Już tu jesteśmy
fot. Zak Suhar

19 minut czytania

/ Media

Już tu jesteśmy

Tomasz Stawiszyński

Kultura terapeutyczna każe wierzyć, że nasze osobiste doświadczenia są dokumentami pierwszej wagi. Nic dziwnego, że stajemy się łatwym obiektem rozmaitych politycznych i marketingowych działań. O dwuznacznym podejściu do prywatności

Jeszcze 5 minut czytania

1.

Był rok 1883, kiedy Samuel D. Warren, błyskotliwy, doskonale zapowiadający się prawnik, świeżo upieczony absolwent prestiżowej Harvard Law School, poślubił Mabel Bayard, córkę wpływowego amerykańskiego senatora. Na wystawne przyjęcie zaproszono wszystkich liczących się przedstawicieli ówczesnej politycznej i prawniczej elity Bostonu. W tym wymagającym towarzystwie brylował także Louis Brandeis – serdeczny przyjaciel pana młodego z czasów studenckich, jego aktualny wspólnik w niedawno otwartej kancelarii i równie jak on obiecujący adwokat, a przy tym urodzony w Kentucky syn żydowskich emigrantów, którzy w latach 50. XIX wieku uciekli z Pragi z obawy przed narastającym antysemityzmem. Obydwaj przyjaciele bawili się doskonale, nie zdając sobie jednak sprawy – to bowiem przywilej perspektywy historycznej, z zewnątrz spoglądającej na dokonane już i przeżyte losy – że właśnie ten radosny dzień zadecyduje w jakimś sensie nie tylko o ich własnych karierach, lecz także, a może przede wszystkim, o przyszłym kształcie prawno-społecznego porządku zachodniej kultury.

Rodzice Brandeisa pamiętali publiczne piętnowanie ich żydowskiego pochodzenia, gazetowe śledztwa doszukujące się podejrzanych w oczach opinii publicznej etnicznych korzeni, atmosferę nagonki i nieustanne poczucie zagrożenia. Louis słuchał tych opowieści i chociaż były dla niego wyłącznie odpryskiem egzotycznej, nieznanej przeszłości, która go przecież w najmniejszym stopniu bezpośrednio nie dotyczyła, zdawał sobie sprawę, że ta spokojna i wolna od podejrzliwych spojrzeń egzystencja, którą wiodą w Stanach Zjednoczonych, jest mimo wszystko dobrem rzadkim i luksusowym. Warren, dotychczas beztroski, nie miał o tym wszystkim zielonego pojęcia, dlatego relacje z rodzinnych perturbacji przyjaciela nie robiły na nim specjalnego wrażenia.

Ślub z Mabel Bayard radykalnie odmienił jednak jego życie. Małżeństwem przebojowego adwokata i córki znanego polityka od samego początku zainteresowali się reporterzy bostońskich gazet. Chodzili za nimi krok w krok. Regularnie publikowali teksty dotyczące ich życia. W latach 1883–1890 ukazało się ponad sześćdziesiąt artykułów opartych na plotkach i doniesieniach rozmaitych „życzliwych”, acz anonimowych znajomych i przyjaciół obu połączonych rodzin, w tym wielkie relacje z pogrzebów matki i siostry Warrena. Wściekły i bezradny wobec tej wdzierającej się w jego życie fali sensacji i wścibstwa, zwierzał się ze swej bezsilności najbliższemu przyjacielowi. Ich długie rozmowy zaowocowały ostatecznie wspólnie napisanym artykułem, który – jak zgodnie twierdzą historycy – okazał się absolutnym kamieniem milowym amerykańskiego i światowego prawodawstwa. Liczący 7222 słów (jak na dzisiejsze standardy – objętość zdecydowanie skondensowana) esej pod tytułem „Prawo do prywatności” (The Right to Privacy) ukazał się w 1890 roku na łamach „Harvard Law Review” – i po dziś dzień pozostaje jednym z najważniejszych i najczęściej cytowanych prawniczych dokumentów wszech czasów.

Prawo do prywatności – dowodzili autorzy – jest od zawsze zawarte w prawie zwyczajowym, choć do tej pory nie zostało jeszcze dookreślone i wyszczególnione. Chodzi tu jednak o istniejące już i niezbywalne dobro, które, wobec gwałtownego rozwoju prasy i fotografii prasowej, domaga się jednoznacznego sformułowania. Jego zasadniczym przedmiotem jest „nienaruszalna osobowość człowieka”, każdy z nas bowiem winien „być pozostawiony w spokoju”, jeśli tylko sobie tego życzy.

