SKOK W BOK: Proroctwa

SKOK W BOK: Proroctwa

Jan Gondowicz

Jeszcze przed chwilą dalibyście głowę, że brak wszelkich punktów stycznych między dr Tadeuszem Ż. a współczesnym nam dr Tadeuszem R. z całkiem odwrotnej strony kosmosu. A jednak punkt taki istnieje. I co wy na to?

Jeszcze 1 minuta czytania

Pisanie polega na dawaniu czegoś, o czym się nie wie, komuś, kto tego nie dostrzeże. Stąd pewien metafizyczny skok w bok literatury, widoczny zwłaszcza w proroctwach. Każdy chyba czytelnik natrafia na rzeczy napisane bez intencji, bezwiednie, które wskutek meandrów przeznaczeń zaczęły znaczyć coś jawnie nieprzewidzianego. Albo natrafia i przeocza. Wobec czego, dla uczulenia na te sprawy, trzy przykłady.

Pisząc niedawno o Witkacym i duchach, przejrzałem relację z seansu spirytystycznego, którą Boy-Żeleński otwiera tom „Brewerie”. I, jak to zwykle bywa z Boyem, trudno było przerwać lekturę. A zaraz dalej w „Breweriach” (1926) widnieje znana relacja „Mój objazd pasterski”, czyli sprawozdanie z rajdu, jaki Boy wiosną 1924 roku odbył po pięćdziesięciu mniejszych miastach polskich z odczytem „Jak zostałem literatem”.

Pierwszym miastem był Toruń. „Czyściutki Toruń, z domkami jak z pudełka zabawek, ze swą dzielnicą ogrodową, balkonami ku słońcu, jakby stworzonymi do werandowania. Budzi się we mnie dawny lekarz: tylko temu Toruniowi wynaleźć źródełko «radioaktywne», a będzie ulubioną miejscowością klimatyczną całej Polski. («Już się robi» – odparł kolega-lekarz, a zarazem możny starosta toruński, kiedy mu uczyniłem tę uwagę.)”

Jeszcze przed chwilą dalibyście głowę, że brak wszelkich punktów stycznych między dr Tadeuszem Ż. a współczesnym nam dr Tadeuszem R. z całkiem odwrotnej strony kosmosu. A jednak punkt taki istnieje. I co wy na to?

Inny przykład. „Pięć tygodni w balonie”, pierwsza z „Nadzwyczajnych podróży” Jules’a Verne’a, opisuje, jak wiadomo, lot owym wehikułem nad Afryką Środkową ze wschodu na zachód. Pod koniec balon flaczeje, sunąc z trudem nad ziemią, i wtedy staje się celem zakusów tubylców. Nie jest to jednak bynajmniej ludność rdzenna, gdyż ta dawno już tyra na plantacjach w Luizjanie. Po czym:

„Na widok podróżników jeźdźcy wydali dziki okrzyk i zaczęli wymachiwać bronią. Ich śniade twarze w obramowaniu rzadkich, zjeżonych bród wydawały się jeszcze dziksze i można było w nich wyczytać wściekłość i groźbę. – «Tak, to oni – rzekł doktor. – Bezlitośni Talibowie, zwolennicy El-Hadżiego! Wolałbym się znaleźć w głębi puszczy niż wpaść w ręce tych wojowników.» – «Nie mają zbyt przyjemnego wyrazu twarzy – rzekł Kennedy – i wyglądają na dzielnych zuchów!»”

Jak widać, już w roku 1863, kiedy wydano książkę, pogląd na talibów był w pełni ugruntowany. I przy spotkaniu z nimi nie pozostawało nic innego, jak wyrzucić broń i ostatnim wysiłkiem przefrunąć na brzeg „europejski”, licząc, że zostaną na swoim.

Jeszcze inny przykład. „Mendel Gdański” (1890), jeden z tytułów do pamięci o Marii Konopnickiej, ma za tło pierwszy pogrom warszawski, zaaranżowany akurat w wigilię Bożego Narodzenia 1881 roku. Narrację, zwyczajem epoki, zaczyna solenna charakterystyka pracowitego Żyda-introligatora. I nagle się robi aktualnie:

„Mimo sześćdziesięciu i siedmiu lat rześki jest jeszcze w sobie. Włosy jego są mocno siwe, a długa broda zupełnie siwa. Pierś zaklęsła pod pikowanym kaftanem często zadychuje się wprawdzie, a grzbiet zgarbiony nigdy jakoś nie daje się rozprostować, ale tym nie ma się co trapić, póki nogi i oczy starczą, póki i w ręku siła jest. Kiedy mu duszność dech zapiera, a w zgiętym grzbiecie ból jakiś krzyże łamie, stary Mendel nakłada w małą fajeczkę tytoń z poczerniałego, związanego sznurkiem pęcherza...”

Co podsunęło pisarce tę właśnie liczbę – sześćdziesiąt siedem? Metafizyka! Warto zapamiętać ten opis na chwilę, gdy tak będziemy wyglądać przy pracy. Z jednym wyjątkiem: nie będzie nam wolno zapalić.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.