Koronawirus i (nie)konieczność filozofii
Bob May, CC BY-NC-SA 2.0

16 minut czytania

/ Obyczaje

Koronawirus i (nie)konieczność filozofii

Tomasz Stawiszyński

Jest specyficzną cechą filozofii – tej najbardziej dziwacznej, niejednorodnej spośród licznych odmian ludzkiej myśli – że w epoce pandemii wyprodukowała stanowiska radykalnie sobie przeciwstawne, niekiedy jawnie absurdalne

Jeszcze 4 minuty czytania

Czy koronawirus istnieje, czy też jest ledwie pretekstem do wprowadzenia globalnego systemu kontroli? I w jaki właściwie sposób należy na niego patrzeć – jako na widoczny pod szkłem odpowiednio czułego mikroskopu drobnoustrój, czy też może raczej polityczną ideę, fantazmat, radykalną ekspresję obaw i lęków współczesnych mieszkańców Zachodu, których interesuje już dzisiaj wyłącznie ślepe przedłużanie swojej biologicznej egzystencji? A może ekspozycja na koronawirusa zadziała niczym doświadczenie inicjacyjne? Inwersja nieprzewidywalnego w sferę z pozoru oswojonej codzienności ujawni nam dziejową konieczność: autentyczny komunizm jako jedyną alternatywę wobec ekstynkcji homo sapiens?

Trudno powiedzieć, czy tego rodzaju pytania – zadawane przez znamienite postacie współczesnego życia intelektualnego, autorów i autorki, których teksty uchodzą za kanoniczne – świadczą o żywotności filozofii, czy też przeciwnie: o tym, że popadła ona w stan osobliwego autotelizmu (o co posądzano ją zresztą niemal od samego początku jej istnienia). Że jednak myśl – choćby skrycie albo i całkiem otwarcie uznawała samą siebie za wyłączną rzeczywistość – niesie za sobą całkiem namacalne konsekwencje, można się łatwo przekonać, sięgając do pierwszych lepszych pandemicznych statystyk.

Wynika z nich jasno, że wszystkie kraje, które początkowo potraktowały koronawirusa w duchu – nazwijmy to – konstruktywistycznym, to znaczy jako ekspresję zbiorowej wyobraźni, która, wiadomo, ma tendencję do paniki i przesady, nie zaś jako realność najbardziej precyzyjnie opisywaną przez epidemiologię, a nie nauki humanistyczne, otóż te właśnie kraje, z Włochami, Hiszpanią, Stanami Zjednoczonymi, Rosją i Brazylią na czele, zostały pandemią naruszone w stopniu najbardziej dotkliwym.

Z drugiej strony jednak żadna inna dyscyplina poza filozofią – nieskrępowaną rygorami empirii, istotowo odporną na jakąkolwiek normatywność, bo zawsze skłonną do kwestionowania wszelkich hierarchii wartości, do wskazywania na ich arbitralny, a zatem relatywny charakter – nie wydaje się zdolna do pełnej konfrontacji z bezprecedensową naturą tego powszechnego epidemicznego zamknięcia. Druga w kolejności dyscyplina, która, wydawałoby się, mogłaby być tutaj pomocna, czyli psychologia, kiepsko sobie z tym poradziła. Szczególnie psychologia popularna, już dawno sprowadzona do poziomu pragmatycznego poradnictwa. Zwłaszcza w czasie pandemii wszystkie te rekomendacje dotyczące „zarządzania sobą” albo „dojrzałego gospodarowania emocjami” prezentują się jako boleśnie absurdalne. Ale nawet zdecydowanie bardziej poważne nurty terapeutyczne, okazało się, w zasadzie bez wyjątku „pracują” w układzie odniesienia mającym za ostateczną podstawę względnie przewidywalną strukturę codzienności. W ich optyce bowiem, niezależnie od tego, jak głębokiej deformacji ulegnie nasz obraz siebie, jak daleko idącym dezintegracjom ulegną nasze emocje – pewną stałą, nieredukowalną daną jest okoliczność, że świat porusza się wedle jasno zdefiniowanych reguł. Mój neurotyzm może odbierać mi zdolność do pracowania i kochania – słynne parametry zdrowia psychicznego wskazane przez samego Freuda wciąż są w grze – ale dookoła mnie świat wszak pracuje i kocha, terapia zaś ma tak czy inaczej na widoku ponowne włączenie mnie do tej funkcjonalnej społecznej struktury.