2.

Trzydzieści jeden lat wcześniej pojawia się w kulturze amerykańskiej inny tekst, który wywrze na kształt współczesnego świata równie fundamentalny wpływ, co oparte na smutnych, osobistych doświadczeniach dzieło Warrena i Brandeisa. Jego autorem jest Samuel Smiles, szkocki pisarz i filozof, nieco dziś zapomniany ojciec założyciel gatunku literackiego, który od wielu już lat niepodzielnie dominuje wszelkie możliwe listy bestsellerów. Jednak niepozorna książeczka Smilesa pod napawającym nadzieją tytułem „Samopomoc” – książeczka, która skądinąd, zanim trafiła na księgarskie półki, nie znalazła szczególnej aprobaty w oczach kilku liczących się wówczas wydawców – wyznacza nie tylko moment narodzin nowoczesnej literatury poradnikowej. Jak twierdzi Eva Illouz, wybitna izraelska socjolożka, Smiles dokonuje także zasadniczej reorientacji w sposobie konstruowania zachodnich narracji tożsamościowych, a tym samym – wraz z pojawiającym się na arenie idei kilkadziesiąt lat później Zygmuntem Freudem – staje się prekursorem zjawiska określanego przez Illouz mianem „kultury terapeutycznej”.

SumAll / CC BY-NC-ND 2.0SumAll / CC BY-NC-ND 2.0

Chociaż pierwotne przekazy Smilesa i Freuda zasadniczo się od siebie różnią, w miarę rozwoju kultury popularnej, gazetowego poradnictwa i psychoanalizy stapiają się w jeden narracyjny stop, wyznaczający w ogromnej mierze nasz dzisiejszy sposób konstruowania i rozumienia „ja”. Rewolucyjny potencjał tkwiący w egalitarnym komunikacie „Samopomocy” – możesz zmienić swoje życie niezależnie od miejsca, jakie zajmujesz w społecznej strukturze, potrzebujesz tylko odpowiednio nastrojonej i zdeterminowanej woli, twoja sytuacja zewnętrzna odzwierciedla bowiem dynamikę wewnętrznych przekonań i napięć – zderza się najpierw z gruntownie konserwatywną psychoanalityczną diagnozą, w myśl której społeczne i kulturowe uwarunkowania są generalnie rzecz ujmując nieprzekraczalne, a przynajmniej nie poprzez proces psychoanalityczny. „W obliczu nadmiaru nerwicowego nieszczęścia na całym świecie, które pewnie nie musiało zaistnieć – pisze Freud w 1919 roku – to, które jesteśmy w stanie usunąć, jest prawie nieistotne. Poza tym, nasze warunki życiowe ograniczają naszą pracę do dobrze sytuowanych klas wyższych (…) Dla szerszych warstw społecznych, które w najwyższym stopniu cierpią na nerwice, nie robimy tymczasem niczego”. Co więcej, gotowość ludzi biednych do zmierzenia się z własnym zaburzeniem jest nie tylko problematyczna, ale wręcz – dla nich samych – w jakimś sensie groźna, „ponieważ ciężkie życie, jakie ich czeka po wyzdrowieniu, nie jest dla nich żadną atrakcją, a choroba daje im możność ubiegania się o pomoc społeczną”.

