Kolorowanka. Przystanek drugi: Armenia
fot. Marta Stoces MissBeware

Kolorowanka. Przystanek drugi: Armenia

Anka Herbut

Armenia to kamień, stalowo-sine niebo, koronki chaczkarów i ogrom Araratu. Miasta jak makiety budowane z jednakowych klocków. Symetria terenów industrialnych skontrowana z nieustępliwością natury

Jeszcze 3 minuty czytania

kamień na kamieniu
Z Tbilisi wyjeżdżamy bladym świtem, bo choć mamy do przejechania zaledwie 260 kilometrów, to w stolicy Armenii będziemy dopiero po południu. Droga do granicy ciągnie się wzdłuż pasma miękkich, gęstych i łagodnie nawarstwiających się gór. Ale im bliżej Armenii, tym bardziej krajobraz się wyostrza, tężeje i nabiera ciężaru. Wszystko, co widzimy wydaje się być wykute z kamienia. Od granicy w Sadachlo (tu stykają się ziemie Gruzji Armenii i Azerbejdżanu) w głąb Armenii biegnie rzeka, na którą z nieba spadają grubo cięte skały w szaro-rdzawym kolorze. I taki kadr ciągnie się długie kilometry aż do momentu, w którym dokooptowuje się do nas pewien charyzmatyczny Gruzin. Gruzin kupuje kilka opakowań jogurtu, wypija duszkiem, otwiera okno samochodu i wyrzuca opakowania: dozowany oszczędnie uśmiech, świdrujący wzrok i niezmierzone pokłady samozadowolenia. Kalka rysunku edukacyjnego z książki do Środowiska: rzeki szum, ptaków śpiew, szosa sucha pośród drzew oraz burząca decorum obrazka przekreślona puszka po konserwie. Nie zanieczyszczaj lasu. Szanuj zieleń.

To doskonałe odzwierciedlenie stosunków gruzińsko-ormiańskich. Stosunków antagonistyczno-synergicznych. Z jednej strony mają z sobą bardzo wiele wspólnego (unikalność alfabetu, kaukaski patriotyzm lokalny, obustronne wpływy kulturowe), z drugiej walczą z sobą o prymat w regionie oraz wzajemnie konstruują na swój temat coraz bardziej absurdalne dowcipy i historie. Jaki kraj jest jedynym krajem na świecie, który dzięki rozległości swoich ziem jest w stanie otoczyć ocean? Siaet more w Erevane a w Erevane mora net a tam est ozero Sevane / xocesh ver a xocesh net! Ta piosenka to chyba najczęstszy komentarz Gruzina w dyskusji na temat świetności Armenii. Ormianie zaś boki zrywają z pańsko-włodarskich zapędów Gruzinów, którzy wszystko mają lepsze, większe i ładniejsze. Gruzini o Ormianach mówią to samo. Ani Ormianie, ani Gruzini natomiast nie poważają Azerów. Dla Ormian to efekt wciąż aktualnego konfliktu o Górski Karabach (jeśli w paszporcie figuruje wiza Górskiego Karabachu, można zapomnieć o wjeździe do Azerbejdżanu). Dodatkowo wciąż żywe pozostają animozje pomiędzy Ormianami i Turkami, dotyczące ludobójstwa dokonanego przez Turków na Ormianach na początku XX wieku. Tak wygląda kwadratura kaukaskiego koła.

skały w pobliżu Airavank, fot. A. Herbutklocki lego
Tymczasem docieramy do Erywania, który jest monumentalnym, betonowym miastem składającym się z symetrycznie rozlokowanych dłuuuugich ulic i mieszkalnych kubów. Miastem prostopadło-równoległym i szaro-szarym: jakby ktoś przez kalkę kopiował wycinki dróg i placów po to, żeby obok postawić ich powiększone i pomniejszone wersje w radykalnym stylu radzieckim. Miastem przewidywalnym architektonicznie, ale zaskakującym społecznie. Bo oto kiedy wysiadamy z masziny, podchodzi do nas człowiek z liściem na głowie i z gałęzią w dłoni. Ormiański Gustaw-Konrad. Podchodzi, próbuje zagaić po ormiańsku i nieustraszony podąża za nami przez następne pół godziny. Za chwilę kierowca samochodu jadącego jedną z większych ulic Erywania, trąbi i krzyczy coś w naszą stronę. Po kilku minutach zabiega mi drogę: u tiebia krasiwe glazy. Sini kak Sevan. I: I want to learn english. You teach me. I tak zaczęła się trzecia forma zależności, jaką zaobserwowałam w Armenii: symbioza ery voyeura. Ja patrzę na Armenię, Armenia patrzy na mnie.

