Nieśpiesznie i pochmurno
fot. Rafał Masłow

18 minut czytania

/ Literatura

Nieśpiesznie i pochmurno

Marek Zaleski

Więc wyjechał najpierw do Kielc, a potem dalej. Widowisko pożegnało go na swój sposób, choć tym razem zrobił wiele, a nawet zrobił wszystko, co mógł, żeby zejść mu z oczu. Czy żegnały go dźwięki marszu w tonacji „Langsam und Trübe” praskiego rówieśnika Mozarta, z płyty, którą niegdyś wypatrzył w empiku?

Jeszcze 5 minut czytania

Więc się zabrał, a może go zabrano. Najpierw do Kielc, potem jeszcze dalej. Że będzie go brakowało, to rzecz pewna, bo przyzwyczaił nas do siebie, jak mało kto. Ktoś, kto ze swego zdania, nie do podrobienia, uczynił znak firmowy – mało komu się to udało. I zarazem ktoś, kto, jeśli nawet tego nadużywał, robił to tak, że można mu było wiele wybaczyć.

Przez dobrą dekadę niekwestionowany frontman strony ostatniej: pierwszy felietonista Rzeczypospolitej, i to w kilku tytułach prasowych z różnych przecież okolic; gdy inni w tym fachu trudzili się, jaką to liczbę jej przyporządkować, on, kondotier swego talentu, mistrz riposty, z morderczą skwapliwością drukował na stronie wybranego przez siebie tygodnika czy gazety zawsze na wskroś osobiste mini-eseje albo pamflety, które czytali wszyscy.

Ta ewidentna przewaga pozwoliła antreprenerom rodzącej się błyskawicznie rodzimej kultury Widowiska obsadzić go w roli celebryty. Skrupulant dyskontujący swój egzotyczny w dzisiejszej Polsce status innowiercy z luterańskiej Wisły nadawał się do tego, jak mało kto, tym bardziej, że w swoich powieściach chętnie wysyłał znaki, że opowiada o sobie per procura: bohater przypominający jego samego prowadził burzliwe życie towarzyskie i uczuciowe, goniąc od jednego erotycznego ekscesu do drugiego. Stworzył tak malowniczą postać samego siebie, że okładki pism kolorowych, którym wywiadów udzielał z kapryśną szczodrobliwością, wyglądały przy nim jak habity szarytek w dyskotekowej mgle.

Człowiek pióra i zarazem człowiek medialnego sukcesu! – to w nas ciągle wyzwala wielkie emocje. Teraz może bardziej, niż dekadę temu. Teraz Widowisko chwieje się w swoich posadach, ale do niedawna Widowisko miało się dobrze, a Pilch jako jego prominentna figura budził respekt albo wprawiał w popłoch. W apogeum swej popularności był postacią medialnie wszechwładną, żaden krytyk mu nie podskoczył: sam sobie był arbitrem elegancji. Był nim w literaturze, sztuce życia, w sztuce uprawiania nałogu, i we wszelkich innych zajęciach. W szczytowym okresie popularności, ekranizowany i wystawiany, miał swoją stronę internetową: www.jerzypilch.pl. Dziś próżno jej szukać, choć podobno nic w internecie nie ginie. Ci, co próbowali coś tam krytykować, byli przywoływani do porządku albo neutralizowani, a czując się rozgrzeszeni, że dali się tak sterroryzować własnej odwadze, ochoczo zajmowali miejsca w loży wyznawców. Owszem, loża szyderców kompensowała to sobie w krytyce mówionej – psy szczekały, Widowisko trwało w najlepsze.

Niewątpliwie ważne w tym wszystkim pozostają (co ja sam przyznaję) kody pokoleniowe i przyjaźnie. On sam dawał wyraz swoim w tym względzie przywiązaniom: Marian Stala, Bronisław Maj, Tadeusz Słobodzianek zawsze pozostawali u niego w czułej pamięci (tym bardziej, że jako zawodnicy literatury reprezentowali inne dyscypliny), choć byli i tacy, dla których potrafił zrobić wyjątek. Teraz, kiedy go nie ma, zostały jego książki, które swoim czytelnikom oferują już nowe preteksty do rozmowy, albo zgoła inne rozkosze.

