SŁAWA: Teatr niskobudżetowy
fot. Jacek Kołodziejski / Mister D.

15 minut czytania

/ Obyczaje

SŁAWA: Teatr niskobudżetowy

Rozmowa z Dorotą Masłowską

Często słyszę, jak ktoś się dziwi, że nie jestem gruba albo że nie jestem jakąś obelżywą menelką z bloków, albo że jestem normalna. To bolesne, ale to jest efekt uboczny wymieniony w ulotce

Jeszcze 4 minuty czytania

ANKA HERBUT: Rażą cię ludzie, gdy łażą, łażą, łażą wokół?
DOROTA MASŁOWSKA:
Rażą. Chociaż to nie jest takie proste. Przez całą swoją dorosłość jestem osobą publiczną, mam rozpoznawalną twarz i nazwisko. Gdyby tak strasznie mnie to raziło, to myślę, że znalazłabym sobie inne zajęcie. Byłoby hipokryzją ciągle twierdzić, że ta popularność to coś, co przyszło i się na mnie rzuciło: bo to ja się na nią zdecydowałam i w jakiś sposób ciągle decyduję. Z drugiej strony od wielu lat prowadzę dość konsekwentną politykę antycelebrycką i antyściankową. Nie chodzę na premiery, rauty, nie pozuję do zdjęć. To mój margines godności i higieny psychicznej. Samo łażenie ludzi wokół to zresztą w sumie pół biedy – najgorsze jest, gdy chcą sobie pstrykać z tobą zdjęcia, nadmiernie się fraternizują i na różne chytre sposoby skracają dystans. To bywa męczące. Ale nie wszystkie tego typu akcje są przykre: jest też dużo osób, które potrafią taktownie, z wdziękiem i bez stwarzania opresji powiedzieć, że lubią to, co robisz, a także tych, które potrafią z wdziękiem powiedzieć, że nie podoba im się to, co robisz i tego nie poważają, ale że nie jesteś z tego powodu kurwą. Staram się doceniać każdy przejaw taktu w tej kwestii. 

Na początku też tak reagowałaś?
Na początku obsługiwałam to bardzo nieudolnie. Nie miałam żadnej asertywności: albo pozwalałam sobie wchodzić na głowę, albo dostawałam histerii. Kiedy zadebiutowałam, to ta pierwsza fala popularności była najpośledniejszego typu. Pisały o mnie tabloidy i „Vivy”. Szybko zrozumiałam, że to kompletnie nie dla mnie. Choćby przez skretyniałe narracje, które takie media tworzą na twój temat – przy pewnym poczuciu absurdu i wrażliwości na język okazują się niezwykle upokarzające. Druga fala tego typu badziewnego fejmu spotkała mnie po filmie „Wojna polsko-ruska”, który stał się kultowym filmem dresów. Taka rozpoznawalność to nie jest coś, z czego można się łatwo wycofać. W miarę upływu czasu zrozumiałam jednak, że można w jakiś sposób nią zarządzać, kontrolować. Potrzebuję normalności – bycie zaczepianą na ulicy nie sprawia mi frajdy. Dlatego przebieram propozycje wywiadów, zdjęć, programów, bardzo to minimalizuję. Staram się wywiązać z – nazwijmy to – „obowiązku promocyjnego”, który mam wobec wydawców, ale na własnych zasadach. 

Mam wrażenie, że niespecjalnie starasz się być w centrum uwagi, a i tak jesteś. Nie ubierasz się w ekscentryczne kapelusze, nie wrzucasz selfie na bloga, bo go nawet nie masz, nie chodzisz do Pytania na śniadanie, a i tak jesteś w centrum uwagi. Może w świecie mediów taki eskapizm jest właśnie najbardziej podniecający i najsilniej intryguje, bo występuje z niemal zerową częstotliwością?
Być może tak to działa, ale to nie jest mój chytry plan. Jest sporo ludzi, których nakręca i podnieca to, że są oglądani, że budzą zaciekawienie, że inni się na nich gapią. To im daje paliwo. Mnie nie daje. To nie dlatego, że jestem taka skromna, bo wcale nie jestem. Mam obsesję na punkcie wolności i samosterowności, obserwowana bardzo się męczę. Ale tak jak wspominałam, to ja sama okresowo tę chmurę podnoszę i nie mam się na co zżymać.  

