Niedowład języka
Bob May CC BY-NC-SA 2.0

19 minut czytania

/ Literatura

Niedowład języka

Marek Zaleski

Każde pokolenie stanowi rodzaj tajnego sprzysiężenia. Dziś jednak ta dystynkcja zawodzi. Ekonomię emocji reguluje nieustanny rollercoster wydarzeń – o książkach Gogoli, Grzegorzewskiej i Cieplak

Jeszcze 5 minut czytania

„Po trochu” Weroniki Gogoli, „Stancje” Wioletty Grzegorzewskiej, „Lata powyżej zera” Anny Cieplak, ale też i kilka innych książek niedawno wydanych:­ jak choćby „Serce” Radki Franczak czy „Sztuczki” Joanny Lech – wszystkie one mają ze sobą coś wspólnego. I zgoła coś więcej aniżeli tylko to, że są nieźle napisane, były nominowane do nagród literackich, albo wręcz, jak w przypadku niedawnego debiutu Cieplak „Ma być czysto”, nagrodzone. Układają się w konstelację. Wszystkie mają charakter silnie autobiograficzny. U każdej z autorek czynna jest pokusa, by własne doświadczenie biograficzne  potraktować jako już materiał historyczny, który może posłużyć do napisania niekoniecznie sentymentalnego edukacyjnego kawałka. Każda książka mówi o szczególnym doświadczeniu, ale – co znamienne – każdej z nich zostaje chętnie przydana kwalifikacja „pokoleniowa”. Nie są to powieści autorek jednego pokolenia – Grzegorzewska to rocznik ’74,  Gogola i Cieplak ’88, Franczak i Lech są rocznikowo pomiędzy nimi – ale ci, co piszą blurby na ich okładki albo opatrują notkami przeprowadzone z nimi rozmowy, chętnie podkreślają ową pokoleniową identyfikację.

Pokoleniowość sprowadzana bywa zwykle do przeżycia wydarzenia historycznego, naznaczającego formację rówieśniczą, przesądzającego o wspólnocie kodów, jakimi porozumiewają się jej członkowie. Dlatego, jak ktoś napisał, każde pokolenie stanowi rodzaj tajnego sprzysiężenia. Tak może było kiedyś. Dziś ta dystynkcja zawodzi. Dziś ekonomię emocji reguluje nieustanny rollercoster wydarzeń. W świecie mass-mediów i mediów społecznościowych to zarówno manifestacje w obronie niezależnych sądów, orkan „Grzegorz”, jak i eksces lokalnego celebryty. Dewaluują się one wzajemnie, mamy do czynienia z nieustanną wyprzedażą rzekomych „pokoleń”: mieliśmy generację X, która na chwilę została okrzyczana pokoleniem JP2, zaraz potem pokolenie Y, milenialsów, którzy ledwo zdążyli mieć swoje swoje piętnaście minut, musieli zrobić miejsce pokoleniu Z, które w świecie cyfrowym spędza (jeszcze) więcej czasu aniżeli w realu. Ta karuzela pokoleniowych marek promocyjnych sprawia, że jeśli chce się dokonać sensownych wyróżnień, lepiej szukać innych kryteriów.  

Weronika Gogola, „Po trochu”. Książkowe Klimaty, 180 stron, w księgarniach od czerwca 2017Weronika Gogola, „Po trochu”. Książkowe Klimaty, 180 stron, w księgarniach od czerwca 2017Osobną grupę stanowią ci, którzy przychodzą z własną opowieścią, którą zdołają narzucić jako historię swojej generacyjnej tożsamości. Tak jest i tym razem, bo wszystkie wspomniane opowieści są opowieściami dzieci niedokończonej (a zdaniem innych popsutej) transformacji. Przynoszą zapis przejścia w dorosłość. Za każdym razem bohaterką opowieści jest kobieta, która wyrusza w świat w poszukiwaniu samej siebie. Zawsze jednak w tych opowieściach o nadziewaniu się na oścień swego losu chodzi o rozpoznanie: kim byłam, kim dziś jestem i co mnie czeka?

Niekiedy, jak u Gogoli, to okrężna podróż powrotna, choć linearny porządek zdarzeń – od sielskiego dzieciństwa spędzonego w podkarpackich Olszynach po studia w mieście – zdaje się temu przeczyć. W powieści Radki Franczak wyjeżdżającej stopem z głębi Polski na wakacyjne saksy Wice przydarza się podróż inicjacyjna. Szwajcarska dolina alpejska, do której trafia, stanie się dla niej czarodziejską górą. Grzegorzewska, która mieszka dziś w Wielkiej Brytanii, a przekład jej debiutanckiego tomu opowiadań „Guguły” został nominowany do Man Booker International Prize, pisze „Stancje” jako kartki ze swojej peregrynacji: „W roku 2015 podczas Europejskiej Nocy Literatury dziennikarka zapytała mnie, jak żyło mi się pod Jasną Górą. Dokładnie w tamtej chwili prześwietlonej reflektorami postanowiłam zawrócić do drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych, wysiąść na częstochowskim dworcu, by znowu iść przed siebie z walizką. Tam, nad rozlewiskami Tamizy, w ciągu wielu nieprzespanych nocy napisałam powieść o biednej dziewczynie z prowincji, która stara się przetrwać w mieście, o poszukiwaniu swego miejsca, o przyjaźniach i pierwszej namiętnej miłości, toczącą się w szalonym rytmie kaprysów skrzypcowych Paganiniego, których słuchałam podczas pisania” – czytam na tylnej okładce jej książki. Transkrypcja temp muzycznych do literatury może nie do końca się powiodła, ale główne zamierzenie zostało zrealizowane.

W  gęstej od metafor prozie Lech samo pisanie jest podróżą, w której bohaterka żegna się ze światem dzieciństwa. Dziś jego magia jest jak niegdyś cena – umowna. Kończąc swoją opowieść, już wie, że to wszystko, co się wydarzyło i co się jeszcze kiedyś wydarzy, „to tylko sztuczki”. Można wyruszyć dalej. „Lata powyżej zera” to z kolei będziński bildungsroman z końcówką w Edynburgu. Ale to ruch po kole. Rodzinne miasto dopada bohaterkę i wywleka ze świata, do którego uciekła. Choć otwarte zakończenie powieści sugeruje także inną odmianę losu.

Wioletta Grzegorzewska, „Stancje”. W.A.B., 192 strony, w księgarniach od września 2017Wioletta Grzegorzewska, „Stancje”. W.A.B., 192 strony, w księgarniach od września 2017We wszystkich tych powieściach ważne i wspólne jest także miejsce zdarzeń, raz z baśni rodem, a innym razem znowu z dramatu; miejsce, które określa postaci, miejsce, do którego one przynależą. Za każdym razem jest to prowincja, ze swoją przejściowością między miastem i wsią. Raz to podkarpackie Ustronie i potem pobliski Nowy Sącz – jak u Gogoli, raz dawna popegeerowska wieś, a właściwie ni to miasteczko, ni wieś, jak w „Sztuczkach” Lech, a raz Częstochowa – jak u Grzegorzewskiej – czy Będzin, w którym spędza swoją szkolną i licealną młodość Anita, bohaterka powieści Cieplak. U Franczak Wika wyjeżdża z miejsca leżącego gdzieś w Polsce, miejsca, które nie jest Warszawą czy Krakowem, choć nie jest także zabitą dechami wsią, i trafia w alpejskie odludzie, które okazuje się bardziej przyjazne i kosmopolityczne niż wielkie miasta dalekiej teraz ojczyzny.

Czym jest ta rodzima i rodzinna prowincja, o której czytamy? W „Sztuczkach”,  a i w „Gugułach” Grzegorzewskiej jest pochmurnym, niekiedy baśniowym, innym znowu razem dość obskurnym krajobrazem, w którym odgrywamy nasze małe mitologie, sekretne rytuały, by się jakoś odnaleźć, uczynić świat domem. Zanim nie zdamy sobie sprawy, że chcemy żyć inaczej, kiedy dom stanie się tylko krainą sentymentalnych pamiątek albo zmór. U Franczak jest czymś, od czego trzeba się oddzielić – choć nie bez żalu i nie bez zdziwienia; czymś, co ulega wymazaniu, co przestaje w końcu znaczyć, trzymać nas na uwięzi, zwłaszcza jeśli zdajemy sobie sprawę, że oznaczało zafałszowaną postać zadomowienia. Zafałszowaną nie zawsze znaczy fałszywą. Chyba właśnie rozmaite i brzemienne emocjami kwestie, wynikające z usytuowania i rodowodu, właśnie owa geneologia, są także powodem wspomnianych wcześniej „pokoleniowych”, a w istocie transpokoleniowych identyfikacji.

Anna Cieplak, „Lata powyżej zera”.Znak Literanova, 272 strony, w księgarniach od września 2017Anna Cieplak, „Lata powyżej zera”. Znak Literanova, 272 strony, w księgarniach od września 2017Prowincja jako los i prowincja jako wstyd, z jakim wyruszamy w świat, wreszcie prowincja jako skarb, który chcemy zabrać ze sobą. Tradycyjnie kojarzy się z peryferiami, które ustępują centrum (uosobianemu przez stolicę),  jeśli chodzi o cywilizacyjne wyposażenie i kulturę materialną. Jest synominem złego smaku, obciachu, braku szans i ludzkiego kleju familiarnych i przyjacielskich więzi, obietnic i zranień z dzieciństwa, utrwalanych i przemienianych w twórczą energię, jak w „Gugułach” Grzegorzewskiej albo w „Po trochu” Gogoli.

Skomplikowane relacje między metropolią i prowincją w europejskiej nowoczesności już przed półwieczem opisał Raymond Williams w klasycznej książce „Country and City” – znaczący jest brak jej polskiego tłumaczenia, mimo imponującej po roku 1989 aktywności przekładowej na polu humanistyki. To oddaje tradycyjnie lekceważący stosunek polskiej kultury umysłowej do prowincji, mimo rytualnych zaklęć publicystów i przestróg socjologów. Choć może teraz to się zmienia: prowincja dziś kontratakuje, ale skutki są nieoczywiste. Uporczywe zaszłości „prześnionej rewolucji” utrwalały się tylko we wzorach powojennej modernizacji. Świetnie opisał je w pamiętnym roku 1981 Andrzej Kijowski (felieton „Centrum i reszta”). Pokazywał, jak utworzony w porewolucyjnej Francji „paradygmat stolicy – centrum społecznego ruchu miasta-awangardy”, Paryża, i jego XIX-wieczne perypetie znalazły swoje XX-wieczne realizacje także w rodzimym wariancie w czasach PRL, kiedy centralizm stanowił kompozycję spadku romantycznego-sanacyjnego i bolszewickiego. Dodatkowym elementem była tragedia Warszawy i jej odbudowa. „Był to centralizm upragniony – pisał Kijowski – przez władze i akceptowany przez społeczeństwo, centralizm praktyczny i sentymentalny. Z tych wszystkich powodów nastąpiła w latach pięćdziesiątych wędrówka osob i instytucji do Warszawy, powodując stopniowy upadek prowincji, zwłaszcza w dziedzinie kultury. W latach pięćdziesiątych powstało nawet osobliwe słowo dla oznaczenia wszystkiego, co nie jest w stolicy: teren. Z Warszawy jechało się w «teren» do Krakowa, z Krakowa do Nowego Targu, a z nowego Targu do Murzasichla. Cały kraj składał się z koncentrycznie ułożonych central  otoczonych «terenem», zaś cały kraj był «terenem» dla centrali nadrzędnej, tj. Warszawy”. Czy ten sposób myślenia jest przynależnym do swego czasu reliktem?  Czy nie zmutował w coś całkiem podobnego w dzisiejszej Polsce, gdzie hipsterzy wyjeżdzają w „interior”, jak niegdyś urzędnicy w „teren” i gdzie, jak o tym zawiadamiają nas socjologowie, nadal stolica i metropolie drenują prowincję?

Radka Franczak, „Serce”. Wydawnictwo Marginesy, 304 strony, w księgarniach od maja 2016Radka Franczak, „Serce”. Wydawnictwo Marginesy, 304 strony, w księgarniach od maja 2016Znamienna była eksplozja inicjatyw kulturalnych, jaka nastąpiła w „prowincjonalnej” Polsce po Październiku ’56, po roku 1970 i 1980. Lokalne fenomeny, takie jak teatrzyk Bim-Bom w Gdańsku, Teatr Ludowy w Nowej Hucie czy Teatr 13 Rzędów w Opolu, teatr w Puławach, Provisorium w Lublinie, czy potem Ośrodek Pogranicze w Sejnach, przeszły do historii, ale czy nie funkcjonowały na zasadzie logiki fortunnego wyjątku? Po roku 1989, wraz z demokratyzacją i uwolnieniem kapitału lokalnych fenomenów, takich jak festiwal muzyczny w Jarosławiu czy Festiwal Języka Polskiego w Szczebrzeszynie albo Podlasie SlowFest w Supraślu, scena teatralna w Wałbrzychu, Teatr Realistyczny ze Skierniewic  –  tych wyjątków jest dużo, dużo więcej. Ale czy fortunna erupcja kulturalnej prowincji oznacza narodziny pluralizmu i czy powstaje tam sprzyjająca temu infrastruktura? Nie jest o to łatwo, bo to, co dziś zdaje się jego ostoją, sprzyja mu tylko pozornie, oferuje jedynie jego namiastkę. Wielu się upiera, że smartfon i komputer dziś unieważnia podział między prowincją i metropolią. Czy rzeczywiście?

Sieciowy model kultury okazuje się imitacją, cyberparodią wspólnoty istniejącej teraz rzekomo w skali globalnej. Cyfrowy pluralizm jest w istocie  pluralizmem klęski wspólnoty, matriksem pogłębiających się podziałów w społeczeństwie, w którym już nie da się rozwiązać ani załagodzić konfliktów na sposób centralny, ale i których ukryć się nie da. Wszyscy mamy dostęp do wszystkiego, ale znowu: nie wszystko jest dla każdego. Ciągle są ci, którzy liżą świat jedynie na ekranie komputera, tak jak ci, co niegdyś lizali go na witrynie sklepowej. Na „socjologicznych fotografiach” Zofii Rydet z lat 80. widzimy domowe wnętrza, jak ze skansenu, obok ubóstwa i tandetnej prowizorki na ścianach święte obrazy i plakaty wycięte z „Bravo Girl”, albo kolekcje puszek po piwie czy pudełek po pierosach z Peweksu. W rogu pokoju telewizor, ktoś obok siedzi w mundurze milicjanta. Ten świat się skończył, ale nie pod każdym względem. Niegdysiejsze pecety, a potem laptopy i smartfony są wszystkie agendami społeczeństwa spektaklu i zarazem nadzoru. Przenoszą hegemonistyczne modele życia wypracowywane przez metropolię (centrum) na prowincję. Za ich sprawą dokonuje ona na sobie zabiegu autokolonizacji. Centra wielkomiejskie powielają wzory Warszawy, a ta wzory czerpane z Berlina czy Nowego Jorku. W bogatszych regionach kraju prowincja zamienia się w suburbium-daczowisko metropolii, w gorszych i uboższych – w metropolitalne banlieue, miejsca banicji jako rozmaitych wykluczeń; ucieczek z heterotopii, która będąc domem, jest zarazem maszyną bezdomności. „Bezdomny jest nie tylko ten człowiek, co nie ma dachu nad głową, ale także ten, który tego dachu, jaki ma, nie kocha, i który jest gotów go w każdej chwili porzucić bez żalu, by zamienić na inny. Nie da się zahamować migracji ludności. Można jednak sprawić to, że człowiek wędrujący w poszukiwaniu pracy czy mieszkania znajdzie wszędzie to, czego opuszczenie rani najbardziej, na całe życie: uczucia łączące, skupiające, budujące społeczność” – pisał Kijowski. 

Jak zdają się zaświadczać motta wszystkich  książek, o których mowa, mamy tu do czynienia z prozą tranzytowych migrantek w poszukiwaniu nie tylko lepszych cywilizacyjnych szans, ale i wspólnoty w świecie, który jest coraz trudniejszy. A jest trudniejszy, bo za pośrednictwem mediów stajemy się targetem, zwierzyną na łownych terenach neoliberalnego rynku, inwigilowani przez instytucje panoptycznej władzy, kuszeni przez obrazy reprezentujące marzenia nas wszystkich, obrazy, które są zarazem podsuwanymi nam produktami.

Joanna Lech, Sztuczki. Nisza, Joanna Lech, „Sztuczki”. Nisza, 160 stron, w księgarniach od kwietnia 2016Bohaterka Cieplak wspomina głód pariasów z kafejek internetowych, głód dziś zwielokrotniony, bo smartfon dla wielu jest jak dawka amfy. Ciekawe, że ten aspekt nie zaprząta akurat uwagi bohaterek powieści. Jeśli w przypadku wielu bohaterek i bohaterów prozy lat 90. transformacja ustrojowa, której skutki czuli na swojej skórze, stawała się przedmiotem uwagi, prowokowała do szyderstwa, czyniła outsiderem (vide Shuty, Sieniewicz, potem  Masłowska w „Wojnie polsko-ruskiej”), to dziś tamte czasy jawią się opromienione aurą nostalgii za utraconymi rajami dzieciństwa. W opinii części krytyki gromadzone z lubością sentymentalne rekwizyty, taśmy magnetofonowe i teledyski, kasety VHS, chwile spędzone na gadu-gadu, wypalaniu płyt, rozmaite przedmioty pożądania i uwielbienia, czyli cały nadmiernie i koniunkturalnie ekspoatowany dziś w młodej prozie klimat doby transformacji, tworzą z tego świata fenomen nazbyt estetyczny. Rzeczywiście, obraz tamtych lat wydaje się dość jednowymiarowy: brak w nim polityki, podziałów kulturalnych i klasowych, a tym samym urazów i emocji, które dziś ekspodowały w Polsce. I nie rekompensują tego książki takie jak „Wzgórze psów” Żulczyka, eksponujące patologie polskiej prowincji, o nędzy telewizyjnych seriali nie wspominając. Nie rekompensują tego także pozostałe, nie mniej udane książki pisane z wnętrza własnego doświadczenia, jak „Miedza” Andrzeja Muszyńskiego, „Skoruń” Macieja Płazy, albo „Echo słońca” Waldemara Bawołka (w ich prozach czynna jest inna figura losu bohatera i inne też są ich pisarskie wybory, dlatego je tu pomijam). 

Przy całym natłoku sensualnego konkretu, zadziwia niedowład w opisywaniu rzeczywistości społecznej, zaświadczającej przecież, że nie wszyscy chcemy i możemy tak samo się realizować; niedowład czegoś, co pozwoliłby mocniej dotknąć ziemi, a i opowiedzieć się po czyjejś stronie – to proza w tym względzie zastanawiająco powściągliwa i chyba ze szkodą dla sporządzanych tu portretów. U Gogoli lata transformacji to tylko wspomnienie końca świata lokalnego GS-u i bajkowej prosperity, kiedy cała rodzina wdała się w produkowanie „cycków i siusiaków” dla niemieckiego seks-klubu. Jej bohaterka opuszcza rodzinny dom z żalem, ale też jakby z poczuciem, że to zwykła kolej rzeczy. Może nawet – zaopatrzona w nowe umiejętności i nową wiedzę – wróci do Olszyn, uzna je za własne miejsce jak jej wykształceni już w mieście rodzice.

Dziś lata 90. wydają się zgoła środowiskiem naturalnym, początkiem tego samego continuum, w którym teraz wyrasta młodsze rodzeństwo. W „latach powyżej zera”, by posłużyć się tytułem prozy Cieplak, poziom akceptacji niesprawiedliwości w świecie podniósł się i znalazła ona swoje dobre wytłumaczenie. Solidarność jest tylko słowem ze szkolnego podręcznika historii. „Próbowałam pokonać miasto. Obracając je w projekcję własnych bólów dorastania” – takie motto z wiersza Angeli Carter kładzie Grzegorzewska. Trochę chyba w niezgodzie z tym, o czym jest jej powieść. W historii Wioli nie „miasto” (czytaj: społeczeństwo) jest jej przeciwnikiem, każdy przechodzi przez to jak przez świnkę, każdy zmaga się ze sobą, i każdy jest kowalem swego losu. Te naturalne stany rzeczy dziwnie przypominają obrazy świata skądinąd serwowane przez media. One meblują głowy, ustalają etykietę, sposoby radzenia sobie ze światem,  porządek dziobania. W powieści Cieplak Anita, zaatakowana w pubie w Edynburgu przez agresywnego klienta, mówi do swego rodaka, który pracuje tam jako ochroniarz: „wziął mnie za Ukrainkę”. To podyktowana zawstydzeniem i mimikrą ucieczka w świat bezpiecznych kodów czynnych „między swemi”, tyle że chwilowo na obcej ziemi. Słowem, to ironia autorki. Swoją debiutancką książkę „Ma być czysto” Cieplak opatruje mottem o spojrzeniu panoptykalnym, mottem, które każe czytać jej literaturę w perspektywie, która bynajmniej naiwną nie jest.

Inna jeszcze rzecz zwraca tutaj uwagę. To pewna ostentacja,  z jaką autorki podkreślają swój rodowód. My mówimy Będziń, a nie Będzin – powiada bohaterka Cieplak, jakby czyniąc sztandar ze swej „prowincjonalności”. Grzegorzewska włamuje w tok opowieści zapisany gwarą monolog dziadka Władka. Dla Wioli ze „Stancji” to język utracony. To język, który ją kiedyś wyposażał, ale dziś już ją przecież samej sobie znieswaja. Dawny język straciła, nowego nie jest jeszcze pewna, jej język to ciągle język jakoś niegotowy. Z kolei autorka „Po trochu” pisze swoje historie przy wtórze żałobnej pieśni religijnej, a i archaizuje świat swego dzieciństwa, przywołuje opowieści rodu Gogolów, umieszczając je w nazbyt tutaj anachronicznym, etnograficznym illo tempore. Te zabiegi są jakąś próbą wypłacenia się za ową prowizoryczność, za uchylenie się od zajęcia bardziej wyraźnego stanowiska i tym samym za niedowład języka, ciągle niegotowego, by opowiedzieć o szczególnej przecież przygodzie kogoś udającego się świat w poszukiwaniu nowych przywiązań i własnego miejsca na ziemi. Dopóki piszący go nie znajdą, ich proza będzie parkiem tematycznym w nieustającym wychyleniu między nostalgiczną mitologizacją a horroryzacją.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.