Eksperyment
fot. Szymon Szcześniak

19 minut czytania

/ Literatura

Eksperyment

Rozmowa z Jackiem Dehnelem i Piotrem Tarczyńskim

„Przez ostatnie lata mamy do czynienia ze swego rodzaju grą w polskim środowisku literackim: różni pisarze wydają kryminały, które są gdzieś obok ich głównej twórczości literackiej” – rozmowa z autorami „Tajemnicy Domu Helclów”

Jeszcze 5 minut czytania

AGNIESZKA SOWIŃSKA: Świetnie się bawiłam aż do ostatniego rozdziału. A tam przeżyłam zawód.

JACEK DEHNEL: Dlaczego?

Jestem przyzwyczajona do współczesnych kryminałów, w którym czytelnik towarzyszy śledczemu, co więcej – często ma informacje, których nie ma śledczy i jeszcze przed nim rozwiązuje zagadkę w swojej głowie. A w „Domu Helclów” Zofia Szczupaczyńska w ostatnim rozdziale nagle objawia fakty i powiązania między bohaterami, o których nie mamy pojęcia. Wyrzucono nas poza śledztwo i dopiero Zofia rozwiązuje zagadkę tak, jakby wyjmowała królika z kapelusza.

JD: To akurat  zabieg typowy dla Agathy Christie: detektyw zbiera dane, myli się, wchodzi w ślepe uliczki, ale do ostatniego ogniwa śledztwa dociera poza świadomością czytelnika – zostaje ono ujawnione w scenie kulminacyjnej, kiedy dowiadujemy się, kto i dlaczego zabił.

PIOTR TARCZYŃSKI: Chociażby w słynnym „Morderstwie w Orient Expressie” czytelnik nie ma pojęcia, że ci wszyscy pasażerowie mają motyw, by zamordować zbrodniarza podającego się za amerykańskiego milionera. Dopiero na końcu się dowiadujemy: to jest babka zamordowanej przez niego dziewczynki, to najlepszy przyjaciel ojca ofiary... itd. I to wszystko właściwie pojawia się z powietrza. My, tak mi się przynajmniej wydaje, pozostawiliśmy pewne tropy.

JD: To jest kwestia wybrania pewnego podgatunku kryminału. Kryminały Christie to nie tylko intryga, ale również traktat o typach ludzkich, portrety postaci, reprezentujących całe grupy czy podgrupy społeczne, opisy typowych dla nich zachowań, zwyczajów, manii. To wręcz balzakowska praca. I podobnie jest w „Tajemnicy Helclów”. Bo to nie tyle jest historia pewnej zbrodni – choć oczywiście typowy czytelnik kryminałów może mieć z lektury frajdę – ale również portret społeczeństwa, miasta, epoki, z nawiązaniami do konkretnych osób historycznych, z wycieczkami do różnych nieistniejących albo zupełnie zmienionych miejsc. Czyli wszystko, co sprawia, że lubimy czytać kryminały retro.

Czyli tło miało być nadrzędne wobec intrygi kryminalnej?

PT: Tło było pierwsze. Najpierw wymyśliliśmy, gdzie będzie się toczyć akcja kryminału i kto będzie rozwiązywał zagadki, a dopiero potem stworzyliśmy intrygę, która by do tego tła pasowała.

Dlaczego stanęło na Krakowie?

JD: Pierwotna myśl krakusa, bo Piotr jest z Krakowa.

Maryla Szymiczkowa [Piotr Tarczyński, Jacek Dehnel], „Tajemnica domu Helclów”. Znak, 288 stron, w księgarniach od lipca 2015Maryla Szymiczkowa [Piotr Tarczyński, Jacek Dehnel], „Tajemnica domu Helclów”. Znak, 288 stron, w księgarniach od lipca 2015PT: Wydawało mi się, że nikt nigdy nie napisał kryminału retro o Krakowie, choć są o Wrocławiu, Warszawie, Lublinie. Za tą myślą od razu poszła kolejna: dlaczego, dla odmiany, zamiast inspektora po pięćdziesiątce, który ma problemy z alkoholem i byłą żoną, zagadki nie mogłaby rozwiązywać kobieta?

