AGNIESZKA SOWIŃSKA: Założyła pani Niszę w 2004 roku. Ile książek wydała pani przez te 10 lat?
KRYSTYNA BRATKOWSKA: Czterdzieści parę.
To mniej niż duże wydawnictwa rocznie.
Na początku wydawałam tylko dwie rocznie, bo zaczęłam od bardzo trudnych tłumaczeń. Zdarzyło mi się też kilka wpadek. Krótko mówiąc – zamiast załatwiać wszystko formalnie zakładałam dobrą wolę ludzi, z którymi coś robiłam. Kosztowało mnie to masę pracy. I pieniędzy.
Musiała pani dokładać?
Na początku bywało, że ktoś mnie pytał: jak tam twój biznes? A ja mówiłam: słucham? To nie biznes, to mania prześladowcza. Biznes jest wtedy, gdy się zarabia pieniądze. I oczywiście są wydawcy, którzy to robią – świadomie i skutecznie. Wydają na przykład książki o celebrytach albo celebrytów. To ciągle działa. Ja tego nie będę robić, bo nie po to porzucałam jakieś etaty z dobrą płacą, żeby robić to samo gdzie indziej.
I jak, da się?
W zeszłym roku mogłam już z tego przeżyć. Ale żadnych ekscesów. Żadnego remontu w domu, żadnych wakacji. No i gdybym miała na przykład dzieci na utrzymaniu, to już nie mogłabym sobie pozwolić na wydawnictwo.
A dotacje?
Trzy książki wydałam dzięki dotacjom Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Bardzo wartościowe pozycje: biografia Kafki, Hanny Arendt, biografia Freuda pisana przez psychoanalityczkę z perspektywy ważnych kobiet w życiu Freuda. Tytuł tej ostatniej, „Nieznany ląd. Freud i kobiety”, może być mylący, bo ktoś może myśleć, że to jakieś ploty, ale jest wręcz przeciwnie. Od Holendrów dostałam dotację na wspaniałą książkę o Żydach niemieckich pt. „Bez wzajemności. Żydzi–Niemcy 1743–1933”. Niestety żadna polska instytucja powołana do tego nie dotowała moich książek. Ostatnio Narodowe Centrum Kultury odmówiło dotowania książek Jerzego Ficowskiego, wznowionych po ponad 30 latach od ostatniego wydania. Każdy, kto się jakoś ociera o antropologię, wie, że bez Ficowskiego nie można nic powiedzieć o Romach. No i jak mogło nie być Ficowskiego w momencie, kiedy do kin wchodziła „Papusza”?
A Instytut Książki?
Od 3 lat taki plankton wydawniczy jak ja nie może się nawet ubiegać o dotację z Ministerstwa Nauki i Dziedzictwa Narodowego via Instytut Książki.
Projekt książka
Rozmawia się zwykle o książkach w kontekście ich autorów, pisarzy i pisarek, lub – zupełnie osobno – w kontekście wad i możliwości rynku wydawniczego. Książka jednak to projekt, który powstaje w wielu etapach: od myśli, poprzez litery, opinie wydawców, drukarnie, starania działów promocji, aż po dystrybucję i sprzedaż. W nowym cyklu będziemy pokazywać cały złożony proces tworzenia książki, rozmawiać z tymi, którzy kolejno przyczyniają się do jej powstania jako przedmiotu, jako miejsca na myśli i zdania – po autorze i wydawczyni przyjdzie kolej między innymi na redaktora, korektorkę, grafika, promotorkę, a także drukarza, dystrybutorkę i księgarza.
Rozmowa z autorem Ignacym Karpowiczem o powieści „Sońka”.
Dlaczego?
Ponieważ musiałabym przedstawić sprawozdanie finansowe z poprzedniego roku, ale w wydaniu pełnej księgowości, czyli takiej, jaką mają wielkie spółki albo państwowe instytucje. Taki paradoks – mogę złożyć wniosek do UE, do Ministerstwa Nauki. A do Ministerstwa Kultury via Instytut Książki – bo to jest jedyna droga – już nie mogę. Mają nas z głowy. Ale właściwie to dla mnie lepiej. Bo nie tracę czasu. Wcześniej się kilkakrotnie ubiegałam, ale i tak nic z tego nie wyszło.
