RZEMIEŚLNICY KULTURY:  Kapo od słów
Rękopis „Dzienników” Witolda Gombrowicza

RZEMIEŚLNICY KULTURY:
Kapo od słów

Jan Gondowicz

Pole minowe urażonej ambicji, poczucia wyższości i kompleksów zmienia proces redakcji w spektakl iście Gombrowiczowskich min. Trzeba mieć nerwy

Jeszcze 2 minuty czytania

Krytycy znikają z ludzkiej pamięci dzień po śmierci, tłumacze – w dniu śmierci, redaktorzy – za życia. Jak tylko zrobią swoje. A mają robotę niewdzięczną. Nauczono gawiedź czytającą dostrzegać modnego tłumacza. Redaktor to nikt. Czy ktoś przeglądający program w teatrze zawadza wzrokiem o nazwisko suflera? Redaktor to w jednej osobie drugi reżyser, sufler, inspektor sceny, maszynista i strażak. Dwuznaczna sytuacja, bliska ześlizgu na ciemną stronę mocy. Łatwo w tej roli zaszkodzić komuś aż miło. Mogę mówić tylko o własnych doświadczeniach – nadetatowca, wolnej siły pomocniczej. Ze dwadzieścia lat uczciwie, mam nadzieję, uprawiałem ten fach i dopiero niedawno wydawca – wielki koncern – zarzucił mi w oczy, że śmiem trzymać stronę autora, a nie tego, kto płaci. A gdybym tak był na etacie? Konsekwencje poniosła książka, wydana na złość ohydnie.

Co potrafiono zrobić dla etatu, przechodzi ludzkie pojęcie. Na wszelki wypadek pominę dzieła współczesne. Paręnaście lat temu szykowałem do druku „Trzech panów w łódce”. Zajrzawszy w oryginał, stwierdziłem, że dawny polski edytor postanowił dociąć tekst do okrągłej liczby arkuszy. I ktoś tam chytrze dziubał wewnątrz każdego zdania, eliminując niepostrzeżenie tu słówko, tam półtora. Ten odtworzony przeze mnie cudzy przekład ukazał się równocześnie z nowym, pełnym skądinąd kwiatków w rodzaju picia na Tamizie w roku 1888 piwa z puszek, po czym „Literatura na Świecie” uznała, że dawny przekład jednak lepszy. No, myślę, po stu godzinach mej pracy!

Jeśli zatem coś wywalałem, to z własnej woli – zadziałał przywilej późnego urodzenia. Aczkolwiek niejedna „kurwa” padła ofiarą mych skrótów. Dziwna koincydencja sprawia, że w obscena obfitują zwykle fragmenty szczególnie nieudolne. Z tej racji pewna pop-osoba raczyła nazwać mnie w druku „kapo od słów”. Umieściła to w swojej autobiograficznej powieści, co prawda pod sam koniec, ale jednak. Oczywiście wyjaśniała później, że nie wie, co to kapo. Wydawca nie zareagował. 

W paru wywiadach miałem okazję napomknąć, że gdybym tak opowiedział, jak to i owo wyglądało u kogoś pierwotnie, wybuchłby nielichy skandal. Lecz nie opowiem. Redaktorów, na wzór lekarzy, obowiązuje literacka wersja przysięgi Hipokratesa i dożywotnia dyskrecja. Stąd są szczególnie bezbronni. Autor wysyczy przy kawie, że go kroiłem żywcem, ja mogę co najwyżej pokazać mu figę w kieszeni. A jakie to miłe być krajanym żywcem i przepuszczanym przez cudzą wrażliwość stylistyczną, poznałem, kiedy sam stałem się autorem. Jednakże ta druga para oczu, badająca to, co ja, profesjonalny bądź co bądź redaktor, wymodziłem z siebie jako autor, wypatrzyła niejedno. Nobody’s perfect.

W oparciu o to, co sam widziałem i podsłuchałem, poważę się stwierdzić, że znaczna część współczesnej literatury polskiej stanowi pomnik nieznanego redaktora. Są to rzeczy cięte, rżnięte, szczypane i dęte, czyli dopisywane cudzą ręką. Tasowane, nicowane i szmirglowane do glancu. Bez tego nie nadawałyby się do lektury. Przed laty zatrudniałem się czas pewien jako tępiciel karaluchów i pozostała mi z tego zdolność rozpoznawania, czy są w lokalu takowe, bez oglądania zaplecza. Podobną intuicję wyrabia fach redaktora. Przeczytam stronę i wiem, co z nią robiono. 