Co jednak, jeśli sama ta struktura zamiera? Co, jeśli uspokajająca mantra, że „tramwaje jeżdżą, samoloty latają, ludzie wstają co rano do pracy” traci adekwatność, bo samoloty przestają latać, samochody jeździć, a ludzie albo pracę tracą, albo przestawiają się na homeworking?

Jest specyficzną cechą filozofii, że w epoce pandemii wyprodukowała stanowiska radykalnie sobie przeciwstawne, niekiedy jawnie absurdalne. Z jednej strony popadające w najbardziej klasyczne paranoidalno-solipsystyczno-spiskowe narracje, z drugiej – poszukujące realnych antidotów na opłakaną kondycję późnego kapitalizmu. Zawsze jednak pobudzające do myślenia – co dla wielu z nas było w warunkach lockdownu bodaj jedyną osiągalną aktywnością.

***

Zanim jeszcze Slavoj Žižek zdążył napisać swoją ekspresową pandemiczną książkę, zanim jeszcze na dobre rozgorzały dyskusje o medycznym, biologicznym i metafizycznym charakterze koronawirusa, w sieci pojawił się krótki tekst, który w ciągu dosłownie kilku godzin osiągnął status niekwestionowanego virala. Przyznajmy – rzadko kiedy filozoficznym rozważaniom zdarza się coś podobnego. No chyba że chodzi o kryptocytaty z Arthura Schopenhauera albo kryptoodezwy Noama Chomskiego. Napisałem „kryptoodezwy”, bo choć to być może się dla wielu czytelniczek i czytelników okazać rozczarowujące – przypisywane Chomsky’emu, osławione „10 sposobów na manipulowanie społeczeństwem” nigdy nie wyszło spod jego pióra. Owszem, to całkiem udana parafraza rozmaitych jego rozważań dotyczących mariażu nowoczesnych środków przekazu i polityki, niemniej on tego z całą pewnością nie napisał. Wiem, bo miałem okazję zapytać go o to osobiście.

W każdym razie autorem wspomnianego krótkiego tekstu, który pod koniec lutego 2020 roku obiegł internet z prędkością błyskawicy, był słynny włoski filozof Giorgio Agamben. Ten współczesny klasyk, znany choćby z takich kanonicznych już dzieł jak „Homo sacer” czy „Co zostaje z Auschwitz”, wyznaczył tym wystąpieniem swoiste ekstremum, punkt odniesienia dla wszystkich toczonych później dyskusji. A zarazem wyraził w formie esencjalnej – choć on sam od tego rodzaju deskrypcji z pewnością by się odżegnał – stanowisko radykalnego konstruktywizmu, który niejako z natury nieuchronnie ciąży w stronę solipsyzmu. Choć równie dobrze można by powiedzieć – takie głosy też się pojawiały – że pogląd wyrażony przez Agambena jest tylko nieco bardziej wysublimowanym teoretycznie wariantem klasycznej teorii spiskowej, przykładem, jak intelektualna rafinada potrafi niepostrzeżenie przekształcić się w modelową paranoję.

Nie da się ukryć, że zaprezentowana przez autora „Homo sacer” wizja niepokojąco przypomina ultrapopularne dywagacje Davida Icke’a, brytyjskiego niekwestionowanego eksperta od spraw reptiliańskiej konspiracji oraz tajnego rządu światowego. W formie zdecydowanie bardziej bezpośredniej i nieodwołującej się ani do terminologii Michela Foucaulta, ani tym bardziej Carla Schmitta Icke ogłosił jakiś czas temu mniej więcej to samo co Agamben. Cała ta pandemia to najzwyklejsza maskarada, która służyć ma wyłącznie wprowadzeniu środków ekstremalnej kontroli nad doszczętnie ogłupiałą populacją.

