W jednym ze swoich opowiadań Italo Calvino opisuje plemię, którego największą namiętnością jest spoglądanie w niebo. Niby wszyscy trudnią się tu zbiorem i sprzedażą kokosów, ale prawdziwy sens życiu nadaje kontakt wzrokowy z niebem i tym, co akurat się na nim znajduje. Znaczenie samolotów, rakiet, pocisków samosterujących czy latających talerzy objaśniają szamani plemienia, według których tajemnicze obiekty za każdym razem zapowiadają koniec niewoli i biedy, trapiących plemię od wielu lat. I ta informacja za każdym razem plemieniu wystarczy – nikt nie musi starać się o wolność czy o komfort życia, skoro zostały już zapowiedziane. Nawet jeśli każdy ma świadomość, że nadzieje pokładane w sile znaków i dekodujących je arbitralnie przywódcach mają moc usypiającą, a alfabet nieba staje się coraz mniej czytelny.
Nasza mała stabilizacja
Metafora Calvino w oczywisty sposób odnosi się do instytucji wątpliwych autorytetów i politycznych przywódców szafujących futurologicznymi prognozami bez pokrycia i hipnotyzujących społeczeństwa tematami zastępczymi. Inspirowane „Dekalogiem” Kieślowskiego i Piesiewicza „Opowieści plemienne” Macieja Podstawnego wynikają z podobnych spostrzeżeń: to spektakl o klęsce wiary w nowy wspaniały świat, którego wizja napędzała polską transformację ostatnich dwudziestu pięciu lat. Podstawny pokazuje naprędce sfastrygowany i skarlały świat uformowany według zasad małej stabilizacji – świat dostatecznie dobry, by w nim egzystować, ale niewystarczający do tego, by w nim żyć. Jest tak, jak mówił Kieślowski: „ciągle znajdujemy się w jakichś sytuacjach, z których właściwie nie ma wyjścia – a jak nawet jest, to jest to wyjście lepsze, nie dobre, tylko lepsze od innych”.
„Dekalog: Opowieści plemienne”,
wg Krzysztofa Kieślowskiego/Krzysztofa
Piesiewicza „Dekalogu” II i VIII, scenariusz
Maciej Podstawny, Zuzanna Bojda,
reż. Maciej Podstawny. Teatr Dramatyczny
w Wałbrzychu, premiera 28 lutego 2014Podstawny i Bojda wykorzystują w spektaklu scenariusze piątego i ósmego odcinka „Dekalogu”, szatkują je i miksują z postaciami i zjawiskami kultowymi dla polskiej rzeczywistości polityczno-kulturowej po 1989 roku: jest więc i Tadeusz Mazowiecki z polityką grubej kreski, jest Hanna Krall, Jerzy Kukuczka i Krystyna Janda, a nawet holenderski Langenort i kwestie jezusowo-maryjne. Wszystko to umieszczone zostaje w fikcyjnych realiach: w piwnicy żelbetonowego bloku wybudowanego nad lapońskim jeziorem Inari w 2028 roku. W oldskulowym drapaczu polskich chmur, który miał być rodzimą marką równości, wolności i braterstwa, a stał się symbolem niespełnionych marzeń o lepszej Polsce. Plemienna legenda głosi, że w 2016 roku Komisja Europejska uznała, że budynki z wielkiej płyty stanowią zagrożenie dla życia lokatorów, wobec czego należy je rozebrać i zburzyć. Blok nad jeziorem Inari jest ostatnim egzemplarzem tego gatunku.
Nic się tak nie brudzi jak czyste ręce
Scena jest niemalże pusta. Po prawej duży ekran. Kilka krzeseł. Gdzieś pod tylną ścianą wiadra z białą farbą: szeroko dostępną z przeznaczeniem na umywanie rąk i wybielanie sumienia. Na podłodze zwierzęce futerka i skórki. W głębi sceny zaciemnione, zalane wodą i prowadzące donikąd pomieszczenie: w jego centrum przewrócona i rozmrożona lodówka, tuż przed – napis WYJŚCIE. Po chwili ktoś powiesi na nim futerko martwego królika. Wyjścia nie ma.