To właśnie redaktorzy zasilają przeceny. Stosowna doza pracy osób trzecich i czwartych doprowadzi do stanu czytelności każdy gniot. Te zaś przynoszą wydawcom osoby, którym nie sposób odmówić, bądź też skuszeni dla zysku celebryci. Dziś każdy może być autorem, wobec czego nim jest lub będzie. Na progu epoki raz jeden odważyłem się zaprotestować przeciw temu publicznie. Tacy jak ja – rzekłem – potrafią, i to za tanie pieniądze, zrobić książkę z byle czego. Tylko że krzywdzi to pisarzy po ambitnym debiucie, którzy w pięć lat później degradują się do roli wytwórców corocznej chały. I wymieniłem z nazwiska paru takich na sali. Kiedyś pisarz to był sposób na życie – na całe życie. Trzeba się było zastanowić, czy ma się coś do powiedzenia naprawdę. Teraz ktoś, kogo już nie tak chętnie angażują do filmu, albo złamał coś sobie w jakimś sporcie, zakłada bloga, potem tego bloga opyla wydawcy, ja odwalam swoją robotę i jest książka. Żyje miesiąc.

W czasach śledzenia nowości wspomniana intuicja kazała mi stworzyć polską wersję kariery literackiej, jaką w „Zielonych wzgórzach Afryki” wykrył u swych rodaków Hemingway. A zatem – w poprzedniej dekadzie – ofiara literackiej pasji wkraczała na rynek znaczącym i głośnym debiutem. Po tym debiucie ogłaszano siłą rzeczy jej wcześniejszą książkę, ongiś powszechnie odrzuconą. Gdy zaczynało się ssanie na trzeci tytuł, ofiara już miała na koncie garść felietonów, które popełniła tu i ówdzie jako postać modna. Puszczano więc felietony. Po czym, po dłuższej przerwie, wyłaniała się czwarta książka (w istocie druga), z reguły beznadziejna. Przed ostatecznym zejściem na psy co odporniejsze z ofiar zdążyły jeszcze wydać swój dziennik. Wspominam o tym, bo z każdą kolejną pozycją udział redaktorów w twórczym trudzie był coraz większy.

Fach redaktorski ma swoje ciche satysfakcje. Znaleźć komuś, kto na to zasługuje, mot juste, powiązać wątki, wymyślić lepszy tytuł. Lecz wszelkie zmiany natrafiają z zasady na dziki opór. Pomnę, jak redagowałem rzecz współczesną, twór Polki z zagranicy, romans tyleż romantyczny, co amorficzny niestety. Naprawdę mi się podobał. Spotkaliśmy się w służbowym mieszkaniu pewnej firmy w Krakowie i dziewiętnaście godzin bez przerwy ustalaliśmy tekst, kładąc parafy pod każdą zatwierdzoną stroną. Nijak nie mogłem jej przegadać, wszystkie moje sposoby na piękne, inteligentne kobiety były na nic. Kiedyśmy wreszcie, ciężko dysząc, sporządzili tak zwaną dupkę na czwartą stronę okładki, spytałem autorkę, czym się zajmuje tam, gdzie pisała to dzieło. „Jestem – odpowiedziała – zawodowym negocjatorem”.

Pole minowe urażonej ambicji, poczucia wyższości i wybuchających z nagła kompleksów zmienia proces redakcji w spektakl iście Gombrowiczowskich min. Trzeba mieć nerwy. Stargawszy je, podjąłem się, wedle zasady, że dobry autor to martwy autor, poprawić pewien przekład wysoce naukowy. Dzieło było zwaliste, erudycyjne i zajęło pół roku. Strona po stronie wpisywałem własny przekład między wiersze poczwarnej dawnej wersji – tym razem zachowałem korekty... I doczekałem się, że wydawca usunął ciężko zapracowaną klauzulę „przekład przejrzał i poprawił...”. Nie wyraziła zgody rodzina zmarłego tłumacza.

Odtąd nie robię redakcji. I, szczerze mówiąc, chciałbym, by – jeśli idzie o literaturę – przestano wreszcie je robić. Czy redagował ktoś „Nienasycenie”, „Sklepy cynamonowe”, „Ferdydurke”? Pora na moment prawdy.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.