Jakim pisarzem był Jerzy Pilch? Jemu samemu najbardziej chyba odpowiadała rola zawodowca bez pretensji do sprawowania roli charyzmatyka. Choć bracia ewangelicy pokładali wielką uwagę i nadzieję w poczynaniach Ducha Świętego, autor „Indyka beltsville” wielkodusznie cedował to pole na katolików i literaturę, w jakiej się wychował, literaturę, co zmonopolizowała gest przewodnictwa w sposób, który jemu mógł wydawać się może nieco kacerski, ale za to zdecydowany. Cierpieć i wiedzieć za miliony albo prowadzić na rytuał Oczyszczenia, którą to rolę dopiero co przypisywał sobie, skądinąd wielbiony przez Pilcha, Miłosz? Świętym obowiązkiem pisarza jest pisać dobrze, a nawet jak najlepiej, i tyle. A sukces jest najlepszą poręką miłości luterańskiego Boga.

Co nie znaczy, że nie zdarzało mu się czasem roztrząsać własnej kondycji pisarza jako pisarza polskiego, to znaczy godzić się na to, że staje w szeregu dotkniętych niejednym bzikiem i niejedną neurastenią. On sam przewrotnie włożył na siebie ten kostium jako autor powieści „Marsz Polonia”. Zaryzykuję, że postanowił napisać pastisz ostatnich powieści ukochanego pisarza, czyli Tadeusza Konwickiego (na które czule narzekał w felietonie „Pożegnalny list miłosny”), i postanowił zrobić to jeszcze gorzej niż on. To było jakby masochistyczne ćwiczenie literackie kogoś, kto odnajdywał w sobie niedawnego siebie, ciągle uwikłanego w coś, co zdawało się wprawdzie mozołem i koszmarem, ale zanadto już oswojonym, zasługującym tylko na szyderstwo. Egzorcyzmował to w debiutanckich „Wyznaniach twórcy pokątnej literatury erotycznej”, podsuwając czytelnikowi, jak pisał, „nowe pieśni Maldorora Układu Warszawskiego”. Jak widać, egzorcyzmy nie całkiem się powiodły, zresztą szpetne strony, ale i uroki zgubnej polskości (copyright Konwicki) ciągle infekowały pisane felietony.



Owa druga, bardziej intymna inkarnacja, w której pisząc, nasłuchiwał głosów, szukał znaków, zaznaczała się jednak coraz bardziej i ciągle zasługuje na bardziej wnikliwe oględziny. To o tej właśnie podszewce jego pisarstwa pisał w „Rzeczpospolitej” Jacek Cieślak, w tekście „W piśmie świętym uczony” wskazując na zapoznawane w twórczości Pilcha – obsadzanego w rolach wesołka, erotomana, kibica, desperata (na własne życzenie: „Literatura jest ciemność” – powtarzał na różne sposoby) – tropy religijne i metafizyczne wywodzące się z duchowości protestanckiej właśnie. I tu trudno nie przyznać, że ten matecznik, który go wyposażał – czy nie przede wszystkim w zdolność polegania na sobie? – sprawił, że potrafił się wymyślić jako postać o silnym istnieniu.

Wspominam o tym, by podkreślić, że przypisany do wiary „Cracovii”, wpisywany w poczet katolików z „Tygodnika Powszechnego” (gęba dorabiana mu swego czasu przez polemistów, Daniela Passenta i Ludwika Stommę), był w literaturze i kulturze polskiej rzadkim ptakiem i zanim dał się poznać za sprawą swoich luterskich min i natręctw, utyskiwań i przestróg, padał ofiarą niejednej pomyłki. Zatem, choć odsunął nieco pokrywy studni, w tym swoim wcieleniu pozostaje jeszcze do przeczytania, i do opisania może? O ile luterstwo Pilcha nie jest przemyślnie ćwiczoną dandysowską pozą.

Co nie ulega wątpliwości: jako pisarz afiliował się w świecie późnego modernizmu. Tomasz Mann, Saul Bellow, Philip Roth, William Styron. Oczywiście Rosjanie: Płatonow, Babel, Trifonow, Nabokow. Pisywał o nich chętnie w felietonach, opowiadaniach i w powieściach, wracał do nich w dzienniku. Niektórzy martwili się, czy i kiedy zobaczą postmodernizm w Warszawie, on wygłaszał tymczasem pochwały wielkiego realizmu, wzdychał do Tołstoja, do Czechowa. Sam pisał, „doceniając potęgę dziewiętnastego stulecia”, jak o tym napomknął w powieści „Wiele demonów”. Siadając do pisania przy nienagannie sprzątniętym biurku, zapięty na ostatni guzik, z tej staroświeckości też zrobił znak firmowy: anachronizm doprawiony dezynwolturą.