Tymczasem współczesna kultura terapeutyczna doskonale spaja obie te metody, konstruując wizję, w obrębie której psychoanalityczne „przepracowanie” osobistej historii – rozpoznanie splątań w relacjach z rodzicami, rozbrojenie destrukcyjnego potencjału wczesnych traum oraz last but not least uświadomienie ukrytych tendencji i wzorców blokujących psychologiczny rozwój – staje się sposobem na osiągnięcie wielopoziomowego sukcesu. Uwewnętrznienie emocji, koncentracja na jednostkowym doświadczeniu i jednostkowej historii, praca nad relacjami intymnymi, odnajdywanie indywidualnych wczesnodziecięcych uwikłań w przestrzeni rodzinnej, analiza pragnień, życzeń, kompleksów i zahamowań, niepoddana analizie działalność w świecie zewnętrznym kwalifikowana jako acting out oto instrumenty, z pomocą których konstytuuje się we współczesnej kulturze terapeutycznej „dojrzałe i świadome «ja»”, dopiero po przejściu wszystkich wspomnianych etapów gotowe do pełnego i nieneurotycznego uczestnictwa w sferze publicznej. A ponieważ proces analityczny jest właściwie nieskończony – nie ze względu na filozoficzne założenia psychoanalizy albo psychologiczną realność, ale przede wszystkim ze względu na podaż terapeutycznej oferty, która, żeby zachować rynkową atrakcyjność, musi utrzymywać klienta w stanie permanentnego zapotrzebowania na swoje usługi – współczesna jednostka wciąż przepracowuje osobistą historię, pozostając w nieskończonej gotowości do podjęcia realnej konfrontacji z otaczającym ją światem, ale nigdy jej faktycznie nie podejmując. Przemysł terapeutyczny sukcesywnie anektuje zaś kolejne zachowania czy doświadczenia jako problemy wymagające psychologicznej korekcji, będąc przy tym – jak podkreśla Illouz i jak wskazywał wielokrotnie amerykański psycholog i zarazem krytyk psychoterapii James Hillman – nośnikiem coraz bardziej restrykcyjnych i niemożliwych do spełnienia ideałów. To właśnie wiele nurtów terapeutycznych posługuje się dziś na przykład wysoce normatywną wizją „dojrzałego rodzicielstwa”, choć tradycyjna forma rodziny, jak pokazują statystki, zdecydowanie odeszła już w przeszłość. Sięganie po niedościgniony wzorzec rodzica – rozpoznającego wszystkie potrzeby dziecka, dbającego o jego autonomię, a zarazem spełniającego funkcję miękkiego autorytetu, rozumiejącego i wyzbytego tendencji „toksycznych” – tworzy przede wszystkim dogodną sytuację rynkową. Wytwarza mianowicie zapotrzebowanie na terapeutyczne usługi, diagnozuje bowiem większość realnych rodzin jako środowiska tak czy inaczej dysfunkcjonalne, naruszające więc naturalną harmonię psychiki ich członków, ci zaś dopiero w procesie analizy będą mogli uporać się z ciężkim brzemieniem przeszłości.

SumAll / CC BY-NC-ND 2.0SumAll / CC BY-NC-ND 2.0

„Zdrowa” tożsamość wykuwa się tutaj zatem w niekończącym się procesie analitycznym, którego terenem jest prywatna, intymna historia – relacje z rodzicami, partnerem czy partnerką, ukryte pragnienia i marzenia, fantazje seksualne, kompleksy, zahamowania i lęki. Osobista historia otoczona jest więc szczególną troską, jako podłoże, na którym wyrasta indywidualne i niepowtarzalne „ja” – o tyle jednak, co istotne, o ile procesowi wzrostu towarzyszy troskliwa i profesjonalna asysta. Psychoterapeutyczny gabinet staje się konfesjonałem, psychoterapeuta zaś spowiednikiem, żaden niepowołany intruz nie ma prawa zakłócić głębokiej, intymnej relacji pomiędzy nim a pacjentem, tajemnica ochrania szczegóły ich spotkań, padają słowa i wyznania, które mogą paść tylko tutaj. W tym bezpiecznym zaciszu, niczym w alchemicznej retorcie, mieszają się i krystalizują zasadnicze składniki „psychologicznej dojrzałości” – i dopiero po takich preliminariach można odpowiedzialnie próbować uczestnictwa w szkole, pracy czy związku, tylko po to jednak, aby następnie powrócić do terapeutycznej konspiracji i poddać gruntownej refleksji wszystkie te nowe, zewnętrzne wobec terapii doświadczenia.

Wewnętrzna przestrzeń i osobista historia – widziane, a zarazem przetwarzane w zapośredniczających oczach innego – nabierają w tym kontekście fundamentalnej wagi. Stają się w pełnym tego słowa znaczeniu święte. Podobnie jak ongiś tajemnica boskiej transcendencji stała u podstaw społeczno-politycznego porządku – na co zwróciła niedawno uwagę Jill Lepore, amerykańska historyczka i publicystka „New Yorkera” – tak dzisiaj przemieściła się ona w domenę jednostki i jej prywatnego świata. Szczególny proces sekularyzacji (a także psychologizacji) metafizycznej tajemnicy, na której zbudowano średniowieczną strukturę państwa – uważa Lepore – doprowadził do stopniowych i subtelnych przesunięć, w wyniku których ten tradycyjny porządek uległ całkowitemu odwróceniu. Instytucje stały się transparentne – tajemnica zaś jednostkowa. Współczesny mieszkaniec zachodniej kultury żywi zatem głębokie przekonanie o niezbywalnej wadze swoich osobistych doświadczeń – są one wszak budulcem jego niepowtarzalnego „ja”, decydują o powodzeniu bądź fiasku podejmowanych życiowych działań, stanowią także klucze do skarbca, w którym ukrywają się wszystkie jego dotychczas niezrealizowane siły i potencjały. Są więc – mówiąc bez większej przesady – świeckim, ale przez to wcale nie mniej mitologicznym, depozytem jego osobistego losu i przeznaczenia. Tyle że w czasach średniowiecznych koniecznym zapośredniczeniem pomiędzy jednostką a jej losem była instytucja Kościoła, w dobie kultury terapeutycznej jest nią natomiast terapeuta albo w ogóle „inny”, przed oczami którego, w myśl zasady esse est percipi, jednostkowa tożsamość przyobleka się w byt, a zarazem wyzwala z magmy nieistnienia.

