z kolei rozprawia o „kwestii prymatu człowieka nad zwierzętami”. Ta ogólna orientacja w tym, jak działa globalny kapitalizm, sygnalizowana jest więc za sprawą figur najbardziej kliszowych, w rodzaju napomknięcia o dzieciach pracujących w szwalniach Bangladeszu. Wszystko to wygląda tak, jak gdyby książka usiłowała odhaczać kolejne rubryki w kwestionariuszu zaangażowania. W efekcie miejscami zdania zaczynają szeleścić papierem rodem ze słownika komunałów, jak chociażby wtedy, gdy mowa o „nieszczęściu włókniarek”, które umierały w Pabianicach „umęczone przez manufaktury”, a tutejsi fabrykanci mieli na rękach ich krew. Podobnie topornawo przypomina się nam o podstawowym podziale organizującym tu społeczne relacje, podziale na biednych, którzy tkwiąc w klitkach, żywią się przez lata przeterminowanymi pasztetami, i bogatych, którzy wolą „angielski, tenis i pianino”, a ze swoich osiedli pełnych „bardzo drogich domów” wyruszają na narty do górskich kurortów: „nie każdy może zostawić swoją ekskluzywną chatę i się powiesić albo wybyć w Alpy na narty i snowboard”.

Jeśli często narzeka się, że dzisiejszym narracjom o prowincji brak wyczucia podziałów klasowych, tutaj rozpoznanie ich istnienia jest wyjściową przesłanką dostarczającą książce całej fabularnej matrycy. Powieść Barysa staje się jednak przy tym symptomem innego kłopotliwego zjawiska. Kwestie różnic klasowych stały się tu oczywistością na tyle, że zaczynają produkować nachalnie stosowane klisze. Wrzutki-sygnały „wrażliwości społecznej” autora służą tu dodaniu sznytu krytyki, która w gruncie rzeczy staje się tylko estetycznym dodatkiem, nienaruszającym trwałości krytykowanego porządku.

Usiłując zdobyć się na ton krytyczny wobec zmontowanego przez kapitalizm stanu rzeczy, książka przeocza właściwe narzędzie możliwych operacji polemicznych. Chodzi o język. W sytuacji, w której kapitalizm infekuje i przekształca nasze zdolności komunikacyjne, poddając je formatowaniu i standaryzacji, to nie etykiety z zaangażowanymi hasłami, ale właśnie poszukiwanie dróg ujścia poza etykietowość jest sposobem na zmierzenie się z problematycznymi wymiarami naszej dzisiejszej kondycji. W tym sensie praca na języku, praca, którą zbyt rzadko wykonuje współczesna polska proza, nie byłaby żadnym wyrazem wygodnickiego eskapizmu, ale właściwym miejscem działań krytycznych, których nie dałoby się wyczerpać na najbardziej powierzchownym poziomie treści.

Sęk w tym, że takich krytycznych potencjałów nie trzeba by szukać daleko. Wystarczyłoby je wyciągnąć ze specyficznego usytuowania wobec ludowego bagażu, który stanowi podłoże tego pisania. Żeby jednak tak się stało, trzeba by najpierw umieć dojrzeć w nim więcej niż tylko horror, być może też coś wręcz potencjalnie atrakcyjnego. Trzeba by „starać się patrzeć wskroś” – jak w najbardziej brawurowym znanym mi tekście o polskiej prowincji pisał Ziemowit Szczerek. Spróbować przedrzeć się przez wulgarną breję form miejscowego życia, wypatrując wyzierających spod spodu ich alternatywnych, obiecujących kształtów.

Jeśli współczesne polskie opowieści o doświadczeniu wychodzenia z klas ludowych cechuje „niedowład języka, ciągle niegotowego, by opowiedzieć o szczególnej przecież przygodzie kogoś udającego się w świat w poszukiwaniu nowych przywiązań i własnego miejsca na ziemi”, to do tych słusznych rozpoznań wprowadziłbym tylko drobną poprawkę. Nie chodziłoby o wpasowanie się w gotowiec języka wreszcie stabilnego, ale o wynajdywanie języka, który zdołałby unieść samą tę niegotowość i szczątkowość wiecznie własno-niewłasnej mowy. Chodziłoby o zapis doświadczenia ciągłej podwójnej nieprzynależności, jaka staje się udziałem tych, którzy zaznając społecznego awansu, odklejają się od swojego ludowego kontekstu, ale odkrywają przy tym nieprzezwyciężalną niepełną przynależność do środowisk, do jakich aspirowali. Ich obecny język wciąż nosi zaś zacieki po poprzednim, z którego dokonuje przekładu. Żaden z dwóch komponentów, ludowy i nieludowy, nie byłby tu pozostawiony sam sobie, ale mógłby zostać wykorzystany jako obiecujący rozsadnik drugiego. Nie chodziłoby więc ani o fetyszyzację klasowego usytuowania uprawianą w ramach polityki tożsamości, z topornością jej ludomańskich fantazji, ani o wyższościową pogardę, ale o dwustopniową operację, w toku której otrzymywałoby się szczepionkę sceptycyzmu uodparniającą na przecenienie wszelkich automatycznie przyjmowanych form tożsamości i języka.

O ile bliski chyba Barysowi paradoksalny witalizm materii pozornie nieożywionej sprawdza się jako język diagnostyczny, służący opisom stanów wegetacji życia, o tyle okazuje się niewystarczający, jeśli chodzi o próbę zarysowania dla tego życia znośniejszych i szczęśliwszych alternatyw. Być może dopiero gdybyśmy umieli marzyć o tych ostatnich, kości wrzucone w fatalistyczny krąg narodzin i ginięcia obrastałyby ciałami żądającymi życia, które wreszcie naprawdę by żyło.

Literacki Sopot


Cykl tekstów poświęconych debiutom literackim powstaje we współpracy z Goyki 3 Art Inkubatorem, organizatorem festiwalu Literacki Sopot. Dziesiąta edycja odbędzie się w dniach 19-22 sierpnia 2021 roku, a motywem przewodnim będzie literatura włoska.

 

 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).