Czy to go wyobcowuje z grona modnej młodzieży, zapytam? Czy dziś wyposzczeni literaturą post nie odnajdujemy się wszyscy, a nawet nie ścigamy się w swoim podziwie dla Flauberta? Albo czy nie przyłapujemy się na pomyśleniu, że powieść „Wiele demonów” jest napisana właściwie w poetyce kina Wesa Andersona, i że obaj wzięli owo niezbędne w tym wszystkim „coś”, to niewinne i zarazem szyderczo niestosowne buffo, ot tak, z powietrza?

Więc wiek dziewiętnasty, ale tak naprawdę wysoki modernizm. Stamtąd też pochodzą wszystkie jego chwyty literackie i tematy. Sięganie po narrację pierwszoosobową, czyli literatura jako spektakl autoprezentacji – oprócz powieści „Inne rozkosze” i „Wiele demonów” (choć tu nic nie jest oczywiste) wszystkie jego prozy to opowieści w pierwszej osobie, i może nie tak ważne jest, że za każdym razem znajdujemy w nich coś z biografii samego autora albo że dopuszcza on nas do konfidencji, wychylając się zza kadru opowiadania, jak stojące za tymi praktykami przekonanie, że co nie istnieje w pierwszej osobie, nie istnieje w ogóle, słowem, że nie ma niczego poza biografią. Stamtąd bierze się też chętnie podejmowany motyw literatury jako klęski. Nie mówiąc już o tak literacko witalnym temacie jak samobójstwo albo alkoholowe męczeństwo.

Stamtąd również zabawa postaciami kobiet w jego książkach. Czy jest to odbierająca spokój wczasowiczka z „Tysiąca spokojnych miast”, czy „najpiękniejsza kobieta świata” z „Mojego pierwszego samobójstwa”, czy „pochopna dwudziestolatka” z powieści „Zuza albo czas oddalenia”, za każdym razem pozostajemy blisko karykatury dzisiejszej La Belle Dame Sans Merci. Od klasyków nowoczesności w tej pisanej z książki na książkę, ostentacyjnie seksistowskiej „summie erotycznej” pożyczony jest wynalazek seksu jako talizmanu wybawiającego od śmierci i melancholijne westchnienie: zawsze znajdzie się jakaś Beatrycze, której wierności nie będziemy nigdy pewni. Zresztą chodzi o to, by pięknie ją tracić, oto sztuka prawdziwa. Tak krygując się, przystajemy na własną śmiertelność. Pod pewnym warunkiem. Że kiedyś działkę nieśmiertelności otrzymamy z rąk innej pocieszycielki, której imię zaczyna się na literę L, ale z którą nie każdy jest po imieniu.


I najbardziej bliską Pilchowi sprawą pochodzącą z rewirów późnej nowoczesności jest reaktywacja starego nałogu, jakim była lust zu fabulieren. Gdy chodzi o nałogi, i tu także, jak poucza klasyk, istnieje podział pracy: jedni o nich rozprawiają, inni je praktykują. Pilch miał to do siebie, że robił obie te rzeczy. W przypadku nałogu, jakim potrafi być akurat ta pasja, w wydaniu Pilcha oznacza on zawierzenie opowieści jako instancji ocalającej od zagłady. Chodzi o to, by ocalić siebie, ale nie tylko siebie. Jak to się dzieje – pyta Pilchowy narrator − że komuś, kto zaznał owoców z literackiego drzewa poznania dobrego i złego, tak trudno zgodzić się na własne ja? Dlaczego prawdziwsze wydaje się ja literackie? Trudno oprzeć się wrażeniu, że staroświecka lust zu fabulieren jest tutaj sondowaniem przepaści, której brzegiem spacerujemy. Czy nie temu służy ta zabawa w literaturę? Pisarski logos, samowiedza, zmusza do udręczających dekonstrukcji własnego pisania, gdy tymczasem pisarski eros nakazuje religijną unię z tym, co kiedykolwiek napisane zostało, i co napisane zostanie: w tym Pilch upatruje nadzieję na przymierze ze sobą samym i ze światem.

