Rodzina Bundych z Twin Peaks
fot. Michał Andrysiak

Rodzina Bundych z Twin Peaks

Anka Herbut

„Zbrodnia z premedytacją” Gombrowicza, nabierając scenicznego kształtu, ciąży ku grotesce serialowych „Bundych”, absurdowi „Twin Peaks” i kultowemu nadwiślańskiemu krypto-campowi Moniki Ross z „Klanu”

Jeszcze 3 minuty czytania

Co by się stało, gdyby nasza percepcja rzeczywistości i nasze na nią reakcje były identyczne z tymi, które znamy z seriali i sitcomów? Przesadny gest, egzaltacja, stopklatki podkreślające ładunek emocjonalny sytuacji, a przede wszystkim zawiła intryga napędzana przez miłość, nienawiść i zdradę, nie tyle stałyby się intruzami w naszym świecie, co ujawniłyby toksyczność społecznych relacji. Rodzina jako idealizowana jednostka społeczna jest źle dobranym kostiumem, który uwiera i uwypukla to, co chciałoby się zamaskować. W inspirowanym opowiadaniem Gombrowicza spektaklu Eweliny Marciniak tytułową zbrodnią nie jest zatem śmierć Henryka K./ojca, ale poziom wypieranych z rodzinnego biotopu toksyn. 

Z rozpisanego przez Gombrowicza układu współrzędnych twórcy „Zbrodni” wydestylowali szkielet fabularny oraz niepozorne sugestie, które po zaokrągleniu do pełnowymiarowych komunikatów teatralnych nadają nowy kierunek lekturze. Michał Buszewicz traktuje „Zbrodnię z premedytacją” Gombrowicza jako serię pretekstów, których sensy odkryć można na drodze analizy, dedukcji i w geście prze-pisania. Scenariusz oparty na pięciu postaciach i wymodelowany stylistycznie „masłem” – jak pisała o stylu Masłowskiej Agnieszka Drotkiewicz – jest zupełnie nowym tekstem. Denuncjuje utarte schematy językowe, podważa transparentność stylu i daje dojść do głosu dziecięcej składni. Nowa „Zbrodnia”, nabierając scenicznego kształtu, ciąży ku grotesce serialowych „Bundych, absurdowi „Twin Peaks” i kultowemu nadwiślańskiemu krypto-campowi Moniki Ross z  „Klanu. 

dom był wyjątkowo wewnętrzny

Michał Buszewicz „Zbrodnia”, inspirowane
„Zbrodnią z premedytacją” W. Gombrowicza,
reż. Ewelina Marciniak
. Teatr Polski w 
Bielsku-Białej, premiera 3 marca 2012
Przestrzeń gry wyznacza kawałek podłogi ograniczony od tyłu asymetryczną ścianą częściowo oklejoną tapetą w rajskie ptaki. Niewielka scena przypomina utopioną w ciemności wyspę. Gdzieś w tle widać górę usypaną ze złotych czaszek. Na ścianie po prawej – przypominająca facebookowe albumy seria zdjęć Cecylki K./córki (świetna Jaśmina Polak). Po lewej pan strefy mroku – Antoni K./syn (Rafał Sawicki) białą kredą rysuje na czarnej ścianie turpistyczne obrazki.

Słodko-gorzka Cecylka kręci się nerwowo po scenie, tupie, robi miny, wystawia język, przez cały czas nie spuszczając widzów z oka. Ma na sobie kurtkę w rajskie ptaki – takie same jak te na tapecie. Majtki i skarpetki. Za chwilę wypróbuje zdolności mimetyczne, próbując wtopić się w otoczenie. Unieruchomiona na wdechu Maria K./matka (Marta Gzowska-Sawicka) błądzi tęsknym wzrokiem po widowni: różowa sukienka, jeszcze bardziej różowy sweterek, wytapirowane włosy i mająca za chwilę wybuchnąć egzaltacja. I oto niemy kadr zostaje przerwany natrętnym pukaniem do drzwi. To detektyw. Agent Dale Cooper w wersji Tomasza Drabka: z zakładu pracy Pana K. zniknęła duża suma; należy to zbadać. A co jeśli Pan K. „zszedł wczoraj, ale nie na dół (Michał Buszewicz)? Tym bardziej należy to zbadać. „Panowie, kiedy dwa różne zdarzenia zachodzą jednocześnie, a dotyczą jednego przedmiotu śledztwa, należy się temu przyjrzećpowie Dale Cooper w pilotowym odcinku serialu „Twin Peaks. Tu zaczyna się kryminał. 