JD: Potem się okazało, że wprawdzie było coś o Krakowie renesansowym, ale nie dziewiętnastowiecznym, a to przecież takie wdzięczne tło dla powieści kryminalnej.

Kobieta detektywem w epoce, w której kobiety nie mają prawa głosu, a ich główną rolą jest prowadzenie domu i wychowywanie dzieci... Szalony pomysł!

PT: Zofia Szczupaczyńska, stateczna żona profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego, to taka pani Dulska. Pomyślałem: a dlaczego pani Dulska nie mogłaby być detektywem?

JD: Zofia Szczupaczyńska poza tym, że zwalnia kolejne służące, chodzi z Franciszką po zakupy na niedzielny obiad i czyta powieści kryminalne, jest też piekielnie inteligentna i intelektualnie sprawna. Przerasta wiele osób, z mężem profesorem włącznie.

Jednak wyróżnia ją jeszcze coś. Nie ma dzieci.

JD: I to sprawia, że nie wpasowuje się w ówczesny schemat życia kobiety. Nie może zajść w ciążę. I już nie zajdzie.

Ma 38 lat. Jeszcze mogłaby.

JD: Podejmują z Ignacym wiele takich prób, ale pozostaną one nieudane – dzięki temu Szczupaczyńska zawsze będzie niedopasowana. To samo zresztą tyczy się pochodzenia z Przemyśla, nie z Krakowa.

PT: Ma też jakieś poczucie niespełnienia i naddatek energii, które może przekierować na prowadzenie śledztwa.

A jej mąż naprawdę wierzy, że ona całymi dniami organizuje kwestę na dzieci skrofuliczne albo jedzie sama do Bochni tylko po to, by kupić mu pierwszorzędną sól?

JD: Ignacy jest roztargniony, nie kwestionuje jej słów – jeżeli Zofia mu coś mówi, to on jej wierzy, nie ma powodu, by jej nie ufać; oni się kochają w specyficzny sposób, ale myślę, że właściwy dla tamtej epoki. Wydaje mi się, że często tak to wyglądało w małżeństwach aranżowanych przez rodziny.

PT: Być może w kolejnych tomach ta relacja będzie ewoluowała...

O! Będzie seria?

JD: Gdy byliśmy mniej więcej w dwóch trzecich pierwszego tomu, to pytałem Piotra – bo to ja jestem optymistą w tym związku – jak byśmy mieli drugi tom, to co by się tam działo? A Piotr odpowiadał: najpierw musimy, w co wątpię, skończyć pierwszy tom, a później musimy znieść falę miażdżącej krytyki. Potem, jeżeli to przetrwamy, możemy się dopiero zastanawiać nad kolejną częścią.

Frajda z pisania nie wystarczy?

PT: Frajda frajdą, ale jeśli wydawnictwo uzna, że to była klapa, to nie wyda nam kolejnego tomu. A nie będziemy go wydawać na domowej drukarence, bo tonery są drogie. Jeśli się więc okaże, że czytelnicy chcą kolejnych części, to je napiszemy, bo mieliśmy przyjemność z pisania. To jest jednak literatura komercyjna, nie ukrywajmy tego.

JD: Poza tym od razu dostaliśmy propozycję, by napisać dwa tomy. Ale uzgodniliśmy, że napiszemy jeden, bo przecież nie wiedzieliśmy, czy w ogóle potrafimy napisać kryminał. To był dla nas eksperyment.

Skąd w ogóle pomysł na ten gatunek? Żeby skreślić portret Krakowa A.D. 1893 można było napisać choćby powieść mieszczańską.

PT: To jest trochę powieść mieszczańska.

JD: Ale tak często jest z kryminałami, trafiają się przecież gatunki mieszane: kryminał science fiction, kryminał pornograficzny, kryminalna powieść mieszczańska, prawda? Czy nawet satyra na mieszczaństwo krakowskie. Poza tym przez ostatnie lata mamy do czynienia ze swego rodzaju grą w polskim środowisku literackim: różni pisarze wydają kryminały, które są gdzieś obok ich głównej twórczości literackiej. Mamy „Prowadź swój pług przez kości umarłych” Olgi Tokarczuk, „Dwanaście” i pozostałe z tej serii Marcina Świetlickiego, wreszcie bardzo dobry antykryminał „Drwal” Michała Witkowskiego.