W ostatnim bloku na świecie wszyscy wszystko o sobie wiedzą i wszyscy wszystko oceniają. Zwłaszcza nie swoje sprawy. Sytuacja przypomina trochę telewizyjny talk show, którego uczestnicy w obecności tysięcy widzów roztrząsają najintymniejsze i najbardziej bolesne fakty ze swojego życia. Fakty często z etycznego punktu widzenia niejednoznaczne, ale czekające na jednoznaczną ocenę. Mamy więc Krystynę (Sara Celler-Jezierska), która jest w ciąży z mężczyzną, który nie jest jej mężem i której mąż właśnie umiera na raka. Załóżmy, że jesteś Krystyną – co robisz? Mamy profesor Mirkę (Mirosława Żak), która mogła w czasie wojny uratować życie żydowskiej dziewczynki, ale ze strachu przed konsekwencjami tego nie zrobiła. Załóżmy, że jesteś Mirką – co robisz? Mamy konserwatywnego Wojtka (Piotr Mokrzycki), który kocha się w wojującej Żydówce (Rozalia Mierzicka), a przecież mu nie wolno. I Żydówkę, której przodkowie „uczyli się języków obcych i trudnej sztuki kupiectwa, podczas gdy nasi przodkowie byli zwykłymi śmieciami i psami”. Jesteś Wojtkiem albo jesteś Żydówką – co robisz?
Koniec snów. Interesują nas fakty.
W „Opowieściach...” pojedynczy przypadek poddaje się zbiorowej analizie i interpretacji, próbując zrozumieć motywacje każdej ze stron. Nie ma już autorytetów z moralną legitymacją, każdy musi radzić sobie sam. Premier Tadeusz Mazowiecki (Ryszard Węgrzyn) jest jednocześnie działającym w podziemiu aborcyjnym lekarzem i pozorowanym szamanem, który rytualnie pozbawić życia może już tylko plastikowego renifera, a sam obrzęd odprawia za pomocą rury do odkurzacza, patyków i świecących choinek na baterie. Niezależnie od tego, jaka instancja zostanie wezwana do odpowiedzi, żadna odpowiedź nie padnie. Klęskę ponosi polityka, lekarska etyka, religia. Nie ma już żadnego przewodnika. Szaman-Mazowiecki nosi spodnie capri i perukę z długich siwiejących dredów. Ni to szaman, ni rasta, ni polityk – co najwyżej szemrany spin doctor. Na dobrą sprawę niczego nie jest pewien, niczego nie potwierdza, niczemu nie zaprzecza. Mówi za to z nieznośnie uduchowioną egzaltacją. Przerysowany i przegadany. Przeciągła artykulacja, motoryka w slow motion, myślowa prowizorka. Polski prorok, polski easy rider, polski Noe. Mit wielkiego przywódcy, z którego nic już nie zostało. Brak mi tylko pewności, czy wszystko to jest wynikiem świadomej kreacji, a nie efektem ubocznym aktorskiej emfazy.
Żeby rzecz dobrze zobaczyć, trzeba się od niej oddalić.
„Dekalog” Kieślowskiego opowiadał o człowieku z panoramą społeczno-polityczną w tle – w „Opowieściach plemiennych” rodzajowość sytuacji wprost topnieje pod ciężarem polityki – także tej kulturalnej – zamieniając się tym samym w teoretycznie ujęty przypadek do rozważenia. I z tych rozważań niewiele też wynika, na zadawane pytania nie ma dobrych odpowiedzi, a moralny niepokój powszednieje do tego stopnia, że niepostrzeżenie wtapia się w lokalny styl i koloryt. Podczas pracy nad „Dekalogiem” Kieślowski mówił, że napięcie, poczucie bezsensu i pogarszających się czasów było wtedy już namacalne, że „pod uprzejmym uśmiechem wyczuwało się wzajemną obojętność i miało się wrażenie, że coraz częściej ogląda się ludzi, którzy nie bardzo wiedzą, po co żyją”.