3.

Przemiany związane z rozwojem mediów i technologii informacyjnych – które Warren i Brandeis tak doskonale wyczuli może właśnie dlatego, że dość wcześnie padli ich ofiarą – splatają się z przemianami w narracjach tożsamościowych opisywanymi przez Illouz czy Hillmana. Dopiero perspektywa uwzględniająca oba te kulturowe nurty jest w stanie zadośćuczynić paradoksalnemu kontekstowi współczesnych debat o prywatności. Z jednej strony bowiem epoka reality shows, mediów społecznościowych i przenikającej do głównego nurtu pornografii wydaje się czasem nieograniczonego ekshibicjonizmu, któremu obca jest jakakolwiek intymność, z drugiej strony walka o prywatność staje się gorącym tematem politycznych sporów, wszelkie zaś jej naruszenia – zwłaszcza czynione pod płachtą działających w sekrecie tajnych służb – wywołują gigantyczne emocje i protesty.

Dlaczego zatem współczesny mieszkaniec Zachodu żyje w tego rodzaju rozdarciu? Dlaczego jedną ręką publikuje na portalach społecznościowych prywatne zdjęcia, deklaruje swoje polityczne, estetyczne i egzystencjalne sympatie oraz antypatie, dlaczego sekunda po sekundzie sprawozdaje najintymniejsze szczegóły swojego osobistego i zawodowego życia, dlaczego gotów jest odwiedzać telewizyjne i radiowe programy, w których chętnie relacjonuje najbardziej pikantne momenty własnej biografii, a zarazem drugą ręką gwałtownie protestuje przeciwko działaniom zakładającym podsłuchiwanie jego rozmów telefonicznych albo lekturę elektronicznej poczty?

Sytuacja niewątpliwie dwuznaczna. Przemieszanie narracji opartej na pojęciu samorealizacji z psychoanalityczną opowieścią o tożsamości wykuwającej się w procesie retrospektywnej konfrontacji ze sferą intymnych doświadczeń i traum, pada mianowicie na żyzny grunt rozwijających się błyskawicznie technologii informacyjnych. Proces terapeutyczny bowiem – zakładający fundamentalne, ale kontrolowane ogołocenie, pełną ekspozycję chaotycznej plątaniny traum i fantazji, aby, za pośrednictwem asystującego i obserwującego innego, przeobraziły się one gruntownie i ukonstytuowały nowe, stabilne, dojrzałe, odpowiadające ideałowi „ja” – staje się dzięki swojej transparentności i masowej dostępności jedyną dostępną formą partycypacji w jakiejkolwiek zbiorowości. Eksponując siebie publicznie, jednostka dowodzi swojej odrębności, a zarazem poświadcza własne istnienie – staje się, w pełnym znaczeniu tego sformułowania, pełnoprawnym uczestnikiem grupy, którą tworzą pospołu dokonujące podobnego rytualnego obnażenia albo tylko obserwujące obnażających się innych jednostki, oferujące odpowiednio negatywny bądź pozytywny feedback.