Podjęli panowie grę?

JD: To jest nasz kamyczek do tego ogródka.

Poza tym od lat fascynują pana dawne zbrodnie. Od 2010 roku prowadzi pan bloga, poświęconego wydawanemu w latach 1931–1935 tygodnikowi „Tajny Detektyw”.

JD: To sprawa zupełnie odzielna od „Tajemnicy Domu Helclów”. Kilka lat temu kupiłem zupełnie niesamowity album policyjny z lat 1928–1938 z fotografiami przestępców...

Gdzie się coś takiego kupuje?

Maryla Szymiczkowa

Jacek Dehnel (ur. 1980) - pisarz, poeta, tłumacz. Prowadzi bloga poświęconego międzywojennemu tabloidowi kryminalnemu „Tajny Detektyw”.

Piotr Tarczyński (ur. 1983) - tłumacz, historyk, amerykanista. Krakus od pokoleń, od dziesięciu lat na emigracji w Warszawie.

Na Allegro. Takie albumy leżały w każdej komendzie powiatowej. Ilekroć na jakimś posterunku zrobiono zdjęcie podejrzanego, zwłok, albo skradzionych przedmiotów, wysyłano je do Warszawy; tam odbitkę przefotografywano i kopie rozsyłano do wszystkich komend powiatowych, więc takich albumów było około trzystu w całej Polsce. Niestety, zdjęcia są osierocone, pozbawione wyjaśnień: zamiast opisów są jedynie numery spraw, odsyłające do nieistniejących dziś często archiwów, kartotek. Na szczęście dowiedziałem się, że w międzywojniu wychodziło czasopismo „Tajny Detektyw” poświęcone zbrodniom i przestępstwom na terenie Rzeczpospolitej – i uznałem, że fotografie zamieszczone w piśmie pozwolą mi może zidentyfikować przestępców z albumu. Zacząłem więc kupować „Tajnego Detektywa” – na Allegro, w antykwariatach, rozmaicie. Teraz część numerów jest również zdigitalizowana i dostępna online, ale parę lat temu można było o tym tylko pomarzyć.

Ma pan już wszystkie numery?

JD: Nie, ale mam około stu siedemdziesięciu z ogólnej liczby nieco ponad dwustu. Tekstom, skądinąd ciekawym, towarzyszą ilustracje i okładki w postaci świetnych, bardzo nowoczesnych jak na owe czas kolaży. Ujmujący jest też język, którym opisywane są zbrodnie; opis morderstwa zaczyna się np. tak: „Jak powiedział o miłości poeta perski Rumi...”; są odniesienia do Schillera, do arii operowych. A poza wszystkim to prawdziwa panorama ówczesnego społeczeństwa polskiego – bardzo różnorodnego etnicznie, w którym było wielu Żydów, Ukraińców, Cyganów; pojawiają się nawet Murzyn i Turek. To również wgląd w ówczesne prądy polityczne: są tam szpiedzy niemieccy i rosyjscy, są komunistyczni agenci, są reportaże z nazistowskich Niemiec. „Tajny Detektyw” pokazuje również społeczeństwo niesłychanych nierówności społecznych - zupełnie inne niż w obowiązującym dziś micie Polski międzywojennej, który mówi, że Gdynia się rozbudowuje, Warszawa to miasto świateł, jeździ się lukstorpedą do Zakopanego, wszyscy mieszkają w małym dworku na Wołyniu i piją herbatę z filiżanek. A jest to kraj potwornej nędzy, ogromnej przemocy, zbójców na drogach, zamachów terrorystycznych, „dynamitardów”, i ogromnej prostytucji. Potwornej. To Monika Piątkowska w swojej książce o przestępcach II RP napisała, że większości prostytutek nie było stać na nie same, to znaczy one prowadziły żywot tak nędzny, że pieniądze zainkasowane za usługę, po odprowadzeniu opłaty dla kobiety, która wynajmowała im jakieś wyro, wystarczały na kilo cebuli. I to w Warszawie. Jak sobie uświadomimy potworną nędzę tego społeczeństwa, to zrozumiemy wiele innych procesów społecznych. Stąd pomysł na książkę i towarzyszącą jej płytę z piosenkami o prawdziwych międzywojennych zbrodniach.