Airavank nad Sevanem, fot. A. HerbutErywań ma dość jednostajny krajobraz. Ale to, czego nie można pominąć dryfując po labiryncie jednakowych ulic to na pewno Muzeum Siergieia Paradżanowa (choć Ormianin z pochodzenia, mieszkał i tworzył w Tbilisi…) i Muzeum Genocydu dla odważnych, a z drugiej stronie grająco-tańczące fontanny na Placu Republiki i jedna jedyna zabytkowa uliczka Abowiana, która uchowała się przed pan-modernizacją miasta.

Jedziemy do Eczmiadzyna - siedziby katolikosa Kościoła Ormiańskiego i najstarszego na całym Kaukazie kościoła św. Grzegorza Oświeciciela. Jeszcze nie wiemy, że oto tego dnia obchodzony jest Dzień Eczmiadzyna: balony, setki dzieci w różnokolorowych ubraniach galowych, skoczna muzyka z mocnym bitem na 2/4 oraz część artystyczna w kostiumie z epoki. Sama nazwa Edż Miacin znaczy tyle, co Zstąpienie Jednorodzonego. Według legendy bowiem to sam Chrystus wskazał św. Grzegorzowi miejsce pod budowę Katedry. Dzisiaj to najważniejsze miejsce kultu religijnego w Armenii.

Eczmiadzyn katedra, fot. Marta Stoces MissBewarestop in the name of love
Bardziej niż sama Katedra interesowały nas kościoły św. Szogakat, św. Gajane i św. Hripsime. Ostatnia z nich miała zostać zmuszona do małżeństwa z rzymskim imperatorem Dioklecjanem, ale razem z 38 innymi mniszkami uciekła do Armenii. Tam odrzuciła również zaloty pogańskiego króla Tyrdata, który skazał ją na śmierć przez umęczenie, a następnie uderzył wtedy w konkury do Gajane. Ta również mu odmówiła i jak Hripsime została skazana na śmierć. Ostatnia, Szogakat, została zamordowana wraz z pozostałymi mniszkami w miejscu, w którym dziś stoi poświęcona jej świątynia. Sam Trydat zaś oszalał i przekonwertował kraj na chrześcijaństwo. Zapalamy świeczki. Jesteśmy emo.

chaczkary na cmentarzu Noratuz,
fot. Marta Stoces Miss Beware
Łapiemy stopa do Garni. Żeby tam dotrzeć, musimy przejechać łukiem przez Erywań i przedostać się na jego drugą stronę. O dziwo po paru minutach zatrzymują się dwaj chłopcy. O dziwo jadą do Garni. Teraz jeszcze ubrani w robocze kombinezony i umorusani smarem, w Erywaniu przebiorą się w strój wyjściowy: śnieżnobiałe spodnie, wyprasowana czarna bluzka z lśniącym nadrukiem oraz polerka obuwia. Świeżość mięty i perfuma. Istnieją przypuszczenia, iż w międzyczasie udali się do fryzjera, gdyż ich koafiury nabrały świeżości, a pasma grzywki niezwykłej regularności. Jedziemy do Garni. Po drodze jeszcze manewr sklepowy, czyli: chcemy coś kupić, nie wiemy co, ale wiemy, że dzielimy się w samochodzie na pary mieszane płciowo i dlatego musimy z niego wysiąść. You never gonna get this. You never gonna get this.

monastyr św Gajane, fot. Marta Stoces Miss BewareCzy lubimy saunę? Czy pójdziemy do sauny? Czy mamy chłopaków? Lubimy saunę. Nie pójdziemy do sauny. Mamy chłopaków. Czy chcemy Snickersa? Może orechy? My harosze. Pokuszajem, pasmatrim, potańcujem? Hell yes, really want to kuszać now? Yyy. Prosimy do Garni.

Żeby zobaczyć Garni warto nawet paść ofiarą krótkotrwałego stalkeryzmu. Kompleks świątynny leży w poszarpanym jak wydzieranka wąwozie rzeki Azat. Dookoła wysokie po samo niebo góry. Pada, niebo jest szare i gęste. Jak na skrosowanym zdjęciu. Świątynia przypomina hellenistyczne albo syryjskie prostokątne budowle otoczone gęstą kolumnadą. Bazaltowe rzeźbienia, zwartość, ciężar. Wygląda to jak najbardziej opuszczone miejsce na Ziemi. Dookoła tylko obrane z jakiejkolwiek roślinności rdzawe skały. Tu można by nakręcić film o końcu Świata. Tu Philip Glass mógłby nakręcić swoją trylogię Qatsi. Prosimy z powrotem do Erywania.