Masz psychofanów?
Miałam i mam różnych zagorzałych fanów. Również typu obsesyjno-kompulsywnego. Zwłaszcza na początku, kiedy nie wypracowałam jeszcze systemu immunologicznego ani jasno wytyczonych granic, spotykało mnie mnóstwo psycho-sytuacji. Teraz też zdarza mi się jeszcze od czasu do czasu ktoś, kogo uczucia na mój temat są niezdrowe. Ale nie chcę o tym mówić – jestem pod tym względem przesądna. Psychopaci nie próżnują; ich imienia nie wolno wypowiadać nadaremno. Wołasz ich i oni przychodzą. 

Nie masz czasem takiego niewygodnego poczucia, że ludzie interesują się produktem pt. Dorota Masłowska, a nie samą Dorotą Masłowską? Że ty sama jesteś w tym paradoksalnie mało ważna?
Może tak być. I właściwie jest mi to na rękę. To mnie też trochę izoluje, zasłania. Trzeba pamiętać, że jestem osobą znaną, ale tylko częściowo lubianą. Mnóstwo osób mnie nienawidzi i wysyła mnie na operacje plastyczne, do logopedy i do różnych piekieł. Więc produkt Dorota Masłowska pozwala mi trochę to sobie amortyzować. Czasem jest mi przykro, że ludzie, którzy mnie nie znają, patrzą na mnie i mają na mój temat gotową ocenę właśnie na podstawie wizerunku medialnego. Często słyszę, jak ktoś się dziwi, że nie jestem gruba albo że nie jestem jakąś obelżywą menelką z bloków, albo że jestem normalna. To jest bolesne, ale to jest efekt uboczny wymieniony w ulotce. Jedyne co można zrobić, to pilnować tego, kim się jest w swoim świecie prywatnym. Popularność to są ogromne przeciążenia psychiczne, na które nie wszyscy są gotowi. Znam przynajmniej kilkoro wybitnych artystów, których nie stać na tortury bycia ocenianym, wycenianym, umieszczanym w hierarchiach i na wyprzedażach. Robią różne autosabotaże, by mimo ponadprzeciętnego talentu pozostać gdzieś z boku. Często właśnie nie dlatego, że świat jest taki niesprawiedliwy, tylko dlatego, że to jest ich decyzja – nie zawsze zresztą świadoma. A z drugiej strony istnieją przecież całe tabuny ludzi bez właściwości, którzy dla tych paru chwil w światłach rampy i zdjęć na promocji najnowszego modelu Volvo są w stanie płacić cenę bycia ciąganym twarzą po gnoju.  Jak oni śpią w nocy? 

fot. Jacek Kołodziejski / Mister D.

Myślę, że jest kilka powodów, dla których to robią. Kasia Cichopek wyznała ostatnio na przykład, że monetaryzuje swoją popularność.
Że taka przenośnia? 

No tak. To brzmi bardziej profesjonalnie i doniośle niż takie chamskie sprzedawanie się”...
Aha, że ta rozpoznawalność jest policzalna, wycenialna i jak umiejętnie upublicznisz ślub albo pogrzeb, to wzrośnie twój potencjał reklamo-nośnika? Albo to spowoduje, że dostaniesz serial albo kącik w „Dzień dobry TVN”? Kiedy zaczęłam robić muzykę, przeszłam do innego sektora popularności niż ten, w którym funkcjonowałam jako pisarka. I oprócz pięciu milionów komentarzy  o treści „tyż tok umim śpiewoć” na Onecie, zaowocowało to kilkoma propozycjami reklam. Nie wiem nawet, co miałam reklamować, bo żeby się dowiedzieć, musiałabym się na nie wstępnie zgodzić, a nie chcę i nie mogę tego zrobić nawet z czystej ciekawości. Ale byłam tym bardzo przejęta. Powróciły do mnie jakieś takie orwellowskie fantazje z młodości: o systemie, który próbuje przechwycić każdy względnie wyrazisty głos – momentalnie pojawia się wtedy propozycja powiedzenia nim „Skoda to dobry samochód” albo „Weź kredyt w City Banku”.  