SumAll / CC BY-NC-ND 2.0SumAll / CC BY-NC-ND 2.0

Innymi słowy, w panterapeutycznej kulturze niemal każda forma interakcji z innymi staje się quasi-terapią. Jej warunkiem jest jednak deklaratywna, choć w gruncie rzeczy prawie stuprocentowo iluzyjna kontrola. Kontraktowy charakter sytuacji terapeutycznej, a więc także wejścia w sferę publiczną, ma charakter niekwestionowanego dogmatu, podtrzymującego konieczne przekonanie o dobrowolnym i podmiotowym uczestnictwie zaangażowanych w nią stron – a także sankcjonującego i zachowującego tajemnicę tej współczesnej powszechnej spowiedzi. W sieci rozwiniętych technologii informacyjnych kontrola nie jest wszakże możliwa czy raczej zasięg jej obowiązywania poszerza się w sposób nieprzewidywalny. Tracą więc ją zarówno ci, którzy decydują się na pozornie sterowane obnażenie, jak i ci, którzy występują w roli jego świadków. I jedni, i drudzy wprzęgnięci zostają natomiast w samoczynnie napędzające się i rozrastające informacyjne perpetuum mobile – żyjące własnym życiem, a przy tym utrzymujące swoich uczestników w przekonaniu, że to oni dyktują tutaj wszelkie warunki. Wydaje się im, mówiąc dosadnie, że panują nad informacjami udostępnianymi innym – tymczasem nikt nad nimi nie panuje, łącznie zresztą z tymi, którzy specjalizują się w magazynowaniu i przetwarzaniu tych danych.

Działają tu bowiem także dwie mniej lub bardziej widoczne agendy – polityka i biznes – które realizują poprzez tę wirtualną sieć zależności własne cele. Ilekroć cele te stają się jawne, ilekroć przedostają się do opinii publicznej – jak w przypadku ujawnienia planów wdrożenia systemu PRISM albo doniesień o profilowaniu użytkowników portali społecznościowych, mającym na uwadze marketingowe wykorzystanie ich preferencji i sympatii – tylekroć podnoszą się głosy sprzeciwu, oparte jednak zazwyczaj na fałszywym z gruntu przekonaniu o wolności i niepodległości wszystkich uczestników tej informacyjno-tożsamościowej rozgrywki. Tymczasem są one dopiero do zdobycia, a im dłużej podtrzymujemy przekonanie o ich realności, tym bardziej atrakcyjnym stajemy się obiektem rozmaitych politycznych i marketingowych działań.

Dopiero bowiem rozpoznanie, że nasza osobista historia jest w istocie banalna i powtarzalna, dopiero rozpoznanie, że nasze personalne dramaty, lęki, traumy i fantazje odtwarzają schematy popularnych terapeutycznych narracji, dopiero zatem doświadczenie fundamentalnej nieistotności naszej indywidualnej historii, uczyni nas realnie odpornymi na marketingową obietnicę osiągnięcia wyobrażonej psychologicznej dojrzałości albo innego niedosiężnego ideału. Dopiero świadomość, że już tu jesteśmy – w splątaniach, relacjach, zależnościach, deficytach i roszczeniach wobec innych – pozwala przekroczyć oczekiwanie, że musimy się do właściwego istnienia w drodze specyficznego procesu terapeutycznego przygotować. Wówczas ta samonapędzająca się machina wytraci na chwilę impet, a realna dyskusja o granicach prywatności, relacjach pomiędzy biznesem, polityką a internetem oraz kodeksem postępowania w sieci stanie się na nowo możliwa.

Dopóki jednak ja sam traktuję moją indywidualną historię, moje fantazje, pragnienia, traumy, relacje i predylekcje jako dokumenty pierwszej wagi konstytuujące w oczach innych moją publiczną tożsamość, dopóty dokładnie w ten sam sposób traktować i używać ich będą zarówno poszukujący łatwego zysku marketingowcy, jak i przekonani o doniosłym ich znaczeniu politycy. A przecież mogę pomyśleć je zupełnie inaczej, mogę uznać, że określają i definiują mnie na przykład zaangażowanie w realną zmianę sytuacji cierpiących; autentyczna pomoc niesiona tym, którzy jej potrzebują; miłość do innego człowieka, której nie muszę „przepracowywać” i której nie rozpatruję jako projekcji moich własnych uwarunkowań albo zaspokojenia moich infantylnych pragnień czy aktualnych potrzeb. Nie odwróci to zapewne zasadniczych procesów cywilizacyjnych, ale być może choć trochę osłabi dojmujący ciężar zachodniego ego, które nareszcie, jak postulowali Warren i Brandeis, będzie mogło „być pozostawione w spokoju”.

Cykl tekstów filozoficznych „Rzeczy i myśli” powstaje we współpracy z Fundacją na rzecz Myślenia im. Barbary Skargi w ramach projektu finansowanego ze środków Fundacji PZU.
W cyklu, co kilka miesięcy, będziemy też zamieszczać listę filozoficznych nowości wydawniczych z krótkimi omówieniami. Prosimy o nadsyłanie książek na adres redakcji. Kolejny tekst powstanie na podstawie nowości nadesłanych do końca września.






Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.