Yerevan fot Marta Stoces MizBewaresladkie kak kanfietki
Mieszkamy pokątnie w jednym z Erywańskich hoteli. Ponieważ pokątnie, musimy uciekać o czwartej rano. W Erywaniu jasno robi się około ósmej. Błądzimy. Trafiamy do jedynej otwartej stołówko-poczekalni. Nie ma wody, więc pani idzie do sąsiada. W głębi tajemnicze drzwi i niewielkie pomieszczenie. Po paru minutach za tymi drzwiami zniknie siedmiu mężczyzn w wieku dojrzałym, w skórach oraz w pełnym rynsztunku gadżetów elektronicznych. Najtwardsi cinkciarze w mieście. 4:48 Psychosis. Idziemy dalej. Trafiamy do kolejnej zamkniętej knajpy: tym razem w środku siedzi dwóch policjantów. Dostajemy dobrą kawę, pogaduchy po rosyjsku, miłą aparycję i liczne uśmiechy. Policja odjeżdża na sygnale, a my odjeżdżamy marszrutką do Sevanu.

Sevan słynie z tego, że leży nad jeziorem Sevan oraz z tego, że znajduje się tam największy w  rejonie szpital psychiatryczny. Kawa, chaczapuri i idziemy na wylotówkę do Airawank. Z Alfredem. Airawank jest jednym z najbardziej klimatycznych monastyrów, jakie widziałam. Leży na wzgórzu opadającym prosto do Sevanu: dookoła lazurowa woda i kamienie. Ekstremalnie grube ściany świątyni przypominają plastry miodu - dziury po kulach są pozostałością po zatargach z Turkami. Niewielkie i wąskie okienka, pojedyncze chaczkary i wyryte w pobliskich skałach ormiańskie krzyże. Więcej starych koronkowo rzeźbionych chaczkarów, rozrzuconych oszczędnie w opustoszałej przestrzeni zobaczymy na cmentarzu w pobliskim Noratuz.

Ostatni przystanek to Dilidżan, który przewodnik przedstawia jako piękny i zielony. Właściwie Dilidżan jest piękny i zielony, ale przy tym bardzo uporządkowany i dostosowany do turystycznego gustu. Nie tego szukałyśmy w Armenii, a ponieważ jedząc bułki na ciągnącym się wzdłuż rzeki murze, zauważyłyśmy, że szyby wszystkich stojących w korku samochodów, nagle się opuszczają, wracamy do Gruzji. A wracamy powoli, ospale, jak żółw ociężale… W automobilu z trzema pijanymi Ormianami. Rozpiętość wieku: 15-55. Jeden z nich - ten, który odegra w naszej historii największą rolę - nosi dość egzotyczne imię Dickon.

Maszina Dickona przypomina szczelnie zamkniętą metalową puszkę. Drzwi nie otworzę, bo nie ma klamki. W razie potrzeby stłuc szybkę? Dickon pali superhiperextramocne, pije piwo. Nam w udziale przypada wino. Dickon siada między nami i z dumną miną baszy nalewa wino do plastikowych kubków. Menisk wypukły. Karmi nas kanfetami. Aj, paczemu, paczemu wy sladkie kak kanfietki? Rozdaje cukierki, rozdaje orzechy, rozdaje buziaki. Ja ne czort. Wy maje dietia. Maje wy krasiwe. Od teraz jesteśmy diewoczkidżan. Martadżan i Ankadżan (końcówki dżan używa się w Armenii jak określenia kochaniutka, słodziutka). Z każdym następnym zdaniem Dickon, dzięki swoim zdolnościom akomodacyjnym, przylega do nas coraz bardziej. A przylega ponieważ jest smutny. Babuszka mu umarła. Co chwila zatrzymują maszinę, bo dzwonią w sprawie babuszki. Gubią drogę, zawracają. Tuż pod granicą Dickon oświadcza, że zawiezie nas do samego Tbilisi. Zbytek łaski. Przekraczamy granicę. Jest noc. Ciemno wszędzie, głucho wszędzie. Co to będzie? I wtedy zdarza się cud. Do Tbilisi zawiezie nas Nukri. Zaprasza do Kachetii i daje siatkę alkoholu, żeby zmienić odczyn dnia z kwasowego na zasadowy. Przekraczamy granicę. Czujemy się jakby zstąpił duch i odmienił oblicze Ziemi, tej Ziemi.

Do Armenii niedługo wrócę. Do miast ormiańskich wracać nie chcę. Następny przystanek: Turcja.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.