Wprawdzie w uwodzicielskiej opowieści Icke’a agendą dążącą do tej ekstremalnej kontroli była niewielka grupa wyznawców tajemniczego krwawego kultu, która już od dawna pociąga za wszystkie sznurki w kukiełkowym teatrze światowej polityki, u Agambena natomiast siły odpowiedzialne za naturalizowanie stanu wyjątkowego nie zostały bezpośrednio wskazane – niemniej, jeśli chodzi o ogólne wnioski i diagnozę sytuacji, obydwaj zaskakująco się ze sobą zgadzali.

Wszelkie działania mające zapobiec rozprzestrzenianiu się wirusa wdrażane przez włoski rząd – a więc między innymi zalecenia dystansu społecznego, zamknięcie szkół i przedszkoli, nakaz pozostawania w obrębie miast oraz gmin czy zakaz zgromadzeń publicznych – Agamben określał mianem „wariackich, irracjonalnych i całkowicie nieuzasadnionych”. Dodawał przy tym – z pewnością siebie godną eksperta w zakresie epidemiologii – że Covid-19 jest „zwykłą grypą niewiele się różniącą od tej, która dotyka nas każdego roku”. Na końcu zaś konstatował, że – i to była chyba w całym jego wywodzie myśl centralna – „wynalezienie”, powtórzmy, „wynalezienie” epidemii ma służyć wyłącznie za pretekst do wprowadzenia takich procedur globalnej kontroli, których pod żadnym innym pretekstem wdrożyć by się nie dało. A w każdym razie nie od momentu, w którym jako tego rodzaju uzasadnienie „wyczerpał się” międzynarodowy terroryzm.

***

Trudno się dziwić, że krótki felieton Agambena wywołał natychmiast liczne polemiki, spośród których najbardziej świeży wydaje się bodaj głos francuskiego filozofa Jeana-Luca Nancy’ego. W króciutkim tekście opublikowanym na łamach „Antinomie” Nancy przytomnie zwrócił uwagę, że koronawirus jest – jakkolwiek by na to nie patrzeć – zjawiskiem w każdym razie całkiem realnym. Oraz że wskaźniki wywołanej nim śmiertelności są wielokrotnie wyższe niż w przypadku zwyczajnej grypy, co jednak ma znaczenie, zwłaszcza dla kogoś znajdującego się w grupie ryzyka. Ale chyba najciekawszy w odpowiedzi Nancy’ego okazał się wątek czysto osobisty, rzucający, przyznajmy, cokolwiek specyficzne światło na epidemiologiczne – czy szerzej: zdrowotne – kompetencje Agambena. Otóż Nancy wyjawił – w słusznym przekonaniu, że może to być okoliczność istotna – że kiedy trzydzieści lat wcześniej lekarze jednoznacznie zakwalifikowali go do przeszczepu serca, Agamben, wieloletni przyjaciel, zdecydowanie odradzał mu skorzystanie z tej rekomendacji. Cóż – konstatował Nancy pod koniec swojego felietonu – gdybym posłuchał Giorgia, z pewnością od dawna bym już nie żył.

Istotnie, wypada zauważyć, że ta informacja nie jest bez znaczenia. Z jednej strony bowiem ilustruje specyficzną ontologię włoskiego filozofa, z drugiej natomiast uwidacznia podstawowy paradoks jego diagnozy. Pomstując mianowicie nad współczesnym fetyszyzowaniem „nagiego życia” na rzecz różnych innych, z pewnością doniosłych wartości, zdaje się nie zauważać, że wyłącznie nagie życie może być ich nośnikiem. W perspektywie postreligijnej, w której egzystencję biologiczną postrzega się jako jedyne podłoże świadomości, postawa abstrahująca od troski o jego jak najdłuższe trwanie może przyjmować co najwyżej formę jakiegoś radykalnego świeckiego heroizmu.