Tematy aborcji, antysemityzmu i upadku autorytetów pojawiają się w „Opowieściach...” i znikają, krążą po spektaklu naświetlane pod różnymi kątami i przetrawiane na tysiąc różnych sposobów: w formie newsu na ekranie, jako obraz wideo albo pod postacią społecznie zaangażowanych songów. Informacyjny patchwork – zewsząd bodziec. Ale o ile newsy stanowią rodzaj didaskaliów konotacyjnie dookreślających sytuacje, o tyle wideo pełni właściwie funkcję ozdobną – szkoda, bo w spektaklu inspirowanym kinem moralnego niepokoju to właśnie od wideo można by oczekiwać nieco więcej. Co jakiś czas spektakl przecinają też grupowo wyśpiewywane piosenki, kontrowersyjne i ciężkie wątki ujmujące w musicalowy format. I ich koncyliacyjne założenie jest tutaj oczywiste, a wspólnotowy cel zrozumiały, ale pozorny radykalizm tych tekstów raz to w zestawieniu z ich toporną stylistyką, innym zaś razem z przepoetyzowaną frazeologią, spycha spektakl do poziomu rubasznej śpiewogry w stylu „społeczeństwo jest niemiłe”.
Mam mieszkanie. Mieszkam z wyrzutami sumienia.
Podstawny swoimi „Opowieściami plemiennymi” zadaje pytanie o to, jak rozmawiać o Polsce, kiedy nie ma wspólnej płaszczyzny porozumienia? Kiedy plemieniu nie udaje się wypracować żadnej wspólnoty? Profesor Mirka nie chce słuchać o tym, co zdarzyło się w bloku obok: „Nie słyszałam o tym. Zacznijmy rozmowę jeszcze raz”. Profesor Mirka kiedyś miała wiele wyrzutów sumienia, lecz odkąd poznała różne techniki samoobrony, czuje się znacznie lepiej: uważa, że eutanazja to okrucieństwo, a aborcja to świństwo, że kara śmierci jest obowiązkowa, że papierosy powinny być zabronione, że powinno się zlikwidować samochody oraz że flaki sojowe to hipokryzja. Krystyna lubi dobrze grany teatr przede wszystkim: lekko grany, niedociskany, niekrzyczany bez powodu. Bo ma gust taki jak przeciętny Polak. Tak się napracowała ciężko przez te czterdzieści pięć lat, że teraz wolno jej na koniec się śmiać, robić rzeczy jasne, które są piekielnie trudne, bo komedia i farsa to jest już wyższa szkoła jazdy. I wiadomo, że nazwisko Krystyny zaczyna się na „J” i kończy na „anda”, a jej teatr jest jednym z pierwszych w Polsce teatrów prywatnych. Hanna Krall (Karolina Krawiec) sika do wiadra z wybielającą ręce i sumienia białą farbą i ucieka przed Polską do Ameryki.
Podstawny dokumentuje swoim spektaklem moment, w którym okazuje się, że wszystko miało się udać, ale nic się nie udało. Wolność zewnętrzna wprawdzie została osiągnięta, ale wewnętrzna jeszcze nie. Walczy się tu z namiętnościami, z biologią, z własną przeszłością, z poczuciem winy albo z powinnością. Czeka się na exposé Mazowieckiego, a na ekranie wyświetlone zostaje przemówienie Jaruzelskiego, w którym ten obwieszcza, że oto ojczyzna nasza stoi nad przepaścią. Że atmosfera niekończących się konfliktów, nieporozumień, nienawiści sieje spustoszenie psychiczne, kaleczy tradycje tolerancji. Wniosek taki, że raczej niewiele zmieniło się od ’89. Jerzy Kukuczka (Dariusz Skowroński), obudzony po dwudziestu pięciu latach górskiej hibernacji, może już tylko wygłosić exposé i stwierdzić, że zmarnowaliśmy dwadzieścia pięć lat, a jedyne, co nam się udało, to nie zbankrutować. Trudno, Michał Żebrowski uroni drugą w życiu męską łzę. Ale nie ma już komu objaśniać, co oznaczają samoloty, rakiety, pociski samosterujące i latające talerze, bo wzrok plemienia przeniósł się z nieba na kokosy.