Narrator Pilcha snuł swój wątek nieprzerwanie, od facecji do anegdoty, z opowieści wpadał w opowieść, śpiesząc się, by zagadać wiekuistą ciszę zimnych, bezkresnych przestrzeni. Sam autor, reżyserując swój konterfekt, trzymał oczywiście fason: „Pana bohaterowie często mówią o nicości, która czeka ich po śmierci” –stwierdza Justyna Sobolewska. „Z nicością jest jak z parkinsonem, kładziesz się wieczorem i myślisz, że rano przejdzie” – odpowiada Pilch. Chłopaki nie płaczą, ale czy nie dlatego mistrz pierwszego zdania ma kłopot ze zdaniem ostatnim, czy dlatego powieści Pilcha jakoś nie mogą się skończyć, a kiedy już je kończy („trzeba mieć duży takt, by skończyć trzeci akt” – napominał geniusz z Krupówek), robi to jakoś bez przekonania, wszystko mu się trochę rozpełza (zazwyczaj, bo „Pod Mocnym Aniołem” jest pod tym względem wyjątkiem).

Może dlatego zadawał sobie pisanie felietonów. Felieton jest gatunkiem dyscyplinującym: felieton bez zakończenia, bez pointy? Aber das ist unmöglich! Może dlatego dziennik był rejteradą zmęczonego i coraz bardziej schorowanego pisarza: uwalnia z tych zobowiązań, zawsze otwiera perspektywę ciągów dalszych. Dziennik, tu trzeba dodać, w którym porzuca literackie gry i który jest wybitnym przykładem literatury dokumentu osobistego (copyright Roman Zimand).

Po napisaniu „Wiele demonów” sam zdawał się już być sobą znudzony. W tejże samej rozmowie z Justyną Sobolewską powiada: „Moim najbardziej skrytym marzeniem jest napisanie utworu kompletnie hermetycznego, niezrozumiałego, takiego, w którym ja sam nie będę wiedział, o co mi chodzi”. „Żywego ducha” wcale taką książkę nie jest, choć zarazem trochę taką książką się zdaje, ale przecież sam asekurował się w opowiadaniu „Najpiękniejsza kobieta świata”: „Byliśmy ostatnimi ludźmi na ziemi, a ostatni ludzie na ziemi mają prawo do mówienia głupstw”. Również najnowsza książka, „Żółte światło”, nie jest spełnieniem tego marzenia. Może taka będzie książka, którą właśnie pisał. Choć, jak słyszę, wdał się w niej znowu w przygody z katolickimi zmorami polskości. Ale jaką poszedł ścieżką? Może zapragnął zdziwić samego siebie, ale może jednak cofnął się, wiedząc, że pakowanie się dziś w Polskę to pakowanie się na mieliznę.

Jednak najlepiej pisarsko odnajdywał się (i po imieniu z panną L.) jako Szecherezada Cieszyńskiego Powiatu. Tam, gdzie opuszczał Wisłę-Sichlę, jak choćby w „Monologu z lisiej jamy”, dalej był sobą (też nominacja do Nike), w „Pod Mocnym Aniołem” bardzo był sobą (Nagroda Nike), w „Mieście utrapienia” (kolejna nominacja do Nike), w którym opisał produkcję realności w imię Widowiska i które czytam jako metaforę szoku adaptacji po przeprowadzce z Krakowa, takoż – a jednak był w tych prozach sobą jakby mniej i nie w pełnym wymiarze. Wiślańska kraina uczyniła Pilcha pisarzem, tak jak Lafayette County zrobiła to z Faulknerem. „Jak mówi klasyczna maksyma wielkich realistów: opisz swą wioskę – opiszesz świat. Świadom swych ograniczeń poprzestań na mniejszym: opisz widok z twojego okna – opiszesz lokal obwodowej komisji wyborczej”, przeczytamy w roku 1991 w jego felietonie w „Tygodniku Powszechnym”.