Pani książki są doceniane – Piotr Paziński za „Pensjonat” dostał Paszport Polityki, Nagrodę Literacką Unii Europejskiej, Magdalena Tulli była dwukrotnie w finałowej siódemce Nike, w finale Angelusa, została laureatką Literackiej Nagrody Gdynia i Gryfii. A choćby tylko ostatnie tygodnie – tomik Michała Sobola został nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia oraz Nagrody im. Wisławy Szymborskiej, a książka „Kochałam, kiedy odeszła” Anny Augystyniak do Gryfii.
Nominacje raczej nie pomagają. No może siódemka NIKE. A ja nie wiem, czy sprzedałam nawet 50 egzemplarzy Ani Augustyniak.
Naprawdę?
To po pierwsze debiut. A rynek boi się debiutantów bez nazwiska. Chyba że są młodzi i piszą ostre książki, gdzie jest dużo seksu i balowania. A książka Ani Augystyniak napisana jest z trzewi, a przy tym tak subtelnie zrobiona. I nic. Po pół roku jedną recenzję napisała Anna Nasiłowska w „Gazecie Wyborczej”. Ale po pół roku to już nie działa. Księgarnie już nie mają tej książki. Przetrzymały dwa miesiące i oddały do hurtowni. Frustruję się tym. Myślę, że te książki zasługują na dużo więcej. Dlatego zdarza mi się nawet mówić autorom, że lepiej by było, gdyby wydało ich jakieś inne, większe wydawnictwo. Tak się stało na przykład z książką „Nocne zwierzęta” Patrycji Pustkowiak. Ona jednocześnie rozmawiała ze mną i z W.A.B. Gdybym ja to wydała, to nie wiem, czy byłby taki sukces.
Z czego to wynika?
Ja nie kupuję reklam. Do tego nie ma moich książek w Empiku. Próbowałam się nawet z nimi kiedyś ułożyć, ale wyglądało to tak, że książka, owszem, była – ale tylko w systemie. Powiedziałam więc sobie dość. Empik poza tym narzucał coraz bardziej skandaliczne warunki. Dostawałam propozycje, które były nazywane propozycjami promocji, a polegały na tym, że miałabym zapłacić grube tysiące, żeby książka znalazła się na ich półce przez dwa tygodnie. Zwyczajnie mnie na to nie stać, a poza tym uważam, że to skandal.
To gdzie można kupić książki wydane przez Niszę?
Większość księgarń nie weźmie książki, która się sprzeda w nakładzie dwóch czy pięciu egzemplarzy. Ale wysyłam na przykład książki bezpośrednio do Księgarni Powszechnej w Poznaniu. Tyle tylko, że z Rynku, gdzie książki się dobrze sprzedawały, została wykurzona na boczną uliczkę. A to prawdziwa księgarnia, wiedzą, co dobre. Starają się mieć duży wybór, nie tylko to, co się najszybciej sprzedaje. Teraz po Targach zgłosiła się do mnie księgarnia Bagatela na Pięterku z Placu Unii w Warszawie, która woli omijać wielkie hurtownie. Był taki czas, że tak działał również Prus na Krakowskim Przedmieściu.
Już nie?
Nie, przestali płacić. Wyrywanie pieniędzy za dawno sprzedane książki zajmowało mi za dużo pracy. Ale proszę zobaczyć, co się dzieje z tą księgarnią! Jest coraz gorsza, bo zaczęli praktykować te praktyki empikowskie.
Może czas na własną, niszową księgarnię?
Mam tylko dwie rączki, jedną główkę, dwie nóżki.
Wszystko robi pani sama?
Nie umiałabym zaprojektować okładki. Ale na szczęście współpracuję ze świetnym grafikiem Rysiem Kajzerem, który robi takie... kalambury graficzne. O jego okładce „Pensjonatu” Pazińskiego rozpisywali się z tego, co pamiętam, Paweł Huelle i Paweł Dunin-Wąsowicz.
A wracając do pani pytania, to czasem tłumaczę, oczywiście sama redaguję teksty. Korekta – jak jest coś małego, to robię sama. Zawsze jak czytam, to od razu poprawiam – na każdym etapie pracy nad tekstem. Na koniec zawsze sobie drukuję. Wylizuję wszystko od środka, nie ma tam już żadnej literówki... Ale na okładkach się zdarzają. Bo jak się już ześle środek do drukarni, to trzeba jeszcze zmierzyć grzbiet, żeby okładkę zaprojektować do końca. I zawsze jeszcze do ostatniej chwili w tym grzebię, przerabiam. Ostatnio na przykład zrobiłam taki numer Michałowi Sobolowi... Przysłał mi notę o sobie, czytałam ją wielokrotnie, rzecz jasna. I nic nie zauważyłam. Ale jak książka przyjechała z drukarni – to od razu, pierwsza rzecz, która wpadła mi w oko to to, że Sobol jest... „historykiem Kocioła”. Dzwonię do niego zmartwiona.... Na szczęście ma poczucie humoru. Tak to jest, jak się wszystko robi samemu, w napięciu. Sekunda nieuwagi. No i nie ma tego drugiego oka.