Kto zabił? Zabić denata mógł każdy, łącznie z samym denatem: „zmarły został uduszony, a uduszenie to ma charakter sercowy” (Gombrowicz). Nie o to jednak chodzi, czy i kto zabił Henryka K., ale o to, dlaczego mógł go zabić każdy członek rodziny. W zaciszu ogniska domowego czai się niebezpieczna i toksyczna substancja. Jemioła. Kto pod nią stanie, musi kogoś pocałować. Kto zje jej jagody, musi umrzeć. Pani K. i Cecylka grają na zwłokę i zarządzają minutę ciszy, by uczcić pamięć tatusia. Kamień, będący jego pseudo-inkarnacją, zdobią chabaziem, który „wcześniej nad drzwiami wisiał. Ktoś go zdjął dwa dni temu, dzisiaj mama wyszperała i wszystkim pokazuje” (M.B.). Chabaź to jemioła. Kamień to tatuś. Należy się nad tatusiem z jemiołą pochylić. Należy nad tatusiem zapłakać. Nawet jeśli płacze się wyschniętymi od sztuczności łzami jak Maria K. Nawet jeśli w ogóle się nie płacze jak jej córka. Nawet jeśli nieobecności tatusia się nie zauważyło – jak syn. 

kobiecość nigdy nie zawadzi

fot. Michał AndrysiakMaria K. to Peggy Bundy. Ezo-Barbie. Zazdrosna o Cecylkę, niezadowolona z pożycia z mężem i z jego skoków w bok, sfrustrowana pani domu. Poszukuje harmonii ze sobą i ze światem. Mąż zszedł. Detektyw zadaje za dużo pytań. Należy zagłuszyć jego myśli własnym szczebiotaniem, nawet jeśli własne szczebiotanie zagłusza także własne myśli. Należy zatkać detektywowi usta tym, co trafia przez żołądek do serca. Nawinąć makaron na uszy. Kiedy to nie wystarczy, należy zrobić użytek z kobiety. Którejkolwiek. Bo detektyw – podobnie jak tatuś – „miał zawsze skłonność do podwójnych porcji” (M.B.). Wszechpotężny kompleks Edypa kazał Cecylce rywalizować z matką o ojca. I niestety Cecylka wygrała, a matka musiała stać się tłem. Teraz historia się powtarza. Pani K. wyrywa z podłogi kilka desek, pod którymi uformowana w kształt trumny leży czarna ziemia. I w tej czarnej ziemi Maria K. ubrana w błyszczący różowy outfit położy się i umrze. 

podwójna porcja

Jak Audrey Horne miała agenta Coopera, tak i Cecylka K. ma swojego detektywa. Uwodzi go i kokietuje, poszukując w nim perwersyjnej mieszanki kochanka i ojca. Cecylka nie jest już dziewczynką. Kobietą póki co też nie jest. Dziecięca składnia i przesłodzona dziewczęcość zderzają się u niej z logiką rozumowania i świadomą seksualnością. Cecylka potrafi dopasować się do sytuacji. Kiedy trzeba, przebije tapetę i wróci przebrana w kosmiczny trykot. Kiedy indziej włoży złotą suknię z wyzywająco odsłoniętymi plecami i zatańczy nad leżącym wśród złotych czaszek detektywem. Gdy słyszy piosenkę „Daddy” Kap Bambino (użytej zresztą w teaserze spektaklu) – liże swoją rękę, patrząc wyzywająco na widzów i wije się po podłodze w nieumiejętnie powtarzanych figurach erotycznych. Pragnień nie sposób zwerbalizować, ponieważ są tworem ludzkiej wyobraźni – momenty, w których do głosu dochodzi ciało Cecylki i to ono – poza językiem – wyznaje jej pragnienia, dopuszczają widza do wdrukowanego w to ciało gwałtu i do palącej potrzeby miłości.