Czy do tego nawołuje Agamben? Trudno powiedzieć, niemniej na pierwszy plan wysuwa się u niego przede wszystkim rezygnacja z parytetu rzeczywistości, uznanie, że rozmaite opisy pretendujące do obiektywności, do nazywania czegoś zewnętrznego wobec samego języka są zawsze artykulacją jakiegoś klasowego interesu, strategią w toczącej się permanentnie grze o władzę, z której nie sposób się uwolnić do żadnego innego wymiaru, bo żaden inny wymiar nie istnieje.

***

O ileż zatem bliżsi doświadczeniu znacznej części mieszkanek i mieszkańców dotkniętych epidemią krajów okazali się, co samo w sobie jest tyleż ciekawe, ile zaskakujące, tak różni autorzy i autorki, jak Catherine Malabou, Slavoj Žižek i Judith Butler. Ich głosy, zamiast zanurzać się w relatywistycznych dywagacjach niebezpiecznie ocierających się o medyczny negacjonizm, starały się raczej uchwycić jakiś rodzaj wyłaniającej się z pandemii diagnozy współczesnego kapitalizmu. A także potencjalnego remedium na najsilniej trawiące go problemy i bolączki. Widząc w koronawirusie specyficzną szansę na przezwyciężenie charakterystycznych dla współczesności patologicznych zjawisk – dyskryminacji, nierówności, brutalności zdominowanego przez wielkie korporacje globalnego rynku – wspomniani autorzy wskazywali na odsłaniający się w doświadczeniu pandemii potencjał mniej lub bardziej gruntownej systemowej zmiany.

I chociaż Žižek wieszczył nadejście globalnego komunizmu, Butler rozpoznawała konieczność nowego pomyślenia wspólnoty w obliczu skrajnych nierówności i dyskryminacji w dostępie do środków medycznych i szczepień, Malabou zaś pogrążała się w pozornie subiektywno-indywidualnych rozważaniach o kwarantannie i samotności – wszyscy tak naprawdę krążyli wokół tego samego zasadniczego rozpoznania. Brzmi ono: pandemiczne zawieszenie z pozoru nieuchronnie obowiązujących reguł funkcjonowania świata – jego „praw naturalnych”, to znaczy praw, o których przywykliśmy sądzić, że są niemożliwe do zastąpienia – ujawniło, przynajmniej na moment, ich przygodność.

I nawet jeśli cokolwiek nadmiarowo idealistyczne rozważania Žižka wieszczącego nadejście globalnego komunizmu opartego na realnym sojuszu mas, nie zaś na oligarchicznym kumoterstwie takich czy innych elit, wydają się utopijne – szok wywołany lockdownem niewątpliwie wytworzył przestrzeń, w której tego rodzaju idee przynajmniej na chwilę udało się włączyć do spektrum tematów dyskutowalnych. I nawet jeśli rozważania Butler spotkały się z ostrą polemiką ze strony jeszcze bardziej lewicowego antropologa Rogera Lancastera, który zarzucił jej niezdolność do dostrzeżenia fundamentalnego dzisiaj podziału społecznego nieprzebiegającego jego zdaniem wzdłuż różnic co do orientacji seksualnej czy koloru skóry, ale wzdłuż różnicy zasadniczej, czyli klasowej (nawiasem mówiąc, ciekawie to brzmi w kontekście niedawnych zamieszek po śmierci George’a Floyda); nawet zatem jeśli te rozważania spotkały się z natychmiastową reprymendą, ich podstawowa myśl: że możliwa jest inna wspólnota niż koszmar neoliberalnego stanu natury, brzmi w kontekście pandemicznym w każdym razie pokrzepiająco.