Brakuje pani ludzi do pomocy?
Ciągle ktoś mi pomaga. Na przykład Boguś Bachorczyk, od którego czasem dostaję kolaże – na przykład na okładkę Sobola.
Dostała pani? To znaczy, że nie musiała pani płacić?
Nie. Bo to mój przyjaciel. I genialny artysta z Krakowa. Czasem te książki wychodzą taniej, niż by się wydawało, bo ktoś mi coś daje.
Właśnie przyjechał z drukarni zbiór krótkich opowiadań Yasminy Rezy „Hammerklavier. Zmasakrowane arcydzieło”. Przełożył je Andrzej Krzywicki, którego poznałam, wydając dwie książki jego matki, Ireny Krzywickiej. Sam mi zaproponował, że coś dla Niszy przetłumaczy, gratis oczywiście. Takich informacji nie zamieszcza się na stronie redakcyjnej. Niech więc przynajmniej czytelnicy tego wywiadu dowiedzą się, że jeszcze istnieje na świecie bezinteresowność. Ludzi do pomocy, jak sama pani widzi, mi nie brakuje. Brakuje mi partnera, kogoś, kto by razem ze mną – na tym samym poziomie – pracował i myślał.
To ile godzin pracuje pani na dobę?
Tyle, ile nie śpię i nie wychodzę z moim psem na spacery.
Ale właściwie na spacerach też pracuję. Na przykład odkładam pewne telefony, o których wiem, że zajmą mi trochę czasu, na moment, kiedy jestem z psem w parku. Na dodatek urządziłam się tak, że telefon stacjonarny przełącza mi się na komórkę. Jestem w parku i jestem w pracy. Zdarzało mi się nawet redagować w ten sposób książki.
Którą na przykład?
Ewy Andrzejewskiej „Obok inny czas. O mieście i Jakubie”. Siedziałyśmy razem z autorką w ogródku Misianki.
Znów debiutantka. Dlaczego decyduje się pani wydać tę, a nie inną książkę?
Tym razem zadzwoniła do mnie Hanna Krall, która pisze o Ewie w swojej książce „Różowe strusie pióra”. Ale na przykładzie tej książki mogę pokazać pani coś jeszcze.
Ewa mieszka w Nowym Sączu. Była tam architektem miejskim. Nachodził ją taki stary Żyd, który przyjeżdżał ze Szwecji, bo opiekował się żydowskim cmentarzem. I ona na początku była wściekła, że on tak marudzi, że tak zawraca jej głowę. Ale właśnie od niego, nagle, po 25 latach w Nowym Sączu, dowiedziała się, że mieszka na terenie dawnej dzielnicy żydowskiej. To było absolutne tabu. Zaczęła zgłębiać temat – głównie rozmawiając z panem Jakubem, ale też przez szperanie w dokumentach miejskich. Napisała piękną książkę, naprawdę. Wielkim fanem tej książki jest Mariusz Szczygieł. Spotkanie autorskie było w muzeum w synagodze. Sala wypchana po brzegi. Emocje aż kipiały. Każdy miał coś do powiedzenia. Wszystko, co było, kilkadziesiąt egzemplarzy poszło na tym spotkaniu. No to mówię do pań, które pracują w muzeum: przyślę wam jeszcze. A one, że nie wiedzą, że muszą się najpierw porozumieć z dyrektorem. Potem cisza. Po dwóch miesiącach zdecydowali się na 5 egzemplarzy. Natychmiast zniknęły. Dzwonię znowu: no, nie wiemy. W końcu się zniechęciłam. Dlaczego to tak działa?
Zaprzyjaźnia się pani ze swoimi autorami?
Jak się jest z nimi tak face to face, żadnych pośredników na linii, to trudno się nie zaprzyjaźnić.
Nie da się bez osobistego zaangażowania?
Nie da się. Bez tego dawno już bym się poddała. Ta odpowiedź ze świata jest za słaba.
W jakim nakładzie wydaje pani książki?