Maryla Szymiczkowa w miejscu pracyMaryla Szymiczkowa w miejscu pracy / fot. Szymon Szcześniak

PT: „Tajny Detektyw” i „Tajemnica Domu Helclów” to dwa odrębne projekty, przy czym ja w tym pierwszym w ogóle nie uczestniczę. Być może się w odpowiednim momencie połączą, jeśli Szczupaczyńska dotrze do lat trzydziestych XX wieku.

„Tajny Detektyw” będzie opisywał jej sprawę?

PT: Nie sądzę, by ona sobie pozwoliła na taki skandal. A wracając do pytania o wybór roku 1893 – musieliśmy tak to ustawić, żeby Zofia Szczupaczyńska mogła dożyć do końca II wojny światowej i swoje ostatnie śledztwo przeprowadzić w 1946 czy 1947 roku.

Będzie wtedy już staruszką!

JD:  Będzie po dziewięćdziesiątce.

PT: Zależało nam, żeby pokazać zmiany zachodzące w tym mieście. Najpierw cesarsko-królewski Kraków końca XIX wieku, potem Młodą Polskę, I wojnę światową, potem Polskę międzywojenną, okupację. Przyjęliśmy datę końcową, na której podstawie wybraliśmy rok urodzenia Zofii – 1855. A potem zaczęło się szukanie odpowiedniej daty – i tu przeważyła historia. Zrobiłem kwerendę historyczną i jesień 1893 roku była po prostu najciekawsza; w ciągu dwóch miesięcy wydarzyły się rzeczy, które idealnie pasowały nam do intrygi: otwarcie Teatr Słowackiego, który wówczas jest jeszcze Teatrem Miejskim, śmierć Matejki, jego pogrzeb, który jest wielkim wydarzeniem towarzyskim, ślub Sienkiewicza. W dodatku rok 1893 to rok, o którym Boy-Żeleński pisał później, że właśnie wtedy, po śmierci Matejki, zaczęły w Krakowie wiać wiatry zmian. To symboliczny koniec zapyziałego Krakówka.

Zapyziałego?

JD: Miał wtedy zaledwie siedemdziesiąt tysięcy mieszkańców, nie wiem, czy znajdował się w pierwszej dziesiątce miast Austro-Węgier.

PT: Ale też od mniej więcej dziesięciu lat na dużą skalę buduje się nowe budynki, wytycza nowe ulice. Kraków wychodzi poza Planty i próbuje być miastem wielkomiejskim.

Bez wodociągów. 

JD: Zniszczonych ponad dwieście lat wcześniej podczas potopu szwedzkiego; gdy rada miasta dyskutowała, co wybudować: nowy teatr czy wodociągi, stanęło na teatrze. Brzmi jak dowcip o krakówkowej miłości do kultury, ale to prawda.

Prawda czy krzywe zwierciadło?

JD: Odwołujemy się do pewnego mitu Krakowa – Krakowa za najjaśniejszego pana, składającego się prawie z samych historycznych kamienic, kościołów; miasta, które jest przetrwalnikiem polskości z czasów królów, kolebką narodu, centrum duchowym, bijącym sercem narodu podzielonego rozbiorami.

I w tym centrum polskości Zofia Szczupaczyńska, patrząc na portret fundatorki Domu Helclów ubranej w żałobną suknię, mówi do siostry zakonnej: „nie jestem miłośniczką takich demonstracji (...) żeby się portretować w sukni żałobnej tyle lat po powstaniu w Rosji, doprawdy...”.

PT: Te suknie żałobne, biżuteria w formie kajdan to wszystko jest bardzo warszawskie. Zofia Szczupaczyńska jest obywatelką innego państwa. Ona właśnie Autro-Węgry uważa za swoją ojczyznę.

