Tutaj mieszka Diabeł

Tutaj mieszka Diabeł

Anka Herbut

Bruno Dumont jest zabawny. Na Nowych Horyzontach pokazano właśnie jego nowy, czteroodcinkowy serial kryminalny „Mały Quinquin”

Jeszcze 2 minuty czytania

Jest tu wszystko, co najbardziej fascynuje w kinie francuskiego reżysera: posiniałe pejzaże Flandrii, nieznoszący intelektualnego sprzeciwu instynkt, afekt i przemoc, powódź samotności, nacieki z lęku i opary melancholii. Oraz zło, którego pochodzenie i mutacje Dumont bada właściwie od początku swej twórczości i które migruje tu z człowieka w ziemię i z ziemi w człowieka, domykając ciasno obieg, w który jak coś wpada, to zostaje w nim na zawsze. Tak samo jest z miasteczkiem, w którym Dumont lokuje akcję serialu: stąd się nie da uciec. Albo się tu żyje, albo się umiera. 

siniaki w krajobrazie

Nakręconą w 1999 roku „Ludzkość” Dumonta otwiera kontrowersyjny obraz zgwałconej i zamordowanej dziewięciolatki – śledztwo prowadzi detektyw Pharaon De Winter, umysł raczej intuicyjny i afektywny niż analityczny. Do morderstwa przyznaje się Joseph, ale jego winę bierze na siebie Pharaon. Całuje Josepha w usta i patrzy przez okno na pejzaż Bailleul. Już samo nazwisko policjanta w bezpośredni sposób odsyłało do dzieł flamandzkiego malarza realisty, w których nastrojowe portrety stapiały się z krajobrazem. Podobny schemat niuansowania akcji oraz linkowania został wykorzystany w „Quinquinie”. Tu wszystko zaczyna się od martwej krowy znalezionej w powojennym bunkrze, wyrastającym pośrodku zarośniętej wysokimi trawami równiny. Pośrodku niczego. Helikopter podnosi krowę do góry i kołysze jej bezwładnym ciałem. W „Dolce vita” Felliniego nad Rzymem szybowała figura Chrystusa – u Domonta po niebie przelatuje martwe zwierzę. Bo i słodycz flandryjskiego życia ma raczej kwaśno-gorzki posmak: w krowie znaleziono krew kobiety. A nawet kawałki jej ciała: palce oraz stopę. Taki jest punkt wyjścia. Zamierzony punkt dojścia: wskazanie motywu i mordercy, właścicielki palców oraz właściciela krowy. Właścicielką palców była pani Lebleu. Właścicielem krowy – podwójnie poszkodowany pan Lebleu. Kiedy na plaży znaleziona zostaje druga krowa, a analiza ponownie wykazuje w niej obecność ludzkiej krwi, rzecz się komplikuje. Jeszcze bardziej komplikuje się, kiedy okazuje się, że krowy były wściekłe. A już zupełnie skomplikowana staje się, kiedy tonie pan Lebleu. Rutynowe pytania tym razem mają podwyższony stopień trudności. Bo jak pierwsza krowa dostała się do bunkra? Dlaczego w krowach była krew człowieka? Czy znalazła się tam drogą oralną czy analną? Czy martwa krowa może przyjść sama na plażę? Czy człowiek może wejść krowie do tyłka? I wreszcie: czy można popełnić samobójstwo, topiąc się w gnojówce? Detektyw van der Weyden (Bernard Pruvost) i porucznik Carpentier (Philippe Jore) będą długo nad tym myśleć. Jakieś 197 minut.

„Mały Quinquin”, reż. Bruno Dumont

pistolety i petardy

Gramatyka Dumontowskiego kina pozostaje w serialu nienaruszona: niespieszne ujęcia i przeskalowane wobec pejzaży portrety, dramaturgia kontrplanów i flirt z konwencją. Zmieniła się za to ortografia: reżyser z premedytacją nadwyręża gatunkowe normy. Dumont jest zabawny. Poważnie. Powinien zresztą dostać złoty medal za dialogi. Dekonstruując serial policyjny, w miejsce dwóch cybermózgów, które po nitce dojdą do każdego kłębka, wstawia van der Weydena i Carpentiera, czyli zestaw pt. „głupi i głupszy” – nie wiadomo tylko, który jest który w tej puli. Twarz van der Weydena (zwanego również Mgłą) wykręca się w serii tików nerwowych, które kamera Guillaume Deffontainesa (znanego już z „Camille Claudel, 1915”) zręcznie wyłapuje w najbardziej refleksyjnych momentach.