Dzień przed śmiercią tatusia umarł kot. Nie wiadomo dlaczego. Wiadomo, że mamusia nakarmiła go obiadem, który był dobry, lecz zatruty. Mamusia nie wiedziała, że obiad jest zatruty, a kotka kochała. Córka pyta, kto nie kochał? Matka na to nic. „Kto nie kochał – ona nic! Kto nie kochał – ona nic! Pytam, kto nie kochał – ona nic!!!” (M.B.).

fot. Michał Andrysiak

tu się nie mówi, tu się odczuwa mrok

Antoś K. ma jedną cechę charakterystyczną: wstydzi się. Przez cały czas snuje się wzdłuż ściany, na marginesie zdarzeń. Nie. „Antoś cierpi a nie się snuje” (M.B.). Antoś cierpi ubrany w majtki i za duży, szary sweter. Tonie w mroku i niewiele mówi: kompulsywnie patrzy widzom w oczy albo odwrócony tyłem – sam na sam ze swoją wyobraźnią – ucieka w świat z tatusiem żywym, a nie martwym. Jeden z najbardziej podstawowych mechanizmów obronnych – zaprzeczenie – pcha go do tego, by na własną rękę odbudować pęknięty świat z tatusiem w roli głównej. Jego nieporadne rysunki na ścianie są jak pismo obrazkowe, jak osobna intuicyjna forma wyrażenia siebie i rozmowy z sobą samym: „z sobą samym tylko nawiązuje nić porozumienia czy inny węzeł gordyjski” (M.B.). Antoni K. staje się symptomem tajemnicy niemożliwej do rozwikłania tylko dlatego, że jej tu w ogóle nie ma. 

Osobą, która pcha detektywa ku owej tajemnicy, jest Ciotka (Jadwiga Grygierczyk). Wychodzi z czarnej strefy mroku za sceną, by lakonicznymi sugestiami ukierunkować poszukiwania detektywa. Przebiera się z czerwonego lateksu w czarny i zmienia niebotycznie wysokie obcasy na jeszcze wyższe. Nadprogramowy element rodziny Pana K. jest jednocześnie nadprogramowym elementem spektaklu – najmniej zrozumiałym, najbardziej sztucznym i najbardziej arbitralnym. Psychodela jest bardzo delikatnym tworzywem teatralnym i łatwo drętwieje w udziwnionym geście, jeśli za bardzo chce być psychodeliczna. Wówczas nie tyle niepokoi, ile śmieszy. 

fot. Michał Andrysiak

Marciniak i Buszewicz naszpikowali spektakl krótkimi historiami z kronik kryminalnych, opowiadającymi kulisy zbrodni rodzinnych dokonywanych przez różnych ich członków. Dzięki temu groteskowa fabuła została prześwietlona w tonie serio, który zarysowuje społeczne zaplecze, przełamując komediowość kryminału. Reżyserce udało się utrzymać groteskową konwencję, która śmieszy absurdalnym humorem i przeraża niewypowiedzianymi nigdy expressis verbis problemami, zepchniętymi głęboko pod warstwę fabularną. Przyczyniła się do tego oprawa wizualna Marty Stoces, która wygenerowała podstawowe dla spektaklu sensy, oscylując pomiędzy ols-schoolem lat 90., trashem, plastikowym campem i ezoteryką. W zderzeniu tych estetyk czuć niepokojący wirus, który zaraża całą strukturę spektaklu. I jeśli na końcu Cecylka opowiada historię o musze, to wiadomo, że nie jest to historia o muszę i że nie jest zabawna: „Maska Forda Taunusa była tak gorąca, że mucha dawno sama się na niej usmażyła. Jednak jakie były motywacje kierowców? Czy któryś z kierowców próbował przegonić ją z maski Forda? Czy komukolwiek zależało na jej śmierci? Na którym z samochodów siedziała mucha? Czy siadła tam z własnej woli? Nie wiadomo.



Śródtytuły zaczerpnęłam z opowiadania wchodzącego w skład „Pamiętnika z okresu dojrzewania” Gombrowicza.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.