A Ignacy Szczupaczyński zapuścił nawet bokobrody na znak solidarności z domem panującym.
PT: Proszę sobie wyobrazić, że w 1893 wciąż panuje cesarz Franciszek Józef, pod rządami którego Zofia się urodziła, a Ignacy być może nawet umrze. Galicja do tego stopnia była odrębna, że jeszcze w latach 30. XX wieku niektórzy dorożkarze w Małopolsce z uporem maniaka jeździli lewą stroną ulicy, bo tak było w Austro-Węgrzech. Nie było tam takiego ferworu patriotycznego, jak się nam wydaje, a oprócz więzi z nieistniejącą Polską były też więzi z istniejącą Austrią.

Z czego to wynikało?

PT: Sytuacja polityczna Polaków w monarchii austro-węgierskiej była – chodź dziś ten obraz idealizuje się aż do przesady – dużo lepsza niż Polaków w pozostałych zaborach. Polak był premierem rządu austriackiego, Polak był ministrem spraw zagranicznych Austro-Węgier itd.  Mniejsza o to, czy miało to jakieś praktyczne znaczenie, ale było to bardzo istotne z punktu widzenia symbolicznego, było najlepszym dowodem na różnicę między panowaniem austriackim i rosyjskim.

JD: A jednocześnie był to najbiedniejszy zabór. Nie bez powodu Galicję i Lodomerię nazywano w Cesarstwie „Golicją i Głodomerią”. Z pewną zawiścią Kraków, czy wręcz „Krakówek”, którym wtedy był, spoglądał na rozwijającą się przemysłowo Łódź czy Warszawę, na zamożną wieś wielkopolską. Ale taki chyba jest głębszy sens pisania kryminałów retro: pokazanie, że przeszłość wyglądała trochę inaczej, niż się uczymy w podręcznikach szkolnych.

źródło: blog Tajny Detektyw

Do jakich źródeł sięgnęli panowie, pisząc „Tajemnicę Domu Helclów”?

JD: By oddać język epoki, czytaliśmy Zapolską, Bałuckiego, oglądaliśmy oczywiście „Z biegiem lat, z biegiem dni” Wajdy.

PT: No i oczywiście, krakowski „Czas”, bezcenne źródło informacji o wszystkim, włącznie z tym, jaka pogoda panowała dwa dni wcześniej.

Dwa dni... wcześniej...?
PT: Właśnie tak. Krakowski „Czas” nie podawał prognozy pogody, zamiast tego informował o tym, że przedwczoraj świeciło słońce albo że padał  deszcz. Nie mam pojęcia, po co ludzie to czytali, ani tym bardziej po co to drukowano. A że nie ukazywał się w poniedziałki, to nigdy nie wiadomo, jaka pogoda była w sobotę.

Ściśle się panowie tego trzymali?

PT: Mieliśmy jeden konflikt z Jackiem na tym tle. W jednej scenie jest bardzo ładna pogoda –  tak jak to podał „Czas” – ale później okazało się, że musieliśmy te wydarzenia przesunąć o tydzień, kiedy nie było już tak słonecznie, jak to Jacek zdążył opisać. No i powstał problem, czy w ogóle można się na coś takiego poważyć.

JD: Bo przecież źródła historyczne...

Na czym stanęło?
PT: Ten jeden raz nie trzymamy się faktów. Choć pogoda tego dnia była przeciętna, u nas jest piękna.

Jedyna zdrada?

JD: Mamy nadzieję, że tak. Jeśli już coś opisywaliśmy, to wyłącznie to, co mogliśmy zobaczyć. Nie znaleźliśmy na przykład żadnego zdjęcia czy ryciny przedstawiającej siedzibę policji na Mikołajskiej.

PT: Dlatego byliśmy dość powściągliwi w opisie. To przecież Kraków – jeśli zrobilibyśmy jakieś straszliwe błędy, to na pewno by je nam ktoś wypomniał – i słusznie, skądinąd.

Przyznam, że trudno mi sobie wyobrazić pisanie książki we dwóch.

PT: Ja też sobie na początku nie wyobrażałem, byłem pewien, że będziemy się potwornie kłócić, ale okazało się, że było znacznie lepiej, niż myślałem.

Jak to wyglądało w praktyce?

JD: Zaczął Piotr. To w ogóle jest bardziej jego książka niż moja pod względem koncepcji. Ja chyba napisałem trochę więcej tekstu, ale znacznie więcej pomysłów jest jego.