Podstarzały detektyw lubi piękne konie, piękne kobiety i Rubensa. Czasem lubi też postrzelać w niebo, żeby wzbudzić respekt – społeczeństwa, swojego partnera oraz swój własny. Jak mantrę powtarza hasło „Policja!”, które na społeczeństwo ma działać jak środek uspokajający i automatyczny generator respektu. Ale nie działa. Już sama motoryka van der Weydena przypomina bowiem choreografię z Ministerstwa Głupich Kroków, więc jak tu się bać? Carpentier z kolei – za wysoki i za chudy –  kojarzy fakty w dość zwolnionym tempie. Carpentier rejestruje fakty, choć ich nie przetwarza. Jest też rajdowcem w wersji soft & handmade – lubi pojeździć na dwóch kołach po wsi, przyhamować na żwirze z piskiem opon albo włączyć ostrzegawczego koguta, przejeżdżając przez hektary pustego pola. Bohaterowie Dumont'a mają aspiracje i marzenia o byciu kimś więcej i życia gdzieś indziej, ale mają też ograniczone możliwości. Carpentier chciałby być Jamesem Crockettem z Miami, ale nie jest: bliżej mu do Franka Drebin'a z „Nagiej broni” czy inspektora Clouseau. Sąsiadka Quinquin'a chce być Whitney Houston oraz melodramatycznie cierpieć, lecz występuje w kościele i wyciska z siebie łzy po śmierci chłopca, który powiedział jej, że ładnie śpiewa. Za to tytułowy Mały Quinquin  (Alane Delhaye)  ze swoją niepełnoletnią, grasującą po bunkrach i przedmieściach bandą, chciałby chyba walczyć zbrojnie, ale jedyne co ma to powojenne bunkry i petardy. No, może ewentualnie znaleźć jakieś tajne przejście i nie chcieć nic o nim powiedzieć. Z braku laku jego banda stalkuje więc bogatych turystów w legginsach i ściga jedynego czarnego chłopaka w miasteczku. I paradoksalnie tak samo podwyższa tętno policji jak i seria zabójstw. Zawsze coś. Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.

freakshow

Według Dumonta ludzie brzmią prawdziwie tylko jeśli pejzaż, którego część stanowią, brzmi tak samo jak oni. Dlatego z reguły nie pracuje z profesjonalnymi aktorami. Potrzebuje prawdy, żeby wykreować fikcję. Być może stąd tak radykalne decyzje obsadowe – cielesność aktora za każdym razem zdecydowanie dominuje nad postacią. I właściwie wszyscy w tym miasteczku noszą w ciele stygmat fizycznego lub psychicznego cierpienia. Coś jest przekrzywione, coś niesymetryczne, coś nie działa tak jak trzeba. Quinquin nosi aparat słuchowy, a jego usta zniekształca blizna. Dziadek nakrywa do stołu jakby miotał dyskiem, choć ledwo może samodzielnie wstać. Wujek ma problemy z błędnikiem, a rozmiarówka miejscowych mażoretek wbitych w kostiumy w kolorze blasku oscyluje między XXS i XXL. Świetna jest scena pogrzebu pani Lebleu utrzymana w formacie frakshow. Tod Browning lepiej by tego nie wymyślił: zamiast psalmu jest lovesong, dwóch nie do końca sprawnych umysłowo księży klęka i wstaje o jakieś siedem razy za dużo, chichrając się za ołtarzem, nadaktywny organista spala przy klawiszach jakieś 1000 kcal na minutę, a w przedostatniej ławce siedzi facet w czarnej kominiarce, na którego nikt nie zwraca tu uwagi. Wcale się nie dziwię. 

„Mały Quinquin”, reż. Bruno Dumont 

Są w „Quinquinie” dwa równoległe światy. Ten policyjny, w którym nikomu na rozwiązaniu zagadki seryjnych zabójstw nie zależy i w którym nikt nie wierzy już w możliwość przywrócenia porządku. I ten Quinquina i jego bandy. Tych pierwszych cechuje inercja. Tych drugich – temperament doprawiony przemocą i nie do końca świadomie przeżywaną nienawiścią do tego, co inne i nieoswojone. Tu za mało, tam za dużo. Nigdy w sam raz. Dorośli zachowują się jak dzieci. Dzieci mówią jak dorośli. Van der Weyden bawi się bronią – Quinquin strzela petardami. Nie ma harmonii. Jest błoto Flandrii, krowie placki i kamieniste plaże, po których nie da się przejść, nie wykrzywiając ciała w kalekich kontrapostach. Zło tkwi w samej ziemi. Quinquin macza w zupie kromkę chleba i spogląda na płaski krajobraz rozciągający się za stodołą – zieleń horyzontu przysłania tu góra nawozu. Też ładnie.

Ziemia flandryjskiego miasteczka jest brudna i cierpko pachnie, człowiek jest brzydki, a wszystko, co żyje, nosi blizny i gnije. Za chwilę w tym ghost-townie nikt się nie ostanie. Kiedy wydarzają się kolejne morderstwa, a wszyscy podejrzani już nie żyją, van der Weyden wypluwa z siebie monolog o zagładzie. O tym, że ci, co czynią zło, będą eksterminowani. Kto się sprzeciwi naturalnemu biegowi rzeczy, zostanie zjedzony przez świnie albo wściekłe krowy. Wyląduje w gnojówce, sam popełni samobójstwo albo umrze w bunkrze, w którym mieszka Diabeł. Tak będzie. Stąd się nie da uciec. Albo się tu żyje, albo się umiera. 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.