Opisał jednak świat. Oczywiście, krytyce pozwoliło to zaliczyć go w poczet piewców „małych ojczyzn”. Niby tak jest, ale nie całkiem. Z tego przywiązania do lokalności uczynił kolejny i może najważniejszy znak firmowy swego pisarstwa. Ale realizm Pilchowy, jak każdy wielki realizm, nie sprowadza się tylko do próby odwzorowania rzeczywistości: literatura realistyczna nie jest „kalką, na której uniwersum przedstawia swoje niezanieczyszczone podobizny” (by sięgnąć po słowa filozofa). Nie jest też jedynie próbą oddania jej sprawiedliwości, a więc gestem filozoficznego śmiechu: „Nie może bowiem ten, kto chce wyrobić sobie rozsądny pogląd na wszystko, poznać tego, co jest poważne, bez poznania tego, co jest śmieszne, tak jak w ogóle żadnej rzeczy nie można dobrze poznać, nie poznawszy jej przeciwieństwa”. Jest czymś jeszcze: spotkaniem z niepokojącą, ale też budzącą śmiech dziwnością tego, co zwykłe. O tym opowiadają najlepsze książki, jakie napisał: „Bezpowrotnie utracona leworęczność”, „Inne rozkosze”, „Tysiąc spokojnych miast”, „Wiele demonów”. W tej ostatniej, pełnej przemyślnych anachronizmów powieści, za którą dostał Nagrodę Literacką Gdynia i która była finalistką w konkursie Nagrody Nike, stanął chyba na szczycie swej pisarskiej samowiedzy, a jej fragmenty (te zwłaszcza pisane kursywą, w których sięga po język postylli luterańskich, każą myśleć, że rękę na ramieniu kładł mu biskup Wantuła, którego sławił nie raz i nie dwa).

„Opisuj życie codzienne, nie zrażaj się jego monotonią” – napomina siebie Pilch w drugim tomie swego dziennika. Jarzmo codzienności zrzuca ona sama, nieoczekiwanie stając dęba. Budząca więc sarkastyczny śmiech dziwność tego, co zwykłe, pleniąca się tam, gdzie „parę hektarów a wyznań sto, sekt pięćset, kościołów tysiąc, złotych cielców milion”, to codzienność, która nagle kiksuje, czyniąc to, co zwykłe, feerią nieoczekiwanego. Nasycają ją – jak przeczytamy w powieści – znaki, albo „dziwaczności, ale jeśli można tak powiedzieć: dziwaczności naturalne”. Są trywialne, ale w życiu weterynarza Pawła Kohoutka z „Innych rozkoszy” albo mieszkańców Sigły z „Wielu demonów” wywracają wszystko do góry nogami. Ta zwykłość nagle nijak nie mieści się w kadrze tego, co zwykłe, podszyta jest demonicznością, prześwieca przez nią to, co zagadkowe, losowe, niesamowite, represjonowane, nieustannie się mutujące. Uświęca się, parodiuje i przedrzeźnia. Rzec by można, że retorta codzienności sama dla siebie staje się zarazem instancją i tajemnicą: „naszą ambicją jest właśnie to: zdanie sprawy z dziwaczności życia na powierzchni planety – pewnego wycinka tego życia, a zwłaszcza spraw w tym życiu nieuzasadnionych i przez to być może boskich; mamy na myśli śmiech płacz, sztukę opowiadania i kilka pierwotnych obrzędów; ponieważ też mamy zamiar odwrotny: chcemy uchwycić to, co być może w niezbitej boskości jest zbyteczne; w końcu nawet jeśli Bóg istnieje, w każdej religii jest wokół niego masa czystych złud, niezliczona ilość rzeczy przez ludzi wymyślonych; nawet Bóg niezawodnie, na sto procent, istniejący jest ludzkimi mamidłami obrośnięty tęgo i szczelnie; i tę kłączowatość też chcemy oświetlić”.

Jak sobie wyjaśnić, że coś, co jest, nagle znika, równie zwyczajnie jak było? Znikanie w tej powieści, ale i w innych, jest negatywną epifanią. To w niej manifestuje się esencja czasu? Śmiertelności? Czegoś innego? „Wokół takie stężenie niewyraźności, że szkoda gadać? Sama opowieść to w sumie kosmiczne wyżyny nie wiadomo czego? Najwyższych umiejętności, najdzikszych pomysłów, najgłębszej maligny, całkowitego hermetyzmu, tajnych szyfrów, rozmazanych liter, niedołężnego geniuszu autorów i innych natchnień? Swoją drogą: dlaczego Pan Bóg mówi niewyraźnie?”.

Więc wyjechał najpierw do Kielc, a potem dalej. Widowisko pożegnało go na swój sposób, choć tym razem zrobił wiele, a nawet zrobił wszystko, co mógł, żeby zejść mu z oczu. Czy żegnały go dźwięki marszu w tonacji „Langsam und Trübe” praskiego rówieśnika Mozarta, z płyty, którą niegdyś wypatrzył w empiku? Napisał, że w tych trzydziestu sekundach (tyle zostało w partyturze) słyszy echa muzyki, którą grali bracia Potulniccy i majster Szwiertnia na weselu młodego Trzmielowskiego w Wiśle jego dzieciństwa. Wszystko tam się kończy i zaczyna. I niech tak zostanie, bo jest dobre.