źródło: blog Tajny Detektywźródło: blog Tajny DetektywPT: Nie będziemy się licytować. Książka jest wspólna; prawdę mówiąc, teraz, gdy ją otwieram, to nie jestem już pewien, co pisał Jacek, a co ja. Z językiem nie było większego problemu, bo dość szybko uchwyciliśmy ton: tę wypadkową Agathy Christie, Zapolskiej i Bałuckiego. Choć, oczywiście, martwiłem się trochę, że to może za bardzo popaść w styl Jacka...

JD: Usuwał mi kolejne przymiotniki...

PT: …ale na szczęście szybko się dotarliśmy.

JD: Piotr wymyślił Kraków, czas akcji...

PT: Ty za to wymyśliłeś konkretne miejsce: Dom Helclów...

JD: Bo to budynek, który za każdym razem, gdy mijam go w Krakowie, robi na mnie ogromne wrażenie.

PT: Z domu mojej babci widać było kopułę Domu Helclów i w dzieciństwie zawsze chciałem zobaczyć go od środka.

JD: Potem wymyśliliśmy intrygę. Kto zabił kogo, dlaczego. Potem rozpisaliśmy sobie wątek główny oraz wątki poboczne, te mylące...

PT: …oraz wydarzenia historyczne, które stanowiły podstawowe i nienaruszalne kalendarium, a następnie wydarzenia z tych trzech wątków rozpisaliśmy sobie na małych karteczkach, rozłożyliśmy je na stole, i zaczęliśmy nimi manipulować, układać z nich fabułę.

To gdzie panowie jedli?
PT: Przy biurkach. Ten stół jest często zajęty; od tygodnia na przykład rzeczami Jacka, który pracuje teraz też nad czymś, co wymaga rozłożenia wielu gazet.

JD: Też kryminałem, w pewnym sensie, to znaczy nad książką o „Tajnym Detektywie”.

PT: Na szczęście mamy w domu jeszcze inne powierzchnie płaskie. Tak czy owak, po ułożeniu karteczek, podzieleniu ich na sceny i rozdziały, spisaliśmy konspekt. A potem była już czysta rzemieślnicza praca.

Jaka precyzja!

PT: Nie dało się inaczej. Może jak ktoś pisze kryminał samemu, to jest w stanie wszystko ogarnąć w głowie, ale my nie – poza tym obaj byliśmy nowicjuszami pod tym względem.

JD: A potem dzieliliśmy się scenami, też bez większych konfliktów: „Wolisz napisać scenę na cmentarzu czy w teatrze?”. I tak dalej.

Kto napisał scenę na cmentarzu? A kto w teatrze?

PT: To już nie ma tak naprawdę znaczenia.

JD: Książkę napisała Maryla Szymiczkowa.

Wdowa po prenumeratorze „Przekroju” w twardej oprawie, królowa pischingera, korektorka „Tygodnika Powszechnego”. To swoją drogą ciekawe. Po co tworzyć postać autorki, skoro od razu na czwartej okładce ujawniają panowie, kto za nią stoi?

PT: Pierwotny pomysł był taki, że się nie ujawniamy, po pierwsze dlatego, by nie uznano tego za kolejną książkę Jacka...

JD: ...którą nie jest. A poza wszystkim: Piotr jest tłumaczem, historykiem, właśnie obronił doktorat, pisze poważne artykuły historyczne; ja piszę powieści, wiersze, tłumaczę. Chcieliśmy to oddzielić pseudonimem, pokazać, że to pewna zabawa. A przy tym i pseudonimowa tradycja, i to tradycja krakowska: Maciej Słomczyński tłumaczył Shakespeare’a pod swoim imieniem i nazwiskiem, a kryminały pisał jako Joe Alex. Choć wszyscy świetnie wiedzieli, że to on.

PT: Chodziło nam też o to, by ten kryminał bronił się sam, bez nazwiska Jacka. Ale wydawnictwo nalegało, żeby zrezygnować z pseudonimu ze względów marketingowych; ostatecznie zgodziliśmy się, żeby nasze nazwiska znalazły się na czwartej okładce. Na pierwszej miała zostać Maryla Szymiczkowa – i została.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.