Debiutantów w nakładzie 600 egzemplarzy. Co już oznacza, że to nie może się opłacić. Znanych autorów od półtora do trzech tysięcy pierwszy nakład. Zdarza mi się robić następne, ale nie za często.
Ile czasu zajmuje pani decyzja, że wyda pani daną książkę?
Na ogół nie mam czasu czytać wszystkiego, co dostaję. Ale czasami podczytam coś z początku i jak jest grafomanią, to czuję ulgę. Mogę wtedy z czystym sumieniem odpisać, że to nie dla mnie. A jak coś jest wartościowe – to mam problem. Muszę przeczytać całość, żeby rzetelnie ocenić. A mam książki, które czekają w kolejce do wydania. I muszę je szybko redagować, czasem tłumaczyć, potem siedzieć na Targach, organizować spotkania autorskie, papiery, buchalteria, wizyty w drukarni, siedzenie z grafikiem. No kiedy ja mam to wszystko zrobić? Więc odpisuję, że zajmie mi to co najmniej 2-3 miesiące, a potem one mijają, a ja jeszcze nie przeczytałam. I się kajam. Albo zapominam, bo tego jest coraz więcej, nawarstwia się to i spiętrza. Czasem kogoś proszę, by przeczytał, ale potem i tak muszę się sama przyjrzeć, bo do końca nie opieram się na niczyjej opinii. Czasem piszę, że wydałabym, ale trzeba to jeszcze przepracować. Czasem się to wlecze nawet 2 lata.
Tylko w przypadku Sobola zajęło mi to pół dnia. Gdy przysłał mi swoje wiersze, oniemiałam z zachwytu i powiedziałam, że wydaję, no trudno, najwyżej stracę, nie wydam innej książki, ale te wiersze muszę. Uważam, że Sobol jest genialny.
Więc popełniam takie szaleństwa.
Co panią utrzymuje na powierzchni? Oszczędności się kiedyś kończą...
Wydałam na przykład książeczkę „Nocnik nad nocnikami”. W dwóch wersjach – dla chłopców i dla dziewczynek.
Korzystamy z niej z synkiem.
Nie planowałam jej, ale wcześniej wydałam książkę Alony Frankel, bardzo ciekawą, autobiograficzną pt. „Dziewczynka”. Tyle że nie „w czerwonym płaszczyku”. Ale tak się składa, że okładka jest czerwona, bo to odwzorowanie jej pamiętnika z dzieciństwa, który wywiozła do Izraela. A ona, zaprzyjaźniwszy się ze mną po wydaniu tej książki, powiedziała: chcesz? wydaj „Nocnik”, bo ja już go wydałam...
...w wielu krajach i w milionowych nakładach.
To też. Ale wydała go też wcześniej w Polsce. Dała jakiejś znajomej gotowca na płycie. Sama przetłumaczyła z hebrajskiego. To było wydawnictwo LSW, ale nigdy się z nią nie rozliczyli.
A ja zwlekałam z tym dwa lata. Bo nigdy wcześniej nie wydawałam książek dla dzieci. No i to się sprzedaje – co rok więcej. Napisała to dawno temu dla swojego syna, który dziś ma już ponad 40 lat. Dzieci to kochają, a rodzicom pomaga w odpieluszkowaniu. W pierwszym roku sprzedały się 2 tysiące, a w zeszłym roku już ponad 4,5. Więc w ciężkich chwilach ratuje mnie ten „Nocnik”. No i parę innych rzeczy, które się akurat sprzedają. Ale na przykład książki Ficowskiego sprzedawały się tylko przez jakieś 4 miesiące. Teraz już nawet zwroty dostaję. Już się nie mówi o Papuszy, więc księgarnie tego nie chcą.
A nie myślała pani nigdy o dwutorowej działalności? Mieć jeden typ książek, które zarabiają na drugi, ten bardziej ambitny?
Gdyby mi wpadł w ręce kryminał, który byłby petardą, to bym wydała. Ale nie czytam kryminałów, więc mi nie wpadają w ręce. To musiałoby być coś, czego bym się nie wstydziła. To nie jest tak, że za żadne skarby nie chciałabym zarabiać. Wręcz przeciwnie. Jednak nie za wszelką cenę. Jeszcze nie umieram z głodu.
Cykl „Projekt Książka” publikowany jest we współpracy z Narodowym Centrum Kultury w ramach Narodowego Programu Rozwoju Czytelnictwa 2014-2020.