Po prostu jest duży popyt na kanapki z hajsem.
Po prostu wezwałam te kanapki i one przyszły. 

Myślisz, że literatura znajduje się na marginesie celebryckiego świata, czy ciąży już ku centrum?
W idealnym świecie literatura znajduje się na marginesie takiego świata, ale od co najmniej dziesięciu lat podlega naturalnym prawom rynku i pisarze są zobowiązani czarować oraz kokietować publiczność i – tak samo jak reszta wykonawców – zachęcać ich do kupienia czegoś ze swojego straganiku. Myślę jednak, że pisarze nie są jakoś szczególnie atrakcyjni dla „Faktu” i „Gali” – ten zawód powoduje, że jest się trochę niechlujnym, używa się trudniejszych wyrazów, nie ma się głowy do operacji plastycznych, słowem – trudno uosabiać marzenia tłumów. Choć przyznaję, że ciekawy był przypadek Wojciecha Kuczoka i Agaty Passent. Nie podejrzewałam nigdy Wojciecha o taki potencjał ściankowo-stylizacyjny. 

No, ostatnio i Karpowicz miał swoje pięć minut.
To było chyba niezamierzone pięć minut. 

Mogli wysyłać do siebie listy w kopercie, ale korespondowali za pomocą publicznych statusów na Facebooku i na łamach prasy. I jakoś tak się złożyło, że aż do tego momentu żadne z nich nie było na Pudelku...
Tymczasem... 

... tymczasem nagle znaleźli się i na Pudelku, na Pomponiku i w Fakcie. Nie twierdzę, że mieli takie intencje, ale w jakiś perwersyjny sposób okazało się, że ich literatura nie miała takiej siły przebicia jak ich prywatny skandal.
Wiadomo, że największą siłę przebicia ma gówno i syf. Nie ma co ich mocy medialnej porównywać do mocy literatury pięknej. Ludzie uwielbiają takie plwociny, egzekucje, rytualne wywożenie kogoś na gnoju. To jest artykuł pierwszej potrzeby, a nie żadne książki. I to się zawsze będzie lepiej sprzedawało. 

Co jest teraz modne w literaturze?
O, rety. Nie mam pojęcia, co jest modne. Ja to czytam jakieś straszne ramoty. Jestem czytelniczym hipsterem. 

A co teraz czytasz?
Moja odpowiedź będzie bardzo niegustowna, bo jestem na etapie niegustownej fascynacji Witoldem Gombrowiczem. Czytałam go jako dwudziestolatka, bez zrozumienia, z czystej ambicji. Teraz patrzę w te teksty z niedowierzaniem: to naprawdę było tam napisane? ja to naprawdę czytałam? Myślę, że pisarze niekoniecznie śledzą nowości wydawnicze. Trochę jest tak, że poszukujemy rzeczy brzydkich, niemodnych, dziwacznych. Również po to, żeby się zarazić frazą. To zresztą ciekawe zjawisko w kategoriach neurologicznych, że fraza jest jak infekcja i że czasem przeczytawszy coś, nie możesz przestać myśleć, mówić i pisać w dany sposób. Na przykład często widzę w różnych tekstach – młodszych i starszych autorów – ślady „Wojny polsko-ruskiej” albo jakichś innych swoich rzeczy. Mnie samej, jak kończyłam pisać „Wojnę” czy „Pawia”, dużo czasu zajmowało oczyszczenie się z tej frazy. 

fot. Jacek Kołodziejski / Mister D.

Trudno było ci się wyzwolić z siebie?
Tak. To jest odruchowe, że jak raz odniesiesz sukces, to ciągle chcesz odnosić ten sam sukces. Przyciskasz ten przycisk, o którym wiesz, że działa. Ale on może nie zadziałać, bo bardzo łatwo jest popaść w pułapkę autopowielania i tworzenia coraz bardziej rozwodnionych wersji siebie, a to nieuchronnie zmierza ku autoparodii. 

Po co ci Mister D.? Pojawiały się różne głosy, nawet taki, że w dobie kryzysu ekonomicznego na rynku literackim zwróciłaś się ku przedsięwzięciom przynoszącym większe zyski...
To jest akurat zupełnie nietrafiona diagnoza, bo jeśli miałabym powiedzieć, z czego żyję, to jednak ciągle żyję z literatury. A po co mi Mister D.? Po wszystko! W pisaniu doszłam do jakiejś ściany – robiąc to coraz bardziej zawodowo, po prostu przestałam wkładać w to serce i zaczęłam być dla siebie przewidywalna. To była ucieczka przed tym, co mówiłam przed chwilą: przed tym samopowielaniem się, przyciskaniem cały czas tego samego przycisku, który przynosi tę samą nagrodę. Również przed oczekiwaniami mojej publiczności, która paradoksalnie niby chce czegoś nowego, ale trochę też czegoś starego, a ja mam w sobie jakiś głęboki rzyg na bycie realizatorką zamówień publicznych. I jeszcze żeby było coś o Polsce, i o tym, że społeczeństwo takie spolaryzowane, i ten okropny kapitalizm... A nagle ta pokraczna muzyka i te piosenki dały mi możliwości bycia starą, dobrą, niemądrą sobą. Zrobiłam rzecz totalnie niedoskonałą, ale za to z totalnym przepływem emocji i energii. Pisząc literaturę, mogłabym robić rzeczy obiektywnie znacznie lepsze, ale pozbawione emocji czy ryzyka. „Społeczeństwo jest niemiłe” było też dla mnie aktem samosterowności, bo to ja decyduję o tym, co robię – nawet jeśli dla wielu osób jest to niesmaczne. Dla mnie ważne było, żeby zostać żywą postacią, a nie aktorką grającą sprawnie samą siebie. Ten gest zresztą wpisuje się w mój osobisty nurt poszukiwań twórczych, który od początku polega na porywaniu się na rzeczy, których nie potrafię. 

SŁAWA

Numer tematyczny przygotowany został wspólnie z Teatrem Powszechnym w Warszawie, w ramach bloku tematycznego „Wszystko na sprzedaż?”. To drugi blok tematyczny realizowany w Teatrze Powszechnym. W ramach bloku zaplanowane zostały premiery dwóch spektakli – „Szczury” w reż. Mai Kleczewskiej i „Aalst” w reż. Radosława Rychcika oraz wydarzenia towarzyszące premierom.

Jesteś piosenkarką, czy udajesz, że jesteś piosenkarką? Czasami się zastanawiam, czy tobie się naprawdę wydaje, że umiesz śpiewać, czy jednak ci się nie wydaje?
Nie, no przecież nigdy nie twierdziłam, że umiem. Czuję wyrzuty sumienia, że tak brzydko śpiewam, a z drugiej strony w ogóle nie widzę w tym przeszkody. Piszę pokraczne piosenki i śpiewam jak pokraka i to jest totalnie spójne. Wyobrażasz sobie, żeby przyszła Monika Brodka i to zaśpiewała? Ci, którzy uważają to za oburzające, mają do dyspozycji całe radio ludzi umiejących bardzo dobrze śpiewać. Na koncertach eksploatuję konwencję śpiewania do dezodorantu. Robię to, co akurat uważam za optymalne, czyli bezsensowna konferansjerka, taniec konia i tak dalej... Przy moich warunkach psychologicznych i braku umiejętności technicznych to bardzo trudne przedsięwzięcie osobiste. Mieszanina koszmaru z ekstazą. I ten cały mozół akurat dzieje się totalnie naprawdę i na serio. I nie ma dezodorantu. Jednocześnie mam takie udogodnienie, że skoro udaję, że jestem piosenkarką, to mogę w każdej chwili powiedzieć, że mi się już nie chce udawać, zmyć złoty makijaż i pójść do domu. To jest skok z opcją powrotną, na bandżi. 

Naprawdę śpiewałaś do odwróconego mikrofonu, czy to wymyśliłaś?
To epizod z mojej kariery producenckiej. Przyszedł kiedyś do mnie Marcin Macuk, współzałożyciel Mister D. i mówi „ej, masz mikrofon odwrócony”. Nagrałam tak chyba pół płyty. Ale wracając do kwestii dezodorantu, to fizycznie i psychologicznie bardzo mnie to męczy, ale podnieca mnie ten cały proces twórczy i to, że nie wiadomo, co z niego wyniknie. To jest niepomiernie atrakcyjniejsze od świata literatury, który jest jednak światem wyszmelcowanych okularów i prochowców. 

W swoich tekstach miksujesz popkulturowe gadżety, motywy z tabloidów, fragmenty medialnego świata... Co cię w tym tak bardzo inspiruje?
Różne tabloidy i pudelkoidy mówią o rzeczywistości, w której żyjemy, dużo więcej niż myślą. Pokazując polską elitę czy też paraelitę i opatrując jej zdjęcia ze ścianek surową, biblijną wręcz narracją, podjudzają tzw. anonimowych internautów do spontanicznych linczów, do wywożenia tych różnych paragwiazd na gnoju za wieś. To napięcie między ludźmi wdzięczącym się na piedestale i tymi, co się ślinią na ich widok, zazdroszczą im samochodów, złotych sukien, ale w nagrodę pocieszenia mogą ich poobrzucać gównem, jest niesamowite. Ta mieszanina złota i gówna jest bardzo frapująca. To są najtańsze narkotyki. Ale one niszczą wątrobę oraz serce. 

Ten popkulturowy śmietnik z elitami czy paraelitami w rolach głównych, który portretujesz w swoich książkach i z Mister D., wcale się tak bardzo nie błyszczy. Wykręcasz go raczej na lewą stronę, pokazujesz, że te złote łańcuchy są z plastiku...
No bo polskie elity są niezwykle absurdalne. To jest teatr i to wcale nie aż tak wysokobudżetowy. Masa rzeczy mnie w tym interesuje. Na przykład to, w jaki sposób te często bardzo proste osoby mówią, jak konstruują swoje wizerunki, jak nimi zawiadują. To jest bardzo ciekawe. Tylko brudne. 

W jednym z wywiadów powiedziałaś, że nagrałaś zaangażowaną płytę, bo nie znosisz literatury zaangażowanej. Myślisz, że literatura zaangażowana nie ma realnej mocy wpływania na rzeczywistośćżeby coś zmienić, trzeba szukać innego medium? Tęcza, którą nagrałaś z Mister D., odbiła się dość szerokim echem...
W „Tęczy” chciałam spróbować skorzystać ze swojego prawa do powiedzenia czegoś, co jest dla mnie ważne i poważne, mimo że wiecznie pogrywam i błaznuję. Ale to nie jest wcale takie proste. Oczywiście, nie potrafiłabym zrobić piosenki pt: „odczepcie się wreszcie od homoseksualistów”, ale  mam poczucie, że źle wymierzyłam proporcje beki i powagi. W komentarzach pod tą piosenką przelały się jakieś hektolitry ropy, co oczywiście dowodzi, z jakiej skali problemem mamy do czynienia i tego, że wyładowywanie negatywnych uczuć nie zmniejsza ich puli, a wręcz ją powiększa. Dlatego mam wątpliwości, czy to było jakkolwiek społecznie oczyszczające i czy takie wzniecanie kurzu robi cokolwiek dobrego poza tym, że pokazuje, że ten kurz tam jest. 





Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.