***

Nie istnieje żaden spójny, jednolity obraz wyłaniający się z filozoficznej refleksji na temat pandemii, nie istnieje bowiem nic takiego jak filozoficzna refleksja. Są tylko różni myśliciele i myślicielki, którzy – choć łączy ich wspólna egida – stosują radykalnie odmienne narzędzia i dochodzą do radykalnie odmiennych wniosków. Zarazem jednak tym, co rzuca się w oczy przy okazji pandemicznego kryzysu, jest właśnie, nazwijmy to, konieczność filozofii. A nawet – jej nieodzowność. W warunkach względnego bezpieczeństwa, kiedy świat jawił się jako oczywisty, a reguły, wedle których działał, zupełnie naturalne – filozofia mogła wydawać się działalnością tyleż szlachetną, co bezużyteczną. Ale w momencie, kiedy ów świat wypadł z ram, pojawiło się na nią tyleż gwałtowne, co chwilowe zapotrzebowanie. Pojawiło się zapotrzebowanie na rozumienie, na refleksję, która zdolna będzie ująć to, co nieujmowalne, dotknąć tego, co niedotykalne, uporządkować to, co na pierwszy rzut oka zdawało się totalnym chaosem. I tak jak w dotychczasowych swoich dziejach, tak i w tym przypadku filozofia spełniła, a jednocześnie nie spełniła pokładanych w niej nadziei. Stała się źródłem refleksji absurdalnej i paranoidalnej, a zarazem głębokiej. Dostarczyła inspirujących utopii, a przy tym boleśnie odrealnionych bzdur. Zarysowała sensowne scenariusze, a zarazem pozostawiła nas w stanie konfuzji. W przekonaniu, że niezależnie od najbardziej nawet wyrafinowanych teoretycznych deliberacji, świat, tak jak dotąd, będzie toczył się własnym, zupełnie nieprzewidywalnym dla filozofów i filozofek oraz zupełnie od nich niezależnym torem.

Skądinąd bardzo szybko tak właśnie się stało. Bijące w pierwszych miesiącach pandemii źródło idei, interpretacji, debat i filozoficznych esejów poświęconych koronawirusowi oraz przestrzeniom społecznej transformacji, które się dzięki niemu odsłoniły, zaczęło wysychać w okolicach maja, w czerwcu zaś ustało niemal całkowicie. Żadna wielka przemiana nie nastąpiła – tak przynajmniej wydaje się dzisiaj, na początku lipca, kiedy to w Stanach Zjednoczonych, Brazylii czy w części Bałkanów pandemia trwa w najlepsze, w niektórych krajach wirus zaczyna na nowo budzić się do życia, w Polsce zaś – mimo że liczba zachorowań wciąż utrzymuje się na poziomie kilkuset dziennie – wszyscy, łącznie z politykami najwyższego szczebla, już właściwie nie pamiętają, że niedawno cały świat znieruchomiał z powodu zarazy. Bez względu na to, jak poważnie wygląda sytuacja w niektórych pozaeuropejskich państwach – inaczej już o tym rozmawiamy, inaczej o tym myślimy. Troski o to, jak fundamentalnie zmieni się rzeczywistość, zastąpione zostały niewczesną euforią, że oto, przynajmniej u nas, wszystko już znowu działa jak dawniej. A w miejsce dyskusji o brutalnym obliczu późnego kapitalizmu, z którego koronawirus na moment zdarł maskę, pojawiły się ekonomiczne dywagacje, w jaki sposób poradzić sobie z dalekosiężnymi skutkami lockdownu.

Krótko mówiąc, świat, który na kilka sekund wypadł z ram, ponownie się w nich usadowił. Czy utkwił w nich jeszcze mocniej niż dotąd, czy też jednak trzyma się tam wyłącznie prowizorycznie i niewiele nas dzieli od jego ostatecznego krachu – o tym zapewne tak czy inaczej się przekonamy.