Nie chce zniknąć

6 minut czytania

/ Film

Nie chce zniknąć

Anka Herbut

W filmie „Słońce, to słońce mnie oślepiło” jest i polski Kościół katolicki, i niewiedza pomieszana z lękiem. Jest ksenofobia, kwestia uchodźców i eskapizm

Jeszcze 2 minuty czytania

Kamera Sasnala jest ostrożna, zachodzi bohaterów od tyłu, bywa podejrzliwa. Zaraz potem staje się opresyjna, zawiesza się na niewidocznych na pierwszy rzut oka detalach, doprowadza do konfrontacji. Gapi się. Nigdy w zasadzie nie znajduje odpowiedniej odległości – zawsze jest za blisko albo za daleko. Kompulsywnie zmienia dystans. Jakby nie do końca była oswojona z tym, co rejestruje. Oko kamery równa się oku widza. Widz nie jest tutaj oswojony.

Pierwsza scena: kamera wynurza się zza nogi krzesła i stołu, żeby znaleźć leżącego w łóżku Rafała Mularza (świetny Rafał Maćkowiak). Rzucony na podłogę materac, białe ściany i biała pościel. Nic szczególnego. Nic osobistego. Trochę pusto, ale w sam raz, żeby schować się przed tym, co na zewnątrz. Mieszkanie mające w sobie hotelową sterylność i tymczasowość – za czyste i zbyt funkcjonalne jak na dom. Chłód zakomponowanego w ten sposób obrazu przełamują głośne oddechy, pocieranie ręką skóry twarzy, przełykanie śliny. Biologia wsącza się w architekturę i w betonowe pejzaże blokowisk i cmentarzy. W ciszy wypełniającej większość kadrów wyraźniej słychać fizjologiczne odgłosy, znacznie bardziej wybrzmi też wahanie w głosie, jego autopromocyjna impostacja czy szatkująca wypowiedzi nerwowość. To zresztą pierwszy raz, kiedy w filmach Sasnali tekstu jest tak dużo. Sporo w nim wciąż poezji. Ale poezja tekstu kończy się tam, gdzie zaczyna się społeczny konkret.

W filmie „Słońce, to słońce mnie oślepiło” jest i polski Kościół katolicki, i niewiedza pomieszana z lękiem. Jest sąsiad, który bluzgami slamuje niezależnie od tego, czy akurat postanowił powyzywać psa, czy spotkanego przez przypadek na klatce schodowej faceta. Jest ksenofobia i kwestia uchodźców. Jest eskapizm jako jedyny sposób na poradzenie sobie z otaczającą rzeczywistością. I kilka spolaryzowanych mocno punktów widzenia, których zderzenie doprowadza do wybuchu, bo ich też nikt nigdy ze sobą nawzajem nie oswoił.


Mularza poznajemy, kiedy z domu opieki dostaje telefon o śmierci swojej matki. Przyjmuje to do wiadomości, bierze wolne w pracy i jedzie. Twarze księdza i szefa ośrodka, w którym żyła jego matka, będą filmowane bezlitośnie: czerwone, nabrzmiałe, śliskie od potu. W duchownym niewiele zostało już chyba z duchowości: kanapki z goudą i ogórkiem pochłania tak samo łapczywie, jak zachłannie zlewa się perfumą i spogląda w lustro, żeby sprawdzić, czy zacnie prezentuje się dziś jego koloratka. Z jednej strony mamy jego pogrzebowe perory o królestwie niebieskim, którego jest wysłańcem, z drugiej – plamę na majtkach, kiedy kręci się na uginającym się pod jego ciężarem krześle. W pogrzebowej procesji kroczy na samym przodzie, kazanie wygłasza z aktorską manierą i emfazą, dostaje brawa, a na koniec robi sobie z zebranymi pamiątkowe zdjęcie. Obejrzy je sobie do kanapek z serem.

Rafał Mularz dużo biega. Biegał przed i po pogrzebie. Być może tak neutralizuje emocje, których w inny sposób z siebie wyrzucić nie umie. Może, bo np. „jak to się mówi – nie zapłakał nad grobem matki”. Kiedy biega po plaży, morze wyrzuca na brzeg czarnoskórego mężczyznę. Obcego. Początkowo nie wydaje się to jakimś specjalnie istotnym problemem. Niby to Bałtyk, ale nie do końca. Niby południowe temperatury, sporo uchodźców i policji, ale w przedziałach pociągów wciąż rządzi fraza „Życzymy udanej podróży”. W inspirowanym „Obcym” Camusa filmie Sasnali Afryka Północna zamienia się w rodzimy krajobraz, w ktorym materializują się najgorsze lęki i uprzedzenia.  Palący dla dzisiejszej Europy problem Sasnale zasygnalizowali raczej mocno, nie tracąc jednocześnie tak charakterystycznej dla ich kina delikatności narracji, nie wyzbywając się niedopowiedzeń i elips. W kolejnych scenach, w których Mularz – sam przecież tak mocno wyobcowany ze społeczeństwa i tak do niego nieprzystający – mierzy się z Obcym, niedo końca wiadomo, co wydarza się naprawdę, co jest spekulacją, a co projekcją. Wizyjny moment, w którym zabiera Obcego do domu i daje mu pieniądze, żeby tylko zostawił go w spokoju, działa trochę na zasadzie lustra podstawionego pod nos widza. Takiego, w którym wszystko widać aż nazbyt dobrze. Podobnie jest, gdy Mularz próbuje wyjść z własnego mieszkania, ale Obcy nie chce go wypuścić. Albo kiedy Obcy trzyma czarną rękę na białym prześcieradle materaca, kiedy Mularz śpi. I nic złego właściwie nie robi. Po prostu nie chce zniknąć.

„Słońce, to słońce mnie oślepiło”„Słońce, to słońce mnie oślepiło”, reż. Anka i Wilhelm Sasnalowie. Polska 2016, w kinach od 21 października 2016 Zaraz po pogrzebie idącemu po ulicy bohaterowi wydaje się, że słyszy, jak ktoś wali od środka w drzwi dostawczego samochodu. Nie reaguje. Kiedy na imprezie znajomi przerzucają się przaśnymi żartami w rodzaju „dlaczego nie widać Murzyna w tunelu?”, nie reaguje. Kiedy ksiądz chowa jego niewierzącą matkę według katolickiego obrządku – nie reaguje. Przyswaja informacje, odbiera bodźce, ale się z nimi nie konfrontuje. Potem konfrontuje się za bardzo. W filmie Sasnali ta niemożność wyważenia reakcji, proporcji czy dystansu jest obecna na wielu poziomach. Kamera czai się albo poddaje obraz chłodnej, laboratoryjnej mikro-obserwacji. Dialogi są bardzo oszczędne – czuje się, że coś jeszcze miało być tu powiedziane, ale urwane zostało za wcześnie. Po chwili jednak pada o kilka słów za dużo.  Można odnieść wrażenie, że jest zbyt dosłownie czy stereotypowo. Że język, zbyt mocno przesycony realiami społeczno-politycznymi, zaczyna brzmieć jakoś kwadratowo. Że słowa niszczą delikatność i liryczność obrazu. Ale właśnie dlatego „Słońce...” całkiem nieźle działa. Języka albo bohaterom nie starcza, żeby nazwać nierozpoznane jeszcze, a trudne emocje, albo jego zdecydowane umocowanie światopoglądowe miażdży wszelkie możliwe niuanse. Skądś to przecież znamy. W jednej z ostatnich sekwencji filmu zamkniętemuza kratkami Mularzowi znowu towarzyszy Obcy. Obydwaj patrzą prosto w kamerę, przyłapując i ją, i nas na jednoczesnym gapieniu się i podglądaniu.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.