Na ostatnim Festiwalu Conrada rzeczą wiadomą stało się, że widmo surrealizmu hasa sobie w najlepsze po starożytnym mieście Krakowie, a Agnieszka Taborska jest jego widomą inkarnacją: otwarta przez nią wystawa grafik Maxa Ernsta była festiwalowym wydarzeniem, a jej nowe książki, w tym wznowiona monografia surrealizmu „Spiskowcy wyobraźni”, w festiwalowej księgarni sprzedawały się najlepiej. Skąd to surrealistyczny renesans pod Sukiennicami? Zagustowaliśmy w sztuce operującej efektem znieswojenia, dziwności odkształcającej świat, który z uporem maniaka narzuca nam się na co dzień: mamy ochotę na cudowne eliksiry, pozwalające na podróże na drugą stronę lustra. Co miało być „piękne jak przypadkowe spotkanie parasola z maszyną do szycia na stole sekcyjnym”, przyzwyczajonym do estetyki weird może już dziś spowszedniało, ale ciągle bliska jest nam tamta dezynwoltura, pozwalająca przeniknąć do prywatnego życia temu, co cudowne i niesamowite. „Surrealizm, kiedy jest praktykowany” – przypominał Roland Barthes – „jest zawsze gestem, nigdy fikcją”. Słowem, i my mamy ochotę tworzyć naszą prywatną rzeczywistość.
Wcześniejsza książka Taborskiej „Senny żywot Leonory de la Cruz”, przepyszna literacka mistyfikacja powołująca do życia postać XVIII-wiecznej mniszki jako rzekomej patronki paryskich surrealistów, książka wprowadzająca zamęt na konferencjach naukowych, była tego dowodem. Ale i najnowsza jej książka, następny apokryf, „Niedokończone życie Phoebe Hicks”, ilustrowany kolażami Seleny Kimball, zdaje się przynależeć do tej performatywnej biografistyki ubi spectra. Bohaterką jest kobieta, medium spirytystyczne z idyllicznego miasteczka w Nowej Anglii. Datująca się od niepokojącej jesieni 1847 roku kariera Phoebe, do której przyczyniło się wścibstwo lokalnego fotografa, ale – przyznajmy – również i stan umysłów statecznych obywateli Providence, staje się tutaj przedmiotem opowieści i gry prowadzonej z czytelnikiem.
Agnieszka Taborska, Selena Kimball (kolaże),
„Niedokończone Życie Phoebe Hicks”. Słowo/obraz
terytoria, Gdańsk, 126 stron,
w księgarniach od października 2013Skąd to oszałamiające wzięcie „posłanki z zaświatów” – kto wie, czy nie hochsztaplerki? Mizantropijny la Rochefoucauld niegdyś szydził: „z prawdziwą miłością jest jak z duchami. Wszyscy o nich mówią, ale nikt ich nie widział”. W tej opowieści wszyscy o nich mówią, niektórzy wierzą święcie w to, że je widzą. Phoebe Hicks, jak na szanujące się medium przystało, na seansach wydziela ektoplazmę, ma dar przywoływania duchów wyprawiających najdziksze brewerie. „Magiczne Providence” to „miasto pułapka”, w którym żywi prowadzą już, zdawałoby się, życie pozagrobowe. Może kierują się zdrowym instynktem? Dlaczego tu mowa o „tajemnicy” Phoebe Hicks? „Duch Phoebe Hicks jeszcze nie pokazał, na co go stać…” – czytamy w zakończeniu opowieści.
Duch surrealistycznej niesamowitości zdaje się całkiem nieźle współżyć z duchami, jakie nawiedzają i nasze głowy. „Duchy nie przychodzą z przeszłości. Przychodzą z przyszłości” – powiadał Jacques Derrida, całkiem na serio powołując do życia widmologię (hauntology). Zagadkowe zdanie… Derrida powiada, że duch to kształt radykalnej Inności. Coś nie do pojęcia. Ale jednocześnie coś, za co my – żywi i żyjący – jesteśmy odpowiedzialni. Bo duchy są częścią naszego życia, są zagadkami, sekretami istnienia, które jest i naszym udziałem, ale do którego nie mamy pełnego dostępu. Duchy to fantazmaty naszej niewiedzy o nas samych. Jeśli świat jest kryptogramem do rozszyfrowania – jak kiedyś twierdził papież surrealizmu André Breton – to według Derridy duchy są w nim właśnie niewiadomymi. I właśnie niewiadomymi powinny pozostać. Świat powinien pozostać pełen sekretów. Jeśli stanie się w pełni zrozumiały, przejrzysty, to znaczy, że nie będziemy mieli już w nim nic do roboty: możemy umierać. Taki świat przestałby nas afektować, stałby się jałowym ugorem. Dlatego też dla Derridy duch był metaforą literatury, w której nigdy nie znajdujemy finalnego znaczenia, a widmologia jest metaforą literaturoznawstwa.
Taborska kontaktuje się raczej z duchem Bretona niż Derridy. Ale z duchami do ładu łatwo nie dojdziesz, to one raczej nas nawiedzają, niż my im się naprzykrzamy – wiadomo: duch dąży, dokąd chce. Może dlatego książka nosi tytuł „Niedokończone życie